Trudeau na trudne czasy

Trudeau na trudne czasy

Gdy kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych robi się niebezpiecznie populistyczna, świat coraz częściej spogląda z nadzieją na Kanadę Uśmiech niczym z reklamy pasty do zębów. Rozwichrzone włosy. Tatuaż, walki bokserskie i striptiz na cele charytatywne. Ale przede wszystkim syn jednego z najwybitniejszych polityków w historii kraju, z którego legendą musiał się zmierzyć. Tyle w skrócie można było powiedzieć na temat Justina Trudeau, zanim po spektakularnym zwycięstwie w październikowych wyborach odsunął od władzy konserwatywnego premiera Stephena Harpera i sam stanął na czele rządu Kanady. OTTAWA NA FALI Pierwsze tygodnie po kampanii szybko rozszerzyły profil osobowościowy lidera Partii Liberalnej Kanady. Światowa publiczność, która znała go najwyżej z robiących karierę w sieci filmików na YouTube, z głośnym aplauzem przyjmowała nominacje ministerialne w jego gabinecie. Trudeau powołał najbardziej różnorodny rząd w historii kraju, oferując teki przedstawicielom mniejszości etnicznych, reprezentantom tzw. Pierwszych Narodów Kanady (plemion, które zamieszkiwały te tereny przed epoką kolonizacji), a także osobom niepełnosprawnym i homoseksualnym. Po śmiałych posunięciach personalnych przyszedł czas na program działań. Jako priorytety swojej kadencji Trudeau jednym tchem wymienił walkę z globalnym ociepleniem, poszerzenie świadczeń socjalnych, redukcję wydatków na zbrojenia, inwestycje w odnawialne źródła energii i zrównanie pod względem statusu prawnego wszelkiego rodzaju mniejszości. Innymi słowy, od pierwszego dnia obiecał zająć się niemal wszystkimi kwestiami, których od wielu lat unikają jak ognia liderzy południowego sąsiada Kanady. Dzięki rządowi Trudeau notowania Ottawy na arenie międzynarodowej rosną z dnia na dzień, a raczej z kryzysu na kryzys. Na paryskim szczycie klimatycznym COP 21 premier Kanady wyrósł na lidera walki z globalnym ociepleniem. Kilka tygodni później, gdy europejscy przywódcy skakali sobie do oczu, odmawiając przyjęcia uchodźców z Bliskiego Wschodu i wznosząc kolejne mury na swoich granicach, pojawił się na lotnisku, by osobiście przywitać w kraju pierwszych migrantów przetransportowanych z basenu Morza Śródziemnego. Zdjęcia Trudeau ściągającego z siebie płaszcz i okrywającego nim dygoczącą z zimna matkę z dzieckiem błyskawicznie obiegły światowe agencje. W dobie rosnącego populizmu, gdy politycy mówią coraz bardziej radykalnym językiem, dzieląc społeczeństwa według ras, wyznań i pochodzenia, taki lider jak Trudeau, o nastawieniu tak koncyliacyjnym, jest dla wielu symbolem wiary w liberalne wartości zachodniej cywilizacji, słowem – kimś, na kim można polegać i kogo można poprosić o pomoc w czasach kryzysu. Staje się dla świata tym, kim przez lata byli lokatorzy Białego Domu. Konkurencja dla Waszyngtonu Co prawda, wciąż pojawiają się opinie, że tegoroczna kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych nie różni się specjalnie od poprzednich, a pojawienie się kandydatów takich jak Donald Trump czy Bernie Sanders oraz niezdolność Partii Republikańskiej do wyłonienia silnego reprezentanta to folklor, który zdarza się raz na jakiś czas w amerykańskim cyklu politycznym, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że potęga imperium gaśnie w oczach. Wprawdzie mocno poraniona po kryzysie gospodarka USA odbija, rośnie zatrudnienie, a kraj reindustrializuje się po latach zamykania zakładów przemysłowych i fali bankructw największych przedsiębiorstw, ale wciąż daleko mu do odzyskania pełnej siły ekonomicznej z przełomu wieków. Stany Zjednoczone nie są już także żandarmem świata, gotowym bez wahania interweniować w co bardziej egzotycznych i oddalonych od Waszyngtonu republikach. Najlepszym tego dowodem jest niezdecydowanie Baracka Obamy co do nowej strategii wobec Bliskiego Wschodu i ewentualnej interwencji w Syrii, a przede wszystkim zwalczania Państwa Islamskiego. Jeszcze kilka lat temu reakcja USA w takich przypadkach byłaby do bólu przewidywalna i, co ważniejsze, natychmiastowa. Dziś Stany Zjednoczone wyglądają w oczach wielu – zarówno wrogów, jak i sojuszników – nie jak chart zrywający się do biegu, ale jak apatyczny owczarek, który potrzebuje komendy pana i zachęty innych psów. Czy jesteśmy zatem świadkami przesunięcia się geopolitycznego środka ciężkości zachodniej półkuli bardziej na północ? Czy Ottawa może – przynajmniej w niektórych aspektach – przejąć od Waszyngtonu rolę światowego lidera i punktu odniesienia? Choć teza ta wydaje się prowokacyjna i trudna do obronienia, jest to jak najbardziej możliwe. Przy założeniu, że oba trendy – wznoszący dla rządu Trudeau i pikujący dla całej amerykańskiej klasy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2016, 2016

Kategorie: Świat