Tag "Żołnierze Wyklęci"
Wędrując przez Polskę
Już chyba w każdym mieście mamy rondo Żołnierzy Wyklętych. W Krakowie jest ono zarośnięte dorodnymi krzewami – koleżanka mówi, że ukrywa się tam Ostatni Wyklęty. W innych miastach podobne ronda są wystrzyżone na łyso, więc tam na pewno nikt się już nie ukrywa. Ale Wyklęci zagnieździli się też w kościołach. W kościele Mariackim w Złotoryi tablica ku ich czci została opatrzona cytatem z Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Co ma Baczyński do Wyklętych – to może wyjaśnić tylko IPN.
Osaczają nas Wyklęci, lecz osacza nas też Katyń. A raczej Katyń łącznie ze Smoleńskiem. W Trzebnicy pod bazyliką św. Jadwigi Śląskiej wznosi się olbrzymi krzyż z napisem: „Bóg, honor, ojczyzna. Katyń 1940, Smoleńsk 2010”. Ten napis obraża moją pamięć rodzinną. Czyż bowiem mój wuj, Władysław Armata, jedna z tysięcy ofiar Katynia, ma być zrównany z ofiarami katastrofy lotniczej? Tymczasem o innym mym wuju, Stanisławie Dydo, działaczu WiN, rozstrzelanym w roku 1948 we Wrocławiu, wiadomo, że nie prowadził walki z bronią w ręku i że nie chciał być zrównywany z „leśnymi”. Ale cóż, Katyń złączony ze Smoleńskiem – to „polityczne złoto”, a kult Wyklętych stworzono „na pomieszanie dobrego i złego”.
Tak kłamliwej propagandy nie widzieliśmy od czasu stalinizmu. Historia również w PRL była służką polityki, ale rządzący, zwłaszcza po roku 1956, jakoś jednak się powściągali. Mieli kompleks władzy niechcianej, narzuconej, niepochodzącej z wyborów, za to cieszącej się poparciem obcego mocarstwa – akurat tego, które zrobiło Katyń. Dlatego, mimo wszelkich serwitutów, starali się utrzymać miarę. Warszawa nigdy nie miała pomnika Lenina! Nie miała nawet ulicy, placu czy parku jego imienia. W całej PRL pomników Lenina było zaledwie kilka,
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Kapelan prezydenta
Jaki prezydent, taki jego duchowy przewodnik
„Kończąc pracę nad nową strukturą Kancelarii, zaprosiłem do współpracy salezjanina, ks. dr. hab. Jarosława Wąsowicza, który będzie pełnił funkcję kapelana prezydenta. Ks. Jarosław Wąsowicz to duchowny i naukowiec. Człowiek odważny, oddany Panu Bogu patriota. Antykomunista, były członek Federacji Młodzieży Walczącej. Dyrektor Archiwum Salezjańskiej Inspektorii Pilskiej. Były członek Rady Muzeum II Wojny Światowej. Pomysłodawca akcji społecznej »Serce dla Inki«. Organizator ogólnopolskich pielgrzymek kibiców na Jasną Górę oraz wyjazdów wakacyjnych dla dzieci z polskich rodzin mieszkających na Wileńszczyźnie. Autor kilkuset publikacji naukowych i publicystycznych, wykładowca. Człowiek pogodny, pracowity, a także pełen życzliwości”, napisał Karol Nawrocki na portalu X.
Życiorys czcigodnego kapelana jest piękny i bohaterski, ale mocno niekompletny. Śpieszę wypełnić tę lukę.
Kapłan nienawiści
Ks. Jarosław Wąsowicz ma 52 lata i jest o 10 lat starszy od Karola Nawrockiego. Panowie znają się od dawna. Wielebny przez lata był przewodnikiem duchowym i politycznym Nawrockiego. Uformował go jako fanatycznego antykomunistę. Przekłada się to na walkę z liberalizmem, lewactwem i Unią Europejską.
Powiedzmy wprost: Wąsowicz to nacjonalista, szowinista, ksenofob i rasista, akceptujący przemoc nie tylko na stadionach, ale i w życiu publicznym. Idolami księdza są „żołnierze wyklęci”, w tym Narodowe Siły Zbrojne, partyjne wojsko przedwojennych polskich faszystów z Obozu Narodowo-Radykalnego. NSZ nie podporządkowały się podziemnym strukturom państwa polskiego, a okryta złą sławą Brygada Świętokrzyska kolaborowała z hitlerowcami. „Żołnierze wyklęci” nie chcieli zaakceptować powojennej rzeczywistości i chwycili za broń, wyczekując wybuchu III wojny światowej.
Podziemie antykomunistyczne ma na sumieniu wiele zbrodni. Paliwem popełnianych mordów była katolicka, antydemokratyczna i nacjonalistyczna ideologia z okresu przedwojennego. Narodowcy chcieli stworzyć wyznaniowe państwo autorytarne. Nie uznawali mniejszości narodowych, którym odmawiali wszelkich praw. Zakładali całkowitą eliminację ludności żydowskiej (poprzez wysiedlenie), którą oskarżano o promowanie szkodliwych dla polskości idei komunizmu, socjalizmu, liberalizmu i masonerii. „Żołnierze wyklęci” walczyli nie tylko z nową władzą, ale także z ludnością cywilną, dokonując mordów, rozbojów i rabując co popadnie. Wystarczyło samo podejrzenie o niepolskie pochodzenie lub sprzyjanie komunistom – i niewinne osoby, często całe rodziny, kobiety i dzieci, były zabijane w okrutny sposób. Szacuje się, że „żołnierze wyklęci” zamordowali ponad 5 tys. cywilów, z czego 200 ofiar to dzieci do lat 14.
Ale dla Wąsowicza katami byli Leszek Kołakowski, Tadeusz Mazowiecki i Zygmunt Bauman, którzy, jak twierdził, z bronią w ręku zwalczali tzw. podziemie niepodległościowe.
To podobno Wąsowicz był inicjatorem skandalicznej wystawy zorganizowanej w 2020 r. w Muzeum II Wojny Światowej. Zgodnie z jej przekazem za wybuch wojny nie odpowiadał nacjonalizm niemiecki, doprowadzili do niej Marks, Engels i Nietzsche, bo ich prace filozoficzne zaprzeczały istnieniu Boga (sic!).
Lewacka zaraza
Nie żadna miłość bliźniego i nauczanie Jezusa, ale nienawiść jest prawdziwą ideologią ks. Jarosława Wąsowicza i Karola Nawrockiego.
Wąsowicz jest nieformalnym kapelanem stadionowych chuliganów i organizatorem corocznej Patriotycznej Pielgrzymki Kibiców na Jasną Górę, która od kilkunastu lat odbywa się w styczniu. W tym roku do Częstochowy przybył także Karol Nawrocki jako kandydat na prezydenta. W wygłoszonej homilii duchowny kreślił polityczną instrukcję dla swojego podopiecznego.
„Trzeba z odwagą podjąć walkę z cywilizacją śmierci, bo, jak widać, zatacza coraz szersze kręgi, a sprawa bezwarunkowej dostępności aborcji, czyli zabijania nienarodzonych dzieci, jest przez niektórych podnoszona jako zasadnicza sprawa w programach wyborczych, a następnie jako najważniejsze zadanie do zrealizowania przez liberalno-lewicowe rządy. Trzeba wreszcie z odwagą zwalczać promocję obcych nam standardów moralnych, bo są one nie tylko moralnym nieuporządkowaniem, ale, jak pokazuje historia, stawały się one zawsze jedną z przyczyn upadku cywilizacji i kultury humanistycznej. (…) Karol Nawrocki zawsze uważnie wsłuchiwał się w nasze głosy. Dzisiaj witamy go wśród nas w nowej roli, z nadzieją, że nigdy nie zapomni drogi, którą w życiu prowadził go Pan Bóg (…). Witamy więc brata pośród braci, z nadzieją, że jego pielgrzymowanie do Królowej Polski będzie trwało w kolejnych latach, jeśli taka będzie wola Boża już w nowej roli”, prawił Wąsowicz.
Podczas spotkania w auli ojca Kordeckiego 11-letni Xavier, syn stadionowego chuligana, zapytał pretendenta do najwyższego urzędu w Polsce, „czy jeżeli zostanie prezydentem, to nie dopuści lewackiej ideologii do szkół”. Wywołało to entuzjazm zgromadzonych, a kibole zaczęli krzyczeć w ekstazie: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę!”. Wyraźnie wzruszony Nawrocki zaprosił chłopca na mównicę i podziękował mu za pytanie, które, jak stwierdził, „jest wielkim zobowiązaniem”, po czym dodał: „Odpowiedź może być tylko jedna. Drodzy państwo, jesteśmy dzisiaj na Jasnej Górze, jesteśmy w miejscu, w którym słyszymy głos młodych obywateli zaniepokojonych tym, co się dzieje w polskich szkołach. I odpowiedź tutaj może być jednoznaczna. Xavier, oczywiście nie dopuszczę do tego”.
Gdy padały te haniebne słowa, obok Nawrockiego stał wyraźnie rozbawiony ks. Wąsowicz…
Dodajmy, że ta „lewacka ideologia”, którą
Jak prawica fałszuje historię PRL
Kłamstwa, Obrzydzanie, zohydzanie, oczernianie i szkalowanie
45 lat w dziejach Polski to niemało. Dokładnie tyle lat trwały rządy najdłużej panujących u nas królów – Kazimierza Jagiellończyka i Zygmunta III Wazy, a niewiele dłużej (48 lat) zasiadał na tronie rekordzista w tej konkurencji, Władysław Jagiełło. Tak długi okres rządów zawsze stanowi osobną epokę i wywiera niezatarte piętno na dalszych dziejach państwa i narodu. Trudno jednak nie zauważyć, że 45-lecie, które przypadło na czas po II wojnie światowej, coraz częściej uważane jest za niechciany epizod w polskiej historii, wręcz za „czarną dziurę”, którą kwituje się wyłącznie pejoratywnymi określeniami („komunizm”, „dyktatura komunistyczna” lub po prostu „sowiecka okupacja”), a państwo istniejące nad Wisłą w tym okresie coraz rzadziej nazywane jest Polską, a najczęściej pogardliwie „peerelem”.
A przecież akronim PRL, stanowiący dziś kwintesencję wszelkich uprzedzeń wobec powojennego 45-lecia, jest dowodem zwycięstwa polskiej tradycji nad marksistowsko-leninowską ideologią, oficjalnie wyznawaną przez władze tego państwa! „Ludową” stała się powojenna Rzeczpospolita Polska dopiero w 1952 r., czyli po ośmiu latach istnienia (z urzędującym w Belwederze prezydentem RP Bolesławem Bierutem jako symbolem państwa, którego kult wyraźnie budowano na wzór prezydenta Ignacego Mościckiego). Stalinowska moda na dokładanie ideologicznych przymiotników do nazw państw podporządkowanych Moskwie nie ominęła Polski, ale trzeba przyznać, że obeszła się z nami wyjątkowo łagodnie: nie staliśmy się żadną „republiką socjalistyczną” jak Czechosłowacja czy „republiką demokratyczną” jak wschodnie Niemcy, lecz pozostaliśmy Rzeczpospolitą, tyle że Ludową, co akurat miało silne zakorzenienie w przedwojennym języku politycznym socjalistów i ruchu ludowego.
Nie tylko nazwa powojennego państwa nie zrywała ciągłości narodowej. Pozostały nam przecież z II RP godło pozbawione jedynie korony (której zresztą nie było także na czapkach legionistów Piłsudskiego), niezmieniona flaga oraz hymn państwowy, oficjalnie ustanowiony w 1927 r. I nawet jeśli prawdziwa jest anegdota, że stało się tak z łaski samego Stalina, to jednak sporo to mówi o sile naszej tradycji narodowej, z którą nie miał ochoty walczyć nawet radziecki dyktator.
Co więcej, po 1944 r. Stalin (ani tym bardziej żaden z jego następców) nigdy nie zakwestionował istnienia Polski jako podmiotu prawa międzynarodowego, choć przecież pomiędzy 17 września 1939 r. a 22 czerwca 1941 r. oficjalnym stanowiskiem ZSRR – podobnie jak Trzeciej Rzeszy – było przekonanie, że „pokraczny bękart traktatu wersalskiego” już nigdy się nie odrodzi. Przebieg wojny zmusił radzieckiego przywódcę do uznania prawa Polaków do posiadania własnego państwa, choć oczywiście miało to być państwo uzależnione od Moskwy i rządzone przez „Polaków Stalina”. Tych ostatnich niełatwo jednak było znaleźć po brutalnych czystkach lat 30. (zwłaszcza po likwidacji Komunistycznej Partii Polski i jej kadry przywódczej) oraz początku lat 40. (zapisanych zbrodnią katyńską i masowymi deportacjami w głąb ZSRR), dlatego Polska Ludowa od samego początku przyjmowała z otwartymi rękami każdego, kto chciał dla niej pracować: katolików i ateistów, socjalistów i narodowców, ludowców i piłsudczyków, akowców i emigrantów z Londynu. I choć wielu z nich już kilka lat po wojnie padło ofiarą kolejnej, ostatniej na szczęście, fali stalinowskiego terroru, to po 1956 r. nikt nie mógł mieć wątpliwości, że żyje w kraju, który stanowi jedyną możliwą w tych czasach – w dodatku całkiem znośną – formę polskiej państwowości.
Zresztą na gruncie prawa międzynarodowego takie wątpliwości zostały rozwiane już kilka tygodni po zakończeniu wojny w Europie. Oto bowiem Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony w czerwcu 1945 r. w wyniku negocjacji moskiewskich między „Polakami z Lublina” a „Polakami z Londynu”, został uznany przez Francję gen. de Gaulle’a już 29 czerwca, a przez Stany Zjednoczone prezydenta Trumana i Wielką Brytanię premiera Churchilla 5 lipca 1945 r. W ten sposób emigracyjne władze RP w Londynie straciły uznanie zwycięskich mocarstw i mogły stanowić jedynie nieformalny symbol niepogodzenia się z powojenną rzeczywistością przez coraz mniejszą część polskiej emigracji. Członkiem tworzonej wtedy Organizacji Narodów Zjednoczonych stała się Rzeczpospolita Polska (a później PRL) reprezentowana przez władze w Warszawie. Aż czterokrotnie tamta Polska pełniła funkcję jednego z 10 niestałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ: w latach 1946-1947, 1960, 1970-1971 i 1982-1983. III Rzeczpospolitą ten zaszczyt spotkał dotąd tylko dwukrotnie: w latach 1996-1997 i 2018-2019.
W podsumowaniu swojej syntezy dziejów Polski w I połowie XX w. wybitny poznański historyk prof. Jerzy Krasuski stwierdzał: „Tak jak przedwojenna Rzeczpospolita Polska nie cieszyła się poparciem większości Polaków, nie mówiąc już o mniejszościach narodowych, stanowiących jedną trzecią ludności państwa, tak samo Polska rządzona przez komunistów nie znalazła nigdy poparcia większości narodu. Właściwie dlaczego? Była państwem jednolitym narodowościowo i religijnie, rozładowała przeludnienie wsi, zapewniła awans społeczny mas ludowych, upowszechniła i podniosła oświatę, troszczyła się o wysoki poziom kultury, zbudowała ogromny przemysł, zlikwidowała
IPN-owska pralnia mózgów
Polityka pamięci PiS i IPN wpisała „żołnierzy wyklętych” w historię walk narodowowyzwoleńczych jako kolejne powstanie narodowe, trwające od 1944 do 1963 r.
W latach 90. prawicowy aktywizm pamięciowy skupiony wokół symboliki „żołnierzy wyklętych” funkcjonował na marginesie życia publicznego. Istniały różne inicjatywy upamiętniające członków PPP [polskiego podziemia powojennego], dotyczyły one jednak konkretnych organizacji i postaci. Samo pojęcie „żołnierzy wyklętych” przewijało się głównie w prawicowej prasie i książkach. Prawicowi aktywiści pamięciowi później z przesadą twierdzili, że upamiętnianie PPP stanowiło „hobbystyczny margines”, myląc upamiętnienia PPP z odniesieniami do nasyconej ideologicznie symboliki „żołnierzy wyklętych” (Arseniuk i Musiał, 2015, s. 315).
Od początku lat 2000. symbolika „żołnierzy wyklętych” była jednak stopniowo włączana do głównego nurtu polityki (Kończal, 2020). Symbol ten został stopniowo zawłaszczony przez PiS, głoszące potrzebę radykalnej odnowy moralnej (Jaskułowski i Kilias, 2016).
PiS przedstawiało III RP jako system społecznie niesprawiedliwy, marginalizujący ekonomicznie nieuprzywilejowanych, narodowo wyobcowany, rządzony przez realizujące obce interesy liberalne elity (Jaskułowski i Majewski, 2022). W retoryce PiS marginalizacja społeczna była powiązana z antynarodowym charakterem III RP, w interesie obcych krajów leżało bowiem uczynienie z Polaków taniej siły roboczej, którą zagraniczny kapitał mógłby zatrudniać we wznoszonych na polskim terytorium montowniach. PiS głosiło potrzebę zastąpienia dotychczasowych elit prawdziwie narodowymi, rządzącymi zgodnie z interesami wszystkich Polaków, a nie tylko wąskiej uprzywilejowanej grupy (Bill, 2022). W tym kontekście PiS wykorzystało symbolikę „żołnierzy wyklętych” celem sprawiania wrażenia partii antyestablishmentowej, walczącej z niesprawiedliwym społecznie i antynarodowym systemem (Jaskułowski i Majewski, 2022).
Wyklęci nie święci
Wcielanie symboliki „żołnierzy wyklętych” do głównego nurtu polityki spotkało się z niewielkim oporem ze strony innych partii. Najbardziej zdecydowany sprzeciw wychodził z lewicowych kręgów skupionych wokół tygodnika „Przegląd”, od mniejszości białoruskiej, a także od niektórych historyków (Moroz, 2016). Tygodnik „Przegląd” promował np. publikację serii tomów pod tytułem „Wyklęci nie święci”, które opisywały różne zbrodnie PPP, nawołując przy tym lewicę do stworzenia własnej polityki pamięci (Dybicz i Woroncow, 2019). Aktywiści białoruscy również protestowali przeciwko upamiętnianiu partyzantów, którzy popełnili zbrodnie. Na przykład poprzez składanie różnych interpelacji poselskich w Sejmie. Ich głos był jednak marginalizowany. Krytycznie wypowiadali się również niektórzy historycy, ale mieli niewielki wpływ na rozwój polityki pamięci „żołnierzy wyklętych” i byli poddawani różnym szykanom po dojściu do władzy PiS (Leszczyński, 2020; Poleszak, 2020; Radio Maryja, 2020).
Paradoksalnie partie centroprawicowe, mianowicie Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe, pomogły w tym wcielaniu, mimo że symbolika ta delegitymizowała te partie. W rzeczy samej, prawicowa narracja podważała prawo tych partii do wypowiadania się w imieniu narodu polskiego. Oskarżała ich czołowych polityków o udział w „spisku” przy Okrągłym Stole i współtworzenie postkomunistycznej III RP. (…) Dwa zagadnienia były kluczowe w procesie wcielania, mianowicie działalność IPN i włączenie symboliki „żołnierzy wyklętych” do kalendarza oficjalnych dni narodowych (Kończal, 2020).
W kwestii IPN kluczowe znaczenie miał rok 2005, kiedy z poparciem partii centroprawicowych prezesem tej instytucji został Janusz Kurtyka (2005-2010) (…). IPN zaczął kłaść większy nacisk na rozwijanie badań oraz działalności edukacyjnej, popularyzatorskiej i upamiętniającej, skoncentrowanych wokół „żołnierzy wyklętych”. Trudno oddzielić te działania od siebie, ponieważ za nimi wszystkimi stało przekonanie, że „żołnierze wyklęci” są narodowymi bohaterami, których należy uhonorować. (…) Miejsca ekshumacji opisywano w kategoriach narodowego sacrum jako miejsca uświęcone krwią męczenników, których szczątki traktowano jak rzeczy święte (Hristova i Żychlińska, 2020). Na przykład historyk odpowiedzialny za prace ekshumacyjne, mówiąc o znalezionych osobistych przedmiotach partyzantów, pokazywanych na wystawie muzealnej, określał je mianem „relikwii żołnierzy wyklętych” (Ministerstwo Sprawiedliwości, 2018). (…)
Jak wyjaśniano, zachowanie pamięci o ofiarach rodzi również pytanie o tożsamość sprawców, którzy nie mogą pozostać anonimowi. Na przykład w 2006 r. na rynku we Wrocławiu uruchomiono wystawę zatytułowaną „Twarze wrocławskiej Służby Bezpieczeństwa”, prezentującą fotografie, nazwiska i biografie pracowników lokalnych oddziałów Służby Bezpieczeństwa. Biografie zawierały informacje o „prawdziwych nazwiskach” funkcjonariuszy, co było pretekstem do pokazania, że niektórzy funkcjonariusze mieli żydowskie nazwiska (IPN, 2006). Fotografie zwłok partyzantów zabitych w walce lub zamordowanych przez komunistów stały się elementem podobnych wystaw. Ta polityka makabry ma na celu zilustrowanie okrucieństwa komunistów i utrwalenie wizerunku „żołnierzy wyklętych” jako niewinnych ofiar (w żaden sposób nie wspominano o ofiarach PPP).
Hegemoniczna polityka pamięci
Inne formy działalności popularyzatorskiej IPN obejmowały promocje filmów fabularnych i dokumentalnych, przygotowywanie specjalnych dodatków do różnych gazet i czasopism, spotkania z dziennikarzami, wydarzenia z udziałem autorów książek, koncerty, rajdy motocyklowe i biegi. IPN zaczął też przywiązywać wagę do angażowania w upamiętnianie „żołnierzy wyklętych” młodzieży i dzieci, co osiąga się poprzez promowanie książek atrakcyjnie przedstawiających życie partyzantów jako idealistyczną przygodę. Przykładem jest promocja książki dla dzieci w wieku 10 lat, zatytułowanej „Rycerze lasu”. Książka przedstawia partyzantów jako prawych i honorowych ludzi; nie wspomina o okrucieństwach wojny, zamiast tego przedstawiając ją w konwencji zabawy, w którą dzieci mogą się łatwo zaangażować. (…)
Kolejnym ważnym elementem było włączenie upamiętnienia PPP do oficjalnego kalendarza świąt narodowych. Proces ten był stopniowy, a jego pierwszymi zwiastunami były uchwały Sejmu upamiętniające PPP. Pierwsza uchwała, honorująca WiN, została przyjęta przez Sejm w 2001 r. Posłowie SLD sprzeciwiali się uchwale, argumentując, że członkowie WiN popełniali również zbrodnie. Posłowie prawicowi i centrowi albo zaprzeczali tym zbrodniom,
Fragmenty książki Krzysztofa Jakubowskiego i Piotra Majewskiego Polityka pamięci „żołnierzy wyklętych” w Polsce. Nacjonalizm autorytarny, hegemonia i emocje, Instytut Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza, Warszawa 2025
Polacy przeciw Polakom
Gloryfikacja „wyklętych” przez polityków prawicy i IPN znacząco wpływa na podziały w społeczeństwie
Nie ukrywam, że nie lubię 1 marca, gdy obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, wprowadzony na mocy ustawy sejmowej z 2011 r. Ze smutkiem, zażenowaniem, a i złością odbieram wytworzony według IPN-owskich propagandówek jednostronny obraz „leśnych”. Oto przeciwko narzuconej komunistycznej władzy i drugiemu okupantowi, tym razem sowieckiemu, kontynuowali walkę niezłomni, prawdziwi bohaterowie.
Słucham tych opowieści i zastanawiam się, kim wobec tego był mój ojciec. Władysław Dybicz, kapral podchorąży, uczestnik wojny polsko-niemieckiej 1939 r., żołnierz Armii Krajowej, aresztowany i wywieziony na początku października 1944 r. do obozu NKWD, daleko poza Moskwę, do Stalinogorska. Choć był dość słabego zdrowia, udało mu się wyjść – dzięki pomocy rosyjskiego felczera – z ciężkiej czerwonki i przeżyć. Gdy wrócił do Polski, nie chciał dalej walczyć, bo, jak mówił, „dosyć naoglądał się krwi, zabitych kolegów”, a do tego uważał, że „lepsza Polska lubelska niż 17. republika”. Zamiast pójść do lasu, stanął na czele licznej ekipy elektryfikującej tzw. ścianę wschodnią.
Kim był mój ojciec? Pewnie to pytanie zadają sobie miliony synów i córek tych, którzy po wojnie uznali, że naród ma trwać, a nie ginąć, że czas na odbudowę kraju.
W latach 1944-1948 przez podziemie przewinęło się nieco ponad 100 tys. ludzi, co nie znaczy, że wszyscy działali w jednym przedziale czasowym. Do lasu poszło jeszcze mniej, w sumie było ich ok. 20 tys., i to też nie w jednym momencie. Jak widać, zbrojny opór przeciw powojennej władzy nie był powszechny. Warto tu przywołać słowa prof. Rafała Wnuka: „Nie jest tak, że opór zbrojny był tym rodzajem walki, który był szczególnie popularny wśród Polaków w tamtym okresie czy też popierany przez jakiekolwiek liczące się siły polityczne lub społeczne”.
Gdy do tego dodamy, że rząd RP w Londynie – nawet ten nieuznawany przez wielkie mocarstwa – i większość przywódców podziemia w kraju nie chcieli dalszej walki, uważali ją za błąd, łatwiej będzie zrozumieć postawę ogromnej większości Polaków. W słuszności tej decyzji utwierdzali ich hierarchowie Kościoła katolickiego, apelując: „Nie strzelajcie do braci”.
W tym roku „żołnierzy wyklętych” wykorzystano w walce politycznej i kampanii prezydenckiej. 1 marca na Powązkach Wojskowych Andrzej Duda wręcz wykrzykiwał: „Mam nadzieję, że już nigdy nie będziemy musieli walczyć o Polskę. Ale nie będziemy musieli walczyć tylko wtedy, kiedy będziemy silni. O taką wolną, silną, suwerenną Polskę oni walczyli i za nią zginęli”. Na koniec dodał: „Proszę, byście wybierali polityków, którzy tak uważają”, mając obok siebie kandydata PiS na prezydenta, Karola Nawrockiego.
Kiedy dwa tygodnie temu ukazał się mój komentarz „Mit »wyklętych«” („Przegląd” nr 9/2025), zareagowali nie tylko nasi czytelnicy.
Warto przytoczyć fragmenty wpisów w mediach społecznościowych. Łukasz Jastrzębski napisał: „Stała się rzecz bardzo zła. »Żołnierze wyklęci« stali się dogmatem. I jako dogmat nie podlegają normalnej ocenie historycznej. Zbiorowo i bezrefleksyjnie umieszczono pod tą nazwą wszystkich. Jak nie podzielasz zdania o ich zbiorowej szlachetności, mądrości i prawości – przestajesz być Polakiem. Nie ma już miejsca na żadne odcienie. Prawda ma być jedna. Dzisiaj jako »żołnierzy wyklętych« wymienia się ludzi niemających z tym nic wspólnego: Waltera-Jankego, Fieldorfa, Pileckiego, Staniszkisa czy Skalskiego. Umieszcza się ich w jednym szeregu np. z Rajsem »Burym«. To nie jest uczciwe. Odrzucam jednocześnie drugą, niemądrą klasyfikację i pisanie o »przeklętych«, i nazywanie całości podziemia poakowskiego bandyckim. Tak oczywiście nie było. Byli przecież również tacy, którzy nie mieli dokąd wracać. I sam, w latach 90., wielu z nich poznałem: Antoniego Hedę »Szarego« czy Eugeniusza Gutowskiego. Historia polskiego powojnia wkomponowała się w pogmatwane losy narodu polskiego”.
Eugenia Matys wspominała: „Jestem z Podlasia, mam znajomych, których przodkowie zostali zamordowani przez bandę »Burego«. Z dzieciństwa pamiętam strach dziadków, że przyjdą leśni i będą zabijać prawosławnych mieszkańców
Mit „wyklętych”
1 marca przypada Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Dla prawicy to dzień oddawania hołdu tym, którzy podjęli – brutalną, bezsensowną – walkę z nową władzą. Ustanowioną nie tylko przez Stalina, ale też Churchilla i Roosevelta/Trumana, o czym prawicowcy nie chcą pamiętać, podobnie jak o tym, że trudno było wtedy wyrokować, jaka będzie Polska po wojnie. Wiadomo było jednak, że nie sanacyjna. Za to obarczona tragicznym powojennym bilansem. I w takiej Polsce „żołnierze wyklęci” toczyli walkę z władzami, w skład których wchodzili również członkowie rządu w Londynie, z premierem Stanisławem Mikołajczykiem na czele.
Dlaczego rozwinął się kult „żołnierzy wyklętych”? Pisowcy potrzebowali mitu założycielskiego i swoich bohaterów. Nie udało im się przedstawić siebie jako jedynych wiernych synów powstańców warszawskich, bo do tej tragedii nawiązują także inni. Do Solidarności nawiązać nie mogli, bo kto w niej był bohaterem? Lech Wałęsa, prezentowany jako „Bolek”. Frasyniuk, Geremek, Mazowiecki…
Kaczyński wraz z Ziobrą oraz ich zwolennicy, do spółki z IPN, ze święta ustanowionego wspólnie z PO i Bronisławem Komorowskim uczynili wielką państwową fetę. Prześcigają się w gloryfikowaniu „żołnierzy wyklętych”. Jak będzie w tym roku? Z pewnością „obywatelski” kandydat na prezydenta nadal będzie mówił, że to „najdzielniejsi z dzielnych”, odda hołd „Ogniowi”, „Buremu” i innym, którzy mają krew na rękach. Ekipa rządząca raczej nie będzie się w to włączać. Ma inne sprawy na głowie, wynikające głównie z obecnej sytuacji międzynarodowej. Na pewno jednak nie przeciwstawi się narzuconej przez PiS polityce historycznej, chcącej widzieć w „żołnierzach wyklętych” jedynie bohaterów, dzięki którym
Polska została Polską.
Jeżeli tak, to jak nazwać miliony tych Polaków, którzy nie poszli do lasu? Którzy nie chcieli zabijać rodaków i przystąpili do odbudowy zniszczonego kraju? Niepatriotami? Sługusami Stalina? Komunistami? Gloryfikatorzy „wyklętych” nie odnoszą się do niewygodnych pytań. Czy w tamtych czasach racjonalne było pójście do lasu, liczenie na III wojnę światową? Kto lepiej przysłużył się Polsce i Polakom – „leśni” czy np. żołnierze krakowskiego batalionu AK „Skała”, którzy w styczniu 1945 r. rozwiązali oddział i zaczęli powojenne życie? Wielu pokończyło studia, a sześciu zostało uczelnianymi profesorami. Ja nie mam wątpliwości, jak odpowiedzieć na te pytania.
Przekleństwo Instytutu Pamięci Narodowej
Szybko się przyzwyczajamy do istniejących rozwiązań. Likwidacja wymaga odwagi. Trzeba się nią wykazać
Paweł Dybicz napisał w „Przeglądzie” (nr 48/2024), że Instytut Pamięci Narodowej trzeba zlikwidować. Nie jest to nowy postulat, mówi się o nim od dawna. W pełni się z nim zgadzam. Mimo to nikt tego planu nie zrealizował, szybko obsadzał tę instytucję swoją ekipą i zapominał o wątpliwościach. A tak nie powinno być.
Postulat likwidacji jest tymczasem głęboko umotywowany. Przede wszystkim widać, że zadania IPN lepiej realizowałyby inne instytucje. Można wskazać placówki naukowe czy prokuraturę. Te instytucje od dawna mają wbudowane ciała kontrolne, które dbają o to, aby nie chybiać celów. Tymczasem instytucja polityczna podlega ludziom, a nie procedurom, i w zbyt dużym stopniu ulega nastrojom jednostki. Likwidacja IPN zatem nie tylko byłaby realizacją postulatu partyjnego, ale również zwiększyłaby skuteczność.
Skuteczność jest ważna, biorąc pod uwagę ogromne nakłady. Inne instytucje muszą umiejętnie gospodarować środkami, IPN jest obsypywany pieniędzmi. To demobilizuje i skłania do złej działalności. Tak nie powinno być. Widać, że inne instytucje – niedofinansowane – radzą sobie o wiele lepiej.
IPN prowadzi grę polityczną, co aktywności naukowej i prokuratorskiej nie sprzyja. To główny zarzut wobec tej instytucji. Widać to zwłaszcza teraz, gdy wywodzi się z niej kandydat na prezydenta. Tak ważny aktor polityczny rzutuje na wszystkie pola i jeśli ktoś był w stanie służyć politykom, już nie może myśleć o IPN jako o instytucji niezależnej. Widać jej uwikłanie polityczne, które spycha na margines centralną aktywność instytutu.
Polska polityka pamięci
IPN jest często wymieniany przy okazji rozmów o polskiej polityce historycznej (polityce pamięci). Bez wątpienia jest to w tym wymiarze kluczowa instytucja. Ale tę potrzebną aktywność lepiej prowadzić innymi środkami. Obecne rozwiązanie szkodzi nauce, która nominalnie dla wszystkich jest centralna.
Politykę pamięci prowadzą wszystkie państwa narodowe, ale jest różnica między muzeum a instytucją taką jak IPN. Muzea nauczyły się unikać nacisków politycznych, IPN z kolei jest zbyt ważną instytucją, aby wypuścić ją z rąk. Dlatego, zdając sobie sprawę z konieczności prowadzenia polityki pamięci, lepiej nie robić tego tak topornie i wykorzystać specjalistów, którzy pracują w instytucjach naukowych.
Likwidacja IPN uzdrowi całe
Dr hab. Lech M. Nijakowski jest socjologiem i filozofem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Jako naukowiec, publicysta i działacz lewicowy zajmuje się m.in. mniejszościami narodowymi, mową nienawiści, filozofią wojny i ludobójstwem.
Partia IPN
W związku ze wskazaniem przez PiS jako „obywatelskiego kandydata” na urząd prezydenta RP dr. Karola Nawrockiego i poparciem tej kandydatury przez pracowników Instytutu Pamięci Narodowej oczy wszystkich znów skierowały się na ten dziwny organ, któremu Nawrocki szefuje. Organ kosztujący państwo polskie, a więc tak naprawdę polskiego podatnika, niewiele mniej niż Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ta ostatnia, będąc największą polską służbą specjalną, przynajmniej teoretycznie chroni nas przed działaniem obcych wywiadów i przed atakami terrorystów oraz zabezpiecza tajemnice państwa. A IPN? Stoi na straży narodowo-katolickiej wizji historii najnowszej, mitologizując ją i unikając jakiejkolwiek analizy krytycznej. Upowszechnia obsesyjnie kult „żołnierzy wyklętych”, marginalizując rolę Armii Krajowej oraz innych formacji zbrojnych Polskiego Państwa Podziemnego. Gdyby ktoś uczył się historii produkowanej w IPN, nabrałby przekonania, że walka partyzancka w Polsce miała apogeum dopiero po 1945 r., a wcześniej była tylko Brygada Świętokrzyska NSZ i może jeszcze coś niewiele znaczącego. W dodatku głównym przeciwnikiem polskiego podziemia nie byli Niemcy, ale Sowieci.
Pisałem już, także w „Przeglądzie”, że los powojennego podziemia zbrojnego był tragiczny, i to podwójnie. Podjęło ono z różnych powodów, czasami nawet szlachetnych, walkę beznadziejną. Z braku sił, by przeciwstawić się jednostkom sowieckim stacjonującym w Polsce, a nawet jednostkom LWP, ograniczało się do akcji terrorystycznych i zamachów na komunistów, a nieraz na ludzi, których za komunistów uznał lokalny dowódca, na pojedynczych funkcjonariuszy milicji bądź bezpieki albo już tylko na ich rodziny. Niekiedy ofiarami byli ocalali z Holokaustu Żydzi, innym razem słowaccy chłopi na Spiszu czy Białorusini… Dramatem „żołnierzy wyklętych” było to, że nawet jeśli na początku tego nie zakładali, z czasem po prostu bandycieli.
Dlaczego Polska przegrała Wołyń
Trzeba nazwać zbrodnie i zbrodniarzy po imieniu, potępić ich; ekshumować i upamiętnić ofiary. Tylko tyle.
80. rocznica ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego w 2023 r. pokazała, że Ukraina nie zamierza zamknąć tego tragicznego rozdziału historii poprzez zgodę na ekshumację i upamiętnienie ofiar. Nie domagamy się bowiem od Ukrainy, by przyjęła polską ocenę OUN/UPA i jej zbrodni, które konsekwentnie neguje. Chcemy jedynie ekshumacji i pogrzebania ofiar, tak jak to jest przyjęte w kulturze europejskiej. To minimalny warunek symbolicznego zamknięcia tej tragicznej karty w stosunkach polsko-ukraińskich. W kręgach decydenckich na Ukrainie najwyraźniej panuje jednak przekonanie, że ujawnienie w drodze ekshumacji skali zbrodni OUN/UPA na Polakach podważyłoby ukraińską politykę historyczną, która kreuje nacjonalistyczny mit w miejsce prawdy. Premier Morawiecki, składający 7 lipca 2023 r. wiązankę kwiatów w pustym wołyńskim polu – miejscu po wymordowanej przez UPA polskiej wsi Ostrówki – stał się symbolem polskiej bezradności i bezsilności wobec nacjonalistycznej polityki historycznej Ukrainy.
Teraz – w 81. rocznicę krwawej niedzieli – nie było zapewne nawet wiązanki kwiatów w pustym polu. Zapanowała przed tą rocznicą głucha cisza świadcząca o tym, że władze polskie nie zamierzają podnosić „drażliwych kwestii”. Tę narrację słyszymy nieprzerwanie od ponad trzech dziesięcioleci. Pewien prawicowy publicysta określił przed rokiem historyczny dialog polsko-ukraiński jako „dialog dziada z obrazem”, przywołując powiedzenie „mówił dziad do obrazu, a obraz ani razu”. Trudno nie przyznać mu racji. Skąd jednak wzięła się „dziadowskość” polskiej polityki wobec Ukrainy, i to nie tylko w kwestiach historycznych?
U zarania III RP elity postsolidarnościowe – mam na myśli ówczesną Unię Demokratyczną, chociaż późniejsza prawica i lewica postkomunistyczna też przyjęły ten sposób myślenia – uznały, że największe zagrożenie dla Polski perspektywicznie będzie stanowić Rosja, ponieważ nigdy nie pogodziła się z niepodległością Polski (od redakcji: autor szerzej o tym pisze w swojej książce „Polska-Ukraina. Polityki historyczne”).
Było to pozornie zgodne ze szkołą myślenia politycznego Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego. Powołując się na tę szkołę, uznano, że należy szukać współpracy z państwami postsowieckimi położonymi między Polską a Rosją (w pierwszej kolejności z Ukrainą) i wspierać je. Realizacja tego założenia wyszła jednak daleko poza to, co postulowali Giedroyc i Mieroszewski, którzy nie traktowali swojej koncepcji jako bezwzględnie antyrosyjskiej. Wcielenie w czyn ich postulatów przez kolejne ekipy III RP sprowadziło się do bezwarunkowego spełniania przez stronę polską oczekiwań strony ukraińskiej. Tak ułożyły się stosunki polsko-ukraińskie na przestrzeni minionego 30-lecia, zwłaszcza po przewrotach politycznych na Ukrainie w 2004 i 2014 r. W Kijowie doskonale wiedzą, że dostaną od Polski wszystko, czego sobie zażyczą, więc nie muszą iść na żadne kompromisy. Także w polityce historycznej.
Lewica bez historii, historia bez lewicy
Dlaczego mimo kolejnych zmian organizacyjnych i personalnych, a nawet pokoleniowych, nie ma miejsca na lewicę w pierwszej lidze polskiej polityki?
Polska lewica poniosła klęskę. Nie tylko klęskę w wyborach samorządowych roku 2024 – ta jest widoczna gołym okiem. I nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem, skoro od 20 lat lewica ponosi same porażki, w żadnych wyborach nie potrafiąc osiągnąć progu 15% głosów (ostatnio nawet 10%), i to w sytuacji, gdy dwa największe ugrupowania – PiS i PO – mają wyniki co najmniej dwa razy lepsze. Mimo kolejnych zmian organizacyjnych i personalnych, a nawet pokoleniowych, najwyraźniej nie ma miejsca na lewicę w pierwszej lidze polskiej polityki. Dlaczego?
Większość starających się odpowiedzieć na to pytanie szuka wytłumaczenia w błędnej taktyce i strategii dzisiejszych ugrupowań lewicowych. To zapewne prawda, ale nie cała. Aby zrozumieć słabość dzisiejszej lewicy, trzeba się zastanowić nad przyczynami dominacji prawicy. Bo to, że w Polsce od dwóch dekad dominuje prawica, jest faktem bezsprzecznym, choć nadal słabo uświadamianym. Polska prawica po 1989 r. została zbudowana na dwóch fundamentach: antykomunizmie i politycznym klerykalizmie. Antykomunizm oznacza oczywiście nie walkę z ideologią komunistyczną, która już od kilku dziesięcioleci jest martwa, lecz zanegowanie państwowości polskiej z lat 1944-1989 i osiągnięć narodu polskiego w tym okresie. Klerykalizm polityczny zaś to wykorzystywanie Kościoła i wiary katolickiej do celów politycznych, a także wewnętrzne upolitycznienie samego Kościoła i ścisłe powiązanie go z państwem rządzonym przez prawicę. Warto podkreślić, że taki antykomunizm i klerykalizm nie mają nic wspólnego z normalnym, zdrowym konserwatyzmem, który we wszystkich krajach naszej cywilizacji opiera się na poszanowaniu państwa, religii i ciągłości historycznej jako fundamentów ładu społecznego. O polskiej prawicy można więc powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest konserwatywna – jak lubi siebie nazywać. A robią tak przecież zarówno politycy PiS i PO, jak i Trzeciej Drogi czy Konfederacji.
Jednak w momencie przekształcania PRL w III Rzeczpospolitą polskie społeczeństwo nie było jeszcze zainfekowane ideologią prawicy. Antykomunizm i klerykalizm tuż po 1989 r. były postawami marginalnymi, a krzykliwi politycy ZChN i innych prawicowych „kanap” uchodzili raczej za folklor polityczny, wyśmiewany nie tylko w kabaretach. Co takiego się stało w następnych latach, że prawicowe myślenie zdominowało polskie elity i dużą część społeczeństwa?









