Teraz informatycy!

Teraz informatycy!

Kino sięga po biografie twórców Facebooka i Google’a Kino wyrównuje parytety w przenoszeniu na ekran współczesnych znakomitości. Nareszcie na ekrany trafiają giganci świata komputerowego. Tej jesieni zobaczymy film o twórcach Facebooka, a w przyszłym roku o autorach przeglądarki Google. Oby były ciekawsze od filmów, których bohaterem jest sam komputer! Komputer jako szczebel w karierze W każdym razie w filmie Davida Fischera o Facebooku („The Social Network”) nie chodzi o samego Facebooka. To instrument amerykańskiego sukcesu, jak kolej, nafta czy prom kosmiczny. Istotny jest zdolny programista, Mark Zuckerberg, który pewnej nocy 2003 r. na Harvardzie siada do klawiatury uskrzydlany ideą stworzenia globalnego programu społecznościowego. Minie skromnych parę lat i zyska 500 mln internetowych kontrahentów oraz pozycję jednego z najmłodszych miliarderów w historii. Co będzie go kosztować zerwanie najbliższych przyjaźni oraz ciąganie się po sądach. Cóż: „Nie możesz zyskać pół miliarda przyjaciół, nie robiąc sobie kilku wrogów”, jak głosi hasło z plakatu. W sumie eksplozywna amerykańska biografia, w dodatku z filmowym szwungiem. Przecież ta internetowa zabawka miała służyć ledwie do punktowania urody koleżanek studentek. Ewentualnie do wymiany zdjęć absolwentów. A tworzenie kodu źródłowego do Facebooka zajęło ledwie dwa tygodnie. Za to w ciągu dwóch pierwszych tygodni funkcjonowania portalu zapisało się do niego aż dwie trzecie studentów Harvardu. Zuckerberg poszedł za ciosem (ach, ta Ameryka!) i zarzucił swą sieć na Stanford, Columbię i Yale, a niebawem aż na 30 uczelni. I już szło z górki. Dziś globalną wartość przedsiębiorstwa ocenia się na ponad 30 mld dolarów. Od dwóch lat mamy Facebooka po polsku. Wszystko razem warte ilustracji filmowej, choć udział w przedsięwzięciu aktorów tuzinkowych arcydzieła nie wróży. Nie szkodzi – błyskotliwe życiorysy z branży informatycznej nie powinny leżeć odłogiem. Na co mamy kolejny dowód. Larry Page i Sergey Brin, twórcy Google’a, są właśnie w trakcie obróbki scenariuszowej. Bazuje ona na monografii dziennikarza Kena Auletty zatytułowanej podniośle „Zaguglowani. Koniec świata, jaki znamy”. Autora zapłodniła sensacyjna informacja, że na samych reklamach Google zarobił 20 mld dol. Do tego dołożył znajome motywy personalne. Oto dwaj doktoranci Uniwersytetu Stanforda wynajdują odkrywczy algorytm, który drogą rewolucyjną rozszerza możliwości ich wyszukiwarki internetowej. Nadają jej nazwę z błędem (miała brzmieć Googol, więc historia jak z The Beatles) i zapowiadają, że jej celem jest skodowanie wszelkiej informacji, jaką posiada ludzkość, by jej tę informację – po uporządkowaniu – udostępnić. Wszystko pod szczytnym szyldem: „Można robić pieniądze bez czynienia zła”. Więc nie tylko obrazki z życia mrów biurowych, czego kamera nie kocha, ale i potoczysty biznes z przesłaniem. Bo w rozpisce jest kupno serwisu YouTube i Google Maps, który pozwala równie gładko poruszać się zarówno po Manhattanie, jak i po bezdrożach Podlasia. I wejście na giełdę, i luzacki styl pracy w firmie, i humorystyczne deklaracje, że pozycjonowanie stron prowadzą w Google gołębie jako ptaki, które najszybciej podejmują decyzje. A w odwodzie są jeszcze awantury z przeciwnikami, którzy oskarżają firmę o snucie żydowskiego spisku obliczonego na zawładnięcie światem. I paktowanie z chińskim rządem, który w zamian za dostęp do tamtego rynku wymógł blokowanie witryn o Tybecie czy placu Tian’anmen. Będzie co kręcić. Gwiazdy drugiego szeregu Zresztą nie ma wyjścia. Te największe biografie przeniesiono na ekran dawno i po wielekroć i teraz trwa eksploatacja życiorysów z niższej półki. Oto najnowszy serwis. Wersji filmowej („You Don’t Know Jack”) doczekał się w tym sezonie dr Jack Kevorkian, guru eutanazji. Jego „samobójstwa wspomagane” demonstruje widzom sam Al Pacino. A na film zasłużyła i znacznie mniej głośna pani profesor Temple Grandin z racji przezwyciężenia nękającego ją autyzmu i sukcesów na polu uprawy roślinności. Poza tym nasze oczy pieściło muzyczne cudo z epoki glam rocka – damski zespół The Runaways. Połączenie filigranowych panienek w skórach z ciężkim rockiem elektryzowało panów pod pięćdziesiątkę. Życiorysy drenażowi podlegają na bieżąco. W zeszłym roku Audrey Tautou użyczyła twarzy Coco Chanel, a był to już „chanel” numer trzy. Czy to specjalność lat ostatnich? Skąd! Kto tylko wychynie zwłaszcza w amerykańskim życiu publicznym, może być pewien ekranowej biografii. Rozejrzyjmy się po jednym tylko roku 1992, wziętym na chybił trafił. Co mamy?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 37/2010

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot