Chopin zbliża ludzi – Rozmowa z Adamem Harasiewiczem, pianistą

Chopin zbliża ludzi – Rozmowa z Adamem Harasiewiczem, pianistą

Przed kim pianiści lubią się popisywać? – Czy konkurs chopinowski w 1955 r., w którym odniósł pan bezapelacyjne zwycięstwo, bardzo się różnił od tych współczesnych? – W zasadzie kryteria oceny najlepszych wykonań muzyki Chopina przez ostanie 50 lat są podobne. Nagradza się piękno i prostotę, wyraz i ekspresję, ładne brzmienie i tempo rubato, co oznacza, że nie gra się wszystkiego równie szybko od początku do końca, gdyż to się staje nudne, a muzyka wtedy nie żyje. Gra się tak, aby było poetycznie, by to sprawiało wrażenie improwizacji, której zawsze towarzyszy jakiś moment natchnienia. Wszystko to razem składa się na talent pianistyczny i te kryteria nie uległy zmianie, bo to są trwałe atuty. Nowe czasy przyniosły jednak zmianę w technice gry. Tutaj wszystko poszło szalenie do przodu. Dzisiejsi kandydaci do nagród grają bajeczną techniką. Kiedyś wykonanie etiudy chromatycznej Chopina w dużym tempie wywoływało niezwykłą sensację. Np. wrażenie, jakie w ten sposób jeszcze przed wojną, w 1937 r., wywołał w Warszawie Jakow Zak, było ogromne. Ile się o tym wtedy mówiło… Dziś jednak takie wykonanie nie wzbudziłoby żadnej sensacji, co więcej, niektórzy młodzi pianiści nawet przesadzają w tempach, grają zdecydowanie za szybko, a ich nauczyciele im tego nie perswadują. – W konkursie w 1955 r. oceniało znakomite międzynarodowe jury, z takimi sławami jak włoski pianista Arturo Benedetti Michelangeli czy zwycięzcy przedwojennych konkursów Lew Oborin i Jakow Zak. Mówiło się jednak, że dużą rolę odgrywał wówczas wybitny pisarz Jarosław Iwaszkiewicz, który był przewodniczącym komitetu konkursowego i prezesem Towarzystwa im. Fryderyka Chopina. – Dla nas, uczestników, najważniejsze było jednak jury, w skład którego wchodziło wiele muzycznych znakomitości. Nawet nie wiedziałem, że Jarosław Iwaszkiewicz pełnił ważną funkcję organizacyjną. – Pamięta pan ówczesnych konkurentów? – Ależ oczywiście. Z niektórymi się zaprzyjaźniłem i ta znajomość trwa do dziś. Np. z Władimirem Aszkenazim, zdobywcą II nagrody, spotykaliśmy się wielokrotnie w różnych miejscach na świecie, gdzie przecinały się nasze trasy artystyczne, np. w Nowym Jorku, Zurychu, Salzburgu, w Tokio. Gdy miałem próbę w nowojorskiej Carnegie Hall, pojawił się Aszkenazi, a ja zagrałem specjalnie dla niego mazurka Chopina. Jakiś czas później on mi się odwdzięczył, grając tego samego mazurka, gdy przyszedłem na jego próbę w Salzburgu. Przygotowywał wtedy koncert Brahmsa z orkiestrą, ale mazurkiem Chopina dał dowód, że pamięta nasze wcześniejsze spotkanie. – Kto wówczas, w latach 50., uchodził za najlepszego chopinistę? – Myślę, że Artur Rubinstein. Jego grę cechowały prostota i temperament, elegancja i poetyczność, wszystkie te walory, które u wykonawcy muzyki Chopina ceni się najbardziej. Mistrz pojawił się na moim koncercie w Londynie, a będąc później w Paryżu, chciałem się z nim spotkać. Telefon domowy Rubinsteina otrzymałem od innego uczestnika konkursu, laureata VIII nagrody, Andrzeja Czajkowskiego, znakomitego pianisty i kompozytora. Czajkowski nieco złośliwie doradzał, co mam zagrać w trakcie wizyty. „Zagraj etiudę tercjową Chopina – mówił – bo Rubinstein nawet dwóch tercji nie jest w stanie dobrze wykonać”. To oczywiście był absurd, choć mistrz raczej rzadko sięgał po te etiudy. Spotkanie w Paryżu było dla mnie bardzo udane, a później widzieliśmy się jeszcze w Hiszpanii i znów mogłem zagrać coś tylko dla niego. – W pańskiej biografii artystycznej ważne miejsce zajmuje inny tytan fortepianu, Arturo Benedetti Michelangeli, pod którego kierunkiem doskonalił pan pianistyczne umiejętności. Czy również w dziedzinie wykonawstwa muzyki Chopina? – Nie. Michelangeli nie był typem chopinisty; choć np. sonatę Chopina grał wspaniale, niektóre z jego mazurków były mało mazurkowe, „Andante spianato” i „Wielkiego Poloneza” interpretował zaś raczej przyciężko. Jednak w dziedzinie sztuki pianistycznej ten artysta zapisał się rewelacyjnie i nawet dziś, słuchając jego płyt, dochodzę do wniosku, że nikt go nie dogoni, zwłaszcza w wykonywaniu takich utworów jak 4. koncert Rachmaninowa oraz w muzyce Debussy’ego i Ravela. Miałem okazję spotykać się z nim wielokrotnie, kiedyś np. w Tokio grałem dla niego w hotelu sonatę Mozarta i Liszta. – Czy muzycy często grają wyłącznie dla siebie, bez publiczności, w ramach wymiany uprzejmości towarzyskich? – Zdarza się, że gramy dla siebie nawzajem, czasem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2010, 2010

Kategorie: Kultura