„Miasto marzeń” miało być hitem TVP. Stało się kompletną klapą i symbolem nieudolności jej władz Miało być hitem wiosennej ramówki i flagowym programem telewizji publicznej. Eksperymentem łączącym rozrywkę z misją społeczną, telewizyjnym antidotum na bezrobocie. „Big Brotherem” z ludzką twarzą. „Miasto marzeń” – pierwszy reality show TVP – miało odmienić dwa polskie miasteczka. Miało wreszcie przyciągnąć przed ekrany widzów, którzy podpatrzone rozwiązania kopiowaliby później do swej codzienności. Trzy miesiące wystarczyły, by nawet najwięksi optymiści przekonali się, że nic z tych szczytnych zapowiedzi nie będzie. Przekonały się chyba nawet władze TVP, które od kilku tygodni zastanawiały się już tylko nad tym, jak z twarzą wycofać się z przedsięwzięcia. Kierownictwo Jedynki z dyr. Maciejem Grzywaczewskim na czele pokazało prawdziwe mistrzostwo w zadufaniu, niefrasobliwości i lekceważeniu wszystkich, którzy kilka miesięcy temu ostrzegali: to się nie może udać. W dodatku samo dołożyło wszelkich starań, by cud się nie zdarzył. Dlaczego? Chodził, chodził i wychodził Po raz pierwszy o projekcie Endemola (producenta „Miasta marzeń”) mówiło się na Woronicza przed trzema laty. Ówczesne władze TVP wyrzuciły go jednak do kosza. Uznały, że pomysł jest niedopracowany, a jego realizacja bardzo kosztowna. – Próbowano nam sprzedać ten produkt jako turniej miast. Nie dość, że nas nie zachwycił, to wyliczyliśmy, że roczna emisja programu będzie kosztować ponad 10 mln zł. Takie ryzyko nie miało sensu – mówi pracownik telewizji. Po zmianie Zarządu TVP Endemol spróbował jeszcze raz. Tym razem z powodzeniem. Program miała realizować TVP 2, ale Nina Terentiew uznała go za kompletnie nietrafiony. Mimo to kilka miesięcy później dyr. Grzywaczewski, przy całkowitej aprobacie zarządu, postanowił wprowadzić go do ramówki Jedynki. – Na pierwszym spotkaniu z załogą Grzywaczewski triumfalne ogłosił, że nareszcie telewizja publiczna będzie miała swój wkład w walkę z bezrobociem. Superprodukcja „Miasto marzeń” miała być hitem, który, po pierwsze, sukcesem antenowym pobije na głowę dawne turnieje miast, po drugie, pokaże, jak można walczyć z bezrobociem – opowiada jeden z pracowników Jedynki. Czy Grzywaczewski wierzył w to, co mówi? Maciej Mrozowski, w owym czasie szef biura programowego TVP, wspomina: – Kiedy po wakacjach w ub.r. przyszedłem na Woronicza, prace nad „Miastem” trwały. Nikt o opinię w tej sprawie mnie nie pytał. Dyrektor Jedynki wyznaje zasadę: tyle wolności, ile odpowiedzialności – czyli nikt nie będzie się wtrącał. Kiedy prosiłem o wyjaśnienie, zbywano mnie. Tak naprawdę co to za program, dowiedziałem się na pokazie prasowym. Pierwowzorem polskiej wersji „Miasta” był niemiecki program, który trzy lata temu pokazała stacja MDR. W niemieckiej wersji miastem marzeń była jedna miejscowość – Artern w byłej NRD, sześciotysięczne miasteczko z 20-procentowym bezrobociem. W Polsce do rywalizacji o miano miasta marzeń stanęły Lesko (Bieszczady, woj. podkarpackie) i Czaplinek (Pojezierze Drawskie, woj. zachodniopomorskie). Założono, że pod wpływem telewizji życie mieszkańców zmieni się na lepsze, że przyjdą inwestorzy, a eksperci – ekonomiści, specjaliści od przemysłu i turystyki – podsuną konkretne pomysły i rozwiązania. W ostatecznym zaś rozrachunku zwycięzcą programu zostanie to miasto, które zyska większą sympatię widzów. Telewidzowie zobaczyli dwa wcielenia programu. Emitowaną trzy razy w tygodniu telenowelę dokumentalną i niedzielne podsumowania w studiu. Marcowe odcinki śledziło średnio 2,7 mln widzów. Potem było już tylko gorzej. Dziś program ogląda średnio niecałe 2 mln osób. Prof. Wiesław Godzic od początku nie miał złudzeń. Jego zdaniem, po świecie „Big Brothera” ludzie potrzebują formatów wyrazistych. Tymczasem „Miasto” już na papierze wyglądało dialektycznie. – Obawy szybko się sprawdziły. Otrzymaliśmy żenujący show w studiu oraz idącą na skróty telenowelę dokumentalną. Dostaliśmy mieszankę banału, która na dodatek nie wchodzi w głębię problemu. I nie dość, że niczemu nie służy, to jeszcze denerwuje. O co tu chodzi? Prof. Maciej Mrozowski uważa, że idea programu była uzasadniona tylko w jednym przypadku. – Jeśli założymy, że w tych miasteczkach wydarzy się coś, co wytrąci ludzi z normalnego rytmu i pobudzi do przedsiębiorczości. Że przyjdą inwestorzy, a grupa rajców przeniknie do środowiska i zainspiruje mieszkańców do działania. W programie mamy jednak rytualną celebrację biedy. Wynika
Tagi:
Kamil Wolski









