Trochę gorzkie te truskawki

Trochę gorzkie te truskawki

Jadą do Hiszpanii na harówkę, pozostawiając pilnowanie dzieci mężom i babciom. Wykreślają ze swego słownika wyraz „tęsknota „ – Dlaczego panie? – Bo mają zręczniejsze palce i lepiej zrywają truskawki, a poza tym mniej z nimi kłopotu niż z mężczyznami – twierdzi Jose Luis Vidal, przedstawiciel pracodawców z Hiszpanii, który przyjechał na rozmowy kwalifikacyjne z mieszkankami województwa zachodniopomorskiego. Już pierwszego dnia na korytarzu pośredniaka, gdzie przyjmował, rozniosło się, że nie bierze grubych i patrzy też na ręce. Jak któraś miała długie i wymalowane paznokcie, z miejsca odpadała. Torba się kurzy Dorota Balcerzak z Barzkowic zakwalifikowała się. Cieszy się z tego i jednocześnie denerwuje, bo wciąż opóźnia się termin wyjazdu. – Miałyśmy jechać już na początku lutego, ale przesunęło się na marzec. Już mi się torba zakurzy – próbuje żartować. Kupiła ją dawno. Dużą i lekką, bo można zabrać ze sobą tylko jedną torbę. Dorota zapakuje w nią niewiele osobistych rzeczy – musi się zmieścić także koc i poduszka. Nie zapomni też o kaloszach oraz płaszczu przeciwdeszczowym. W Hiszpanii jest przecież właśnie pora deszczowa. Trochę się boi. Nie chodzi o te 3 tys. km od domu. Ani o 30 godzin jazdy. To na pewno jakoś wytrzyma. Pracy Dorota też się nie boi, bo wychowana jest na wsi i wie, jak się zrywa truskawki. Ale jak przetrwać długotrwałą rozłąkę z rodziną? Mariolka jest w III klasie podstawówki. Taka podobna do mamy. Widać to zwłaszcza na zdjęciach z komunii, które wiszą na ścianie w pokoju stołowym. Stara fotografia z komunii Doroty jest czarno-biała, a ta Mariolki, sprzed roku, kolorowa. Podobieństwo ujawnia się nie tylko w lokach i białych sukienkach, ale także w oczach i rysach twarzy. Dorota przeżywała to kręcenie włosów córki, bo stanęło jej przed oczami własne dzieciństwo. Mariola jeszcze nie wie, co to znaczy tęsknić. – Jak zarobię, kupię ci komputer, tylko taki tani – obiecuje matka, biorąc mnie na świadka. Jest jeszcze inne pocieszenie: od babci Józi bliżej będzie do szkoły, bo można iść na skróty. No i babcia robi pyszne kotlety, tylko pomidorowa wychodzi najlepiej mamie. Z tatą będzie widywać się codziennie, chociaż o różnych porach, bo pracuje na zmiany. Ta praca Roberta Balcerzaka, męża Doroty, jest wielkim dobrodziejstwem dla całej rodziny. Dostał ją kilka lat temu w Dobrzanach, w spółce holenderskiej produkującej kontenery. Do Dobrzan nie ma autobusu. Firma udostępniła służbowy samochód, w którym mieści się dziewięć osób. Prowadzi go Robert, codziennie nadkłada drogi, bo zabiera też ludzi z okolicznych wsi. Wcześniej pracował w Szczecinie, a to z Barzkowic prawie 60 km. Wstawał o świcie i autobusem jechał do Stargardu, stamtąd pociągiem do Szczecina, a potem jeszcze tramwajem do stoczni. Wygrany los Dzięki pensji Roberta można regularnie płacić czynsz i rachunki za prąd. Balcerzakowie więc nie narzekają, bo większość mieszkańców Barzkowic nie ma nawet na opłaty. Ale dla Doroty brak pracy jest wielkim problemem. Czuje się zbyt młoda i zbyt energiczna, by tylko siedzieć w domu. – Nieraz z nudów to kilka razy robię to samo – mówi. – Nawet futryny w drzwiach z farby skrobię i maluję na nowo, na drutach robię, ale ile można sprzątać? Ja zawsze byłam szybka. Jeszcze jako uczennica Technikum Rolniczego w Stargardzie trenowała biegi na średnich dystansach. Miała nawet niezłe rezultaty. Po szkole dostała zatrudnienie w Wojewódzkim Ośrodku Doradztwa Rolniczego w Barzkowicach. – Prowadziłam doświadczenia łąkarskie, miałam cztery poletka – jej twarz rozpromienia się. W tym samym czasie Robert pracował w miejscowym pegeerze, był brygadzistą polowym. Wzięli ślub i dzięki pracy Roberta szybko dostali mieszkanie. Trzy pokoje w bloku, który kiedyś należał do miejscowego pegeeru. Z jednego pokoju widać wielkie podwórze z zabudowaniami dookoła. – Tu był cielętnik, tam magazyny i suszarnie – pokazuje Dorota. Z placu niósł się warkot kombajnów i innych maszyn. Ruch, gwar, zwłaszcza w czasie żniw, plewy leciały do domu. – Uwielbiałam ten warkot, bo przynajmniej coś się działo. Nawet zapach kiszonki mi nie przeszkadzał. A teraz cisza, aż w uszach dzwoni. Nienawidzę jej. Z kuchni widać park ze starymi drzewami. Dalej są zabudowania należące do dawnego Wojewódzkiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2002, 2002

Kategorie: Kraj