„Te sprawy” w polskim kinie

„Te sprawy” w polskim kinie

A przecież bywa i odwrotnie. Dobrze ustawione panienki chętnie wykonają skok w bok, a właściwie w dół – ze swojej sfery. W filmie „Big Love” (2012) 15-letnia lolitka, córka aktorki z telenoweli, stresy (!) odreagowuje w nocnym klubie, gdzie śpiewa, używając mikrofonu jak dilda. Publiczność to uwielbia. Ona zresztą też, bo dzięki temu ma poczucie, że urwała się ze „złotej smyczy”. I ta panienka z nie najgorszego w końcu domu zrywa się z lekcji, by wypuścić się nad zalew dostawczakiem z kolesiem, którego zna ledwie od kwadransa. Nie szkodzi. Oddaje mu się na pace tego dostawczaka, co w filmie pokazano tak szczegółowo, że niejeden producent porno zzieleniałby z zazdrości. A chłopak po wszystkim nawet nie jest ciekaw jej numeru telefonu. Jej za bardzo to nie przeszkadza – jak się urywać, to na całego. Romans i tak rozwinie się w cyklach: macanki i zioło, zioło i macanki.

W imadle wieku średniego

Inaczej rozkłada się ta problematyka w nieco starszym przedziale wiekowym. W okolicach czterdziestki Polacy generalnie bywają przyblokowani. Rozwodnik z „Dnia świra” (2002) robi sobie dobrze sam (w ramach bardzo szczegółowego ceremoniału), bo otaczają go wyłącznie wredne babony. Jak facet zestarzał się na posadzie maklera, a ma orientację odmienną („Egoiści”, 2000), to biegnie podrywać poborowych, którzy pełnią wartę przy Grobie Nieznanego Żołnierza.

Do problemów typu: z kim by tu, ile razy i za ile, dochodzą dylematy światopoglądowe. Wdowiec i aktywista parafialny Piotr Fronczewski w „Miss mokrego podkoszulka” (2002) awanturuje się, bo w sklepiku osiedlowym zarezerwowali cały regał na świerszczyki, więc on po swoją gazetę musi się schylać. W nocy na ochotnika chlasta farbą baner z panienką reklamującą bieliznę. Tymczasem zgnilizna napiera. Rycersko staje w obronie dziewczyny (o imieniu Ella, broń Boże Ela!), którą osiedlowa banda wepchnęła do wody. A tu się okazuje, że to dla niej żadna nowość. Bo jak startowała na „miss mokrego podkoszulka”, to też ją polali zimną wodą (przez pomyłkę). Nie wygrała, za to została miss internetu. Ale i tak ma się na co skarżyć, bo wszyscy dookoła „obmacują albo nogę pchają między kolana, a żaden nie pomyśli, że może jakąś książkę przeczytała”. Wdowiec otrząsa się ze wstrętem, a tu jemu nogę między kolana wpycha gospodyni proboszcza. No i masz!

Łaknienie seksualne odczuwają także „mamuśki”. 40-letnia lampucera („Bellissima”, 2001) zrobiona na Violettę Villas ciąga niepełnoletnią córkę na castingi. Bo jak robić karierę, to tylko w szołbizie. Sama też nie zamierza się poddać i jak jej się trafi chłopak w wieku własnej córki (a faceta nie miała już dwa lata), to cała kamienica słyszy pełny przekrój wokalny jej orgazmu. Przy czym jest tak napalona, że zapomina wziąć pigułki. Więc – na zabieg. Ona ma na szyi naturalnie łańcuszek z krzyżykiem, a ginekolog oczywiście krzyż na ścianie. Wszyscy w domu.

Bywa, że taka paniusia ma w głowie bardziej pozajączkowane niż nastolatka. W „Pokoju szybkich randek” (2007) 30-latka uczy w podstawówce w wymiętym T-shircie, pod którym bujają się piersi puszczone luzem. Bo ona ma taki styl. Skargi, które rodzice piszą na nią do kuratorium, mogą sobie centralnie wsadzić. Niby powinno jej zależeć na posadzie, bo mąż „akurat przebywa w zakładzie karnym” za przejechanie staruszka po pijaku. Sama żyje na kartonach, farba ze ścian odpada płatami, kredytu nie spłaca, ale kombinuje nad jednym: jak dać sobie zrobić dziecko podczas odwiedzin w więzieniu. Dlaczego? Bo słyszała, że „nic tak związku nie cementuje jak dziecko”. Gdzie to słyszała? Pewnie w którymś serialu…

W starym piecu diabeł pali

I najważniejsze – czego w dziedzinie seksu nie udało się dokonać nastolatkom, ich mamusiom i tatusiom, to wyrównują w polskim filmie staruszkowie. Ostatnie ćwierćwiecze jest jak love parade dziarskich seniorów, którzy zadają kłam metryce. To samo wynikało z życia. Publiczność gazetek bulwarowych naczytała się wszak o Janie Englercie i Beacie Ścibakównie (ćwierć wieku różnicy), o Andrzeju Łapickim i Kamili Mścichowskiej (różnica 60 lat), nawet o późnym ożenku Jana Nowickiego z Małgorzatą Potocką. Więc i na ekranie miło było zobaczyć, jak sobie ci wielcy panowie odmładzają krew.

Tradycje były. Ludwik Benoit miał niecałe dwa lata do śmierci, a jeszcze w „Mlecznej drodze” (1990) łaził do Igi Cembrzyńskiej – szeptuchy – żeby pomogła mu zejść z siedemdziesiątki bodaj do sześćdziesiątki, bo mu się baby zwidują „i we śnie, i na jawie”. I powtarzał: „Nie uważam tego za grzech – niewiastę zadowolić”.

A potem to już świętował, kto żyw. Danuta Szaflarska liczyła sobie – nie wypominając – lat 80, a Jerzy Nowak 73 (i już kombinował, jak tu sfilmować własną śmierć), kiedy w „Spóźnionej podróży” (1996) zagrali małżonków fundujących sobie upojną rocznicę w luksusowym apartamencie hotelowym. Było z tym trochę zachodu, bo oboje to menele nocujący pod mostem. Ale na wysypisku miejskim znaleźli torbę z pieniędzmi. Z pizzerii ich pogonili, w banku usłyszeli: „Won!”. Ale w hotelu to już zaczęli gadkę od pokazania forsy. No i w apartamencie wystrzelił szampan. Bo cóż by innego…

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 2015, 23/2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy