Typ liryczny

Typ liryczny

Wojciech Młynarski 1941-2017

To był artysta wprost od Prusa, od Żeromskiego. Bard inteligencji polskiej. Tylko dla kogo tu śpiewać, gdy inteligencja zmieniła się w budżetówkę?

W rodowodzie miał inteligencję z metryką. Ostatecznie stryj ojca to Emil Młynarski, współzałożyciel i dyrektor Filharmonii Warszawskiej, dyrektor Opery Warszawskiej, a kuzyn Wojtka to sam Artur Rubinstein. Wychował się w rodzinnej willi w Komorowie, tuż przy kolejce EKD. Wieczorami schodzili się sąsiedzi – w tym młodziutka Maja Komorowska – by posłuchać Norwida do pasaży fortepianowych. Wiedział, o czym pisze, gdy w „Truskawkach w Milanówku” rymował: „Truskawki w Milanówku, / Pogodny wuj reakcjonista, / Który Brygadę Pierwszą świstał, / Słuchając BBC”.

Mama Wojtka pracowała w radiu i co rusz zabierała synka do studia. Gdy raz na Myśliwieckiej miał w audycji dla dzieci zagrać kózkę, beczał z takim przejęciem, że pani reżyser prosiła, by nie zagłuszał innych dzieci. Ale do właściwego debiutu doszło w liceum w Pruszkowie (ciągle dojazd EKD). Wojtek w zabawnej rymowance skrytykował dyrekcję za zmuszanie młodzieży do ciągłego glansowania szkolnych parkietów. I od tego momentu ani on, ani żaden inny uczeń nie mógł na szkolnym apelu wygłaszać tekstów „nieuzgodnionych” wcześniej. To Wojtka naprowadziło na myśl, że inteligentna piosenka satyryczna ma niebywałą siłę rażenia. I kiedy sam prof. Stefan Żółkiewski na zakończenie polonistyki na UW zaproponował mu asystenturę, Wojciech grzecznie podziękował. On już był jedną nogą w klubie Hybrydy. Z tym że tamtejsze teatrzyki poetyckie były okropnie nabzdyczone. Recenzent „Życia Warszawy” postulował nawet: „Nie metaforyzować kaloryferów!”. Z tych wszystkich Orfeuszy i Eurydyk pokpiwał również Młynarski, aż Janek Pietrzak wypalił: „Jak umiesz, to zrób lepiej”.

Zrobił. W programie „Radosna gęba stabilizacji” (1962) dostało się jak leci: badylarzom, Violetcie Villas, Wajdzie, „Matysiakom”, KTT i Tyrmandowi (ten nawet osobiście pogratulował). Poza tym w Hybrydach Krzyś Zanussi pokazywał filmy zza żelaznej kurtyny, wpadali Zbyszek Cybulski z Bobkiem Kobielą. Hybrydowcy pijali ziołowy wermut, grali w trambambulę (później zwaną piłkarzykami) i szlifowali sztukę błyskawicznej riposty. To zaprocentowało w drugim programie „Ludzie to kupią” (1963). Było o snobizmie, o umysłowej ciasnocie i wystarczy.
Bo już startowało Opole, a tam Młynarski planował pisać dla najszerszej widowni, a więc o miłości. Piosenki „Z kim tak ci będzie źle jak ze mną” nie chciała zaśpiewać Kalina Jędrusik, bo był tam wers: „Kto będzie zdrowie miał i nerwy na takie ścierwo jak ty”. Na to Młynarski, że zdenerwowane damy nie takich sformułowań używają. Jędrusik do Osieckiej: „Widzisz, kurwa, on nic nie rozumie”.

Kłopoty z wykonawcami? No to Młynarski zaśpiewa sam. Na przykład: „Na wszystkie smutki – niedziela na Głównym, / Na oddech krótki – niedziela na Głównym”. Najwyższy był zresztą czas się usamodzielnić. Wszak prof. Bardini przestrzegał: „Proszę pana, niebezpieczni są ludzie, którzy w dowodzie osobistym w rubryce »zawód« powinni mieć wpisane »młodzież«”.

Dokąd idziemy, drodzy panowie?

I Młynarski przeszedł na zawodowstwo. Pokręcił się z estradą po kraju, ale osiadł w kawiarni na Nowym Świecie 63, w Dudku. Na zaproszenie Edwarda Dziewońskiego: „Robię, dziecko, kawałek kabaretu…”. Młynarski z miejsca dostroił się do kpiarskiego tonu: „Światowe życie, szum i gwar, / Feerią neonów błyszczy mleczny bar”. Przy tym trafił na zjawiskowego interpretatora – Wiesława Gołasa. Ten zaśpiewał mu jeszcze „W co się bawić”, z czego cenzura wycięła zdanie: „Sekretarz dawno nie gra w dziewiątego wała, / dziewiąty wał już się nie bawi w sekretarza”.
Gołas przydał się jeszcze w jednym – nauczył Wojtka pić wódkę. Zwłaszcza w czasie podróży „Batorym” na występy dla Polonii. Kiedy rankiem kac morderca nie dawał żyć, Wojtek zrymował do piosenki Franka Sinatry słynny „Tupot białych mew o pusty pokład”. A w kraju dał piosenkę, która narobiła nieco szumu: „Tata zasię manko w kasie / miał i siedzi w kiciu, / były o tym wzmianki w prasie, / w »Expressie« i w »Życiu«, / ale fakt ten się nie stanie / dla babci udręką, / bowiem się drukuje dla niej / osobne pisemko”. Cenzura jakoś to łyknęła, ale Andrzej Szczepkowski w Dudku huknął na całą widownię: „Jezus, przecież to Gomułka”. I ta widownia pokładała się jeszcze mocniej. Piosenkę wrócono do cenzury, ale już było za późno, zresztą nadszedł rok 1970 i Gomułka miał już całkiem co innego na głowie.

A Gołas dostał nowe zadanie na koncert w Opolu. I wywiązał się koncertowo: „W Polskę idziemy, drodzy panowie, / W Polskę idziemy. / Nim pierwsza seta zaszumi w głowie, / Drugą pijemy”. To już był strzał z grubej rury – taka naprawdę jest ta „nasza mała stabilizacja” w sobotni wieczór. Zapijaczony ryj ze skłonnościami do recytacji Broniewskiego.

Droga wyboista, ale kierunek słuszny

Następna, gierkowska, dziesięciolatka – tzw. coraz bardziej otaczająca nas rzeczywistość – też była koślawa, ale już inaczej. Teraz tym od wizerunku bardzo zależało, żeby to ustrojowe kalectwo przypudrować. Młynarskiemu dopiero zaczęło to świtać, a już napisał refren: „Przyjdzie walec i wyrówna”. Sam też nie od dziś rozumiał, że bez telewizji, medium, które pod rządami prezesa Szczepańskiego zaczęło się rozdymać, jego kariera stanie w miejscu. Był zresztą w telewizji na etacie od 1965 r. Zrobił tam przynajmniej jeden ważny, dobry uczynek. Otóż wykradł ze studia nagranie audycji o balladach amerykańskich (Boba Dylana i Pete’a Seegera), by wspomóc pewną początkującą wokalistkę. Wróciła ze studenckiego festiwalu w Krakowie z nagrodą, a tu cienia pomysłu na repertuar. Więc Młynarski radził, by włożyła wzorzystą spódnicę, wzięła gitarę i spróbowała hipisowskich ballad. I wręczył jej wyniesione nagrania. Wzięła i posłuchała. Nazywała się Maryla Rodowicz.

Tyle że z tą telewizją, w miarę „jak Polska rosła w siłę”, Młynarskiemu szło jak po grudzie. Tłumaczył to tak: w latach 60. „tam pracowali inteligenci. To znaczy mieli inteligentne pomysły, angażowali inteligentnych artystów, po to żeby inteligentna publiczność ich oglądała. I ten obieg funkcjonował”. Oczywiście do czasu. Za Gierka program robili już inni ludzie. Szefowi telewizyjnej rozrywki Witoldowi Fillerowi nie podobały się polskie słowa do standardu Franka Sinatry „My Way”: „Gdy tak zrządzi traf, / Że świata praw nie zechcesz zmieniać, / I gdy kark umiesz zgiąć…”. Rzecz była o przykrościach wynikających z konformizmu, ale Filler przypiął się nie o to, lecz że piosenka jest zbyt wolna. Uparł się na nie, Młynarski uparł się na tak. W redakcji jednak rządził Filler i Młynarski musiał podziękować telewizji za etat. Telewizja rozstała się z nim bez żalu – takiego zwierzaka trudno było sformatować.

Zaczął wtedy – jak od połowy lat 60. – dawać regularne recitale. Zasadą było mieć 120 oszlifowanych piosenek. Z tego na recital wybierało się „oczko”, czyli 21 – i w Polskę. Zresztą jakkolwiek ten repertuar by ustawiać, publiczność i tak klaskała, dopóki nie usłyszała „Pucio-pucio!”. Młynarski: „W mym recitalu starałem się reagować na polski »stan umysłów«, komentować naszą społeczno-polityczną rzeczywistość”. Jak w tym komentowaniu się zagalopował, to nie dostawał pozwolenia na następny objazd kraju.

Śmiech i płacz: te trzy elementy

Stan wojenny zastał Młynarskiego na występach w Szwajcarii. I może by się tam przytulił na jakiś czas. Wrócił jednak, gdy usłyszał, jak podczas kolacji tamtejszy zaprzyjaźniony kompozytor strofuje żonę: „Jakie ty nam kieliszki podałaś? Będziemy pić czerwone, a ty nam podałaś do białego wina”. Nie, Szwajcaria to stanowczo nie był kraj dla Młynarskiego. Wrócił. Kiedy wysiadał z samolotu na Okęciu, żołnierz straży granicznej poprosił go o autograf.

W latach 80. stało się jasne, że Młynarski dorobił się stałego bohatera swoich piosenek. Na wpół inteligenta, na wpół cwaniaczka, ogólnie typa lirycznego, jak ten przypadkowo spotkany na przystanku w Sochaczewie, który „nie miał jasności w temacie Marioli”. Typek może najpełniej ujawnił się w piosence „Jesteśmy na wczasach”. Taki wiedział, że jest tylko skromnym dansingowym basistą i nigdy nie doskoczy do „panny Krysi z turnusu trzeciego”, która w ekskluzywnym zakopiańskim lokalu mogła być w tamtych czasach zagospodarowana wyłącznie przez sekretarzy albo ginekologów. Nie niżej. Jednak basista wyznał jej miłość, choć tylko w marzeniach. „Bo miewamy często głupie sny, / ale potem się budzimy i: / Dla sympatycznej panny Krysi z turnusu trzeciego / od sympatycznego, niewątpliwie, pana Waldka: / pucio-pucio!”.
Ten jego bohater przechodni w latach 80. przybrał postać drobnego pijaczka, który zainkasowawszy od autora drobne na wino, przestrzegał: „Młynarczyk, pamiętaj: dla kurwów nie śpiewaj!”. Nie śpiewał. Kiedy zaczął bywać częściej w Ateneum, gdzie wystawiał recitale piosenek Brela czy Wysockiego, ulubiony bohater z twarzą koloru fioletu przypominał: „A wiesz pan, dlaczego / teatr ogólnie jest piękny? / Bo teatr to jest śmiech, kolego, / bo teatr to jest płacz, kolego! / To są te trzy elementy!”. A kiedy na ulicach było zielono od mundurów, rymował pozornie całkiem nie na temat: „Róbmy swoje, / Pewne jest to jedno, że / Róbmy swoje, / Póki jeszcze ciut się chce”.

W 1984 r. Młynarski poszedł do Jerzego Wasowskiego, który już wówczas czuł się źle (niebawem zmarł), z prośbą o muzykę do wierszyka o dwóch koniach: jednym pokornym, który dostawał baty, i drugim zuchwałym, któremu hardość uchodziła płazem. „Kto się stawia, ten ma z tego / mimo wszystko jakiś zysk, / a kto słucha i ulega, / ten najpierwszy bierze w pysk”. Wasowski opatrzył to melodią country i właśnie do niej – dla niepoznaki – przyczepił się cenzor. Country w socjalistycznej Polsce?! Piosenka powędrowała na półkę.

Wróć, pełny półinteligencie!

Kiedy nastała wolna Polska, wszystko zaczęło iść raczej krzywo. W roku 1991 pojechałem do pana Wojtka po wywiad. Pierwsze pytanie: „Jest śmiesznie?”. Odpowiedział: „Wie pan, to zależy, co kogo śmieszy”. A rekordy „śmieszności” biły wtedy dowcipy o Masztalskim. Pan Wojtek starał się tego nie zauważać, nadal pewny, że ma swoją inteligencką publiczność. I miał. Od 1988 r. objeżdżał kraj ze swoimi corocznymi „okrągłymi jubileuszami”. Z tym że ta publiczność była coraz starsza, z latami coraz bardziej przetrzebiona, nie śmiała się już tak beztrosko jak dawniej. Czy ktoś widział śmiejącą się pogodnie budżetówkę? W trakcie kolejnego spotkania pan Wojtek dał mi do pierwodruku wiersz z refrenem: „gruz do wywózki jest, kochani / gruz zaległ polski mózg i ziemię / i raczej woźmy go taczkami / miast ciskać w siebie odpryskami / które zostały po systemie”. Ale kto go tam słuchał!

Młynarski piętrzył te swoje metafory, tkał inteligentne frazy, a publiczność miała radary nastawione na okładanie się przez polityków cepami po wieczornych wiadomościach. „Kiedy runęła cenzura, my, autorzy, przyzwyczajeni do tych piruetów, do tych wygibasów, zaczęliśmy sobie zadawać pytanie, czy w czasach, kiedy wszystko wolno, aluzja ma jeszcze sens. Czy ma sens metafora? Przecież można wszystko wyrąbać wprost. Ja odpowiadałem: tak, można, ale to będzie strasznie prymitywne, to będzie płaskie”.

Tylko nikomu już nie przeszkadzało, że tekst piosenki jest płaski. Kasety z piosenkami disco polo sprzedawały się z łóżek polowych w milionowych nakładach. Agnieszka Osiecka odeszła, następców nie było widać. Zresztą i pani Agnieszka parę lat przed śmiercią mówiła piszącemu niniejsze, wyraźnie rozgoryczona, że potrafi pisać tylko te swoje „snuje”, a na to publiczności już nie ma. Młynarski: „Wracaj do nas, ratuj nas, / Pełny półinteligencie, / Bo się strasznie plenią mi, / Łypiąc znad herbaty plujki, / Ćwiartki… i szesnastki… i / Czy ja wiem? Trzydziestkidwójki…”.

I co z tego, że tymczasem Młynarski klasyczniał? Prof. Henryk Markiewicz umieścił w swoich „Skrzydlatych słowach” kilka jego nieśmiertelnych fraz: „Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie”; „Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę”; „Róbmy swoje” (któremu przypisał rodowód platoński). Kiedy jego piosenki przypomniał (i uprzystępnił) zespół Raz Dwa Trzy, płytę już przed premierą sprzedano w platynowym nakładzie 30 tys. egzemplarzy. To wynik dwa razy lepszy od tego, jaki solowym albumem osiągnęła Doda.

Pamiętam jeszcze jedną rozmowę z panem Wojtkiem, z końcówki lat 90. Był wyraźnie przygaszony. Pokazał mi kolejny rymowany felietonik wydrukowany w „Życiu” Tomasza Wołka. Stało w nim, że w trakcie nieśpiesznego spaceru Młynarski przeczytał ogłoszenie zapraszające na uroczystą mszę. W zaproszeniu były wyszczególnione liczne osobistości państwowe, które zapowiedziały przybycie. Autor felietoniku spuentował: „Obecność Pana Boga nie jest wykluczona”. Uśmiechnął się, ale gorzko: „Myśli pan, że ktokolwiek to czyta?”.
Z tej epoki pochodzi jego klasyczny, angielski walc, w którym starszy pan nuci z gorzkim sentymentem: „I tak chciałbym – psia go mać! – kochani, / Żeby wyczuć, kiedy wstać / I wyjść…/Żeby wiedzieć, kiedy w szatni / Płaszcz pozostał przedostatni…”.

Ale to fatalnie dobrana fraza na finał wspomnienia o Wojciechu Młynarskim. Bo my, starsi państwo, kiedy wspominamy pana Wojtka, nucimy coś całkiem odwrotnego:

Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze się spełnią nasze piękne dni, marzenia plany
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją
Jeszcze w zielone gramy, choć skroń niejedna siwa
Jeszcze sól będzie mądra, a oliwa sprawiedliwa
Różne drogi nas prowadzą, lecz ta, która w przepaść rwie
Jeszcze nie, długo nie.

Wydanie: 12/2017, 2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy