Odkąd zacząłem pisać, rzadko czytam cudze powieści, sięgam za to po historię i politykę Paul Auster, (ur. w 1947 r.) amerykański prozaik, scenarzysta, reżyser i eseista. Często określany przez krytykę mianem postmodernisty oraz autora „metafizycznych kryminałów”. Napisał m.in.: „Trylogię nowojorską”, „Księżycowy pałac”, „Mr. Vertigo”, scenariusze do filmów „Dym”, „Lulu na moście” i „Brooklyn Boogie”. Ponadto tłumaczy poezję francuską. – Urodził się pan w Ameryce i tam pan mieszka, a mimo to krytyka od lat określa pana mianem pisarza europejskiego. – Bardzo mnie to denerwuje. Spędziłem wprawdzie we Francji kilka lat, ale chyba nie o to chodzi? Zresztą w ustach amerykańskich recenzentów taka etykietka nie jest bynajmniej komplementem. Europejski Amerykanin, to znaczy nieco dziwaczny. Niby Amerykanin, ale nie całkiem. Prawie. Ni to, ni owo. – A pan kim się czuje? Amerykaninem? – Jestem żydowskim pisarzem ze Stanów Zjednoczonych. Nie mam kłopotów z własną tożsamością, przyjąłem ją do wiadomości zwyczajnie, po prostu. Zresztą w Ameryce moje pochodzenie nie budzi emocji, jest jak żadne inne. Osobiście uważam, że różne mieszanki narodowościowe są inspirujące. Zwłaszcza w sztuce. Literatura nie ma ścisłych granic narodowych. Kim byliby Marquez bez Faulknera, z kolei Faulkner bez Joyce’a, a Joyce bez Balzaka? Wszyscy pożyczamy coś od jednych i oddajemy drugim. To właśnie staram się pokazywać w moich książkach. Myślę o sobie jako o pisarzu amerykańskim, bo jestem produktem kultury amerykańskiej. Mimo to nie utożsamiam się ze wszystkimi amerykańskimi pisarzami. Nie należę do żadnego środowiska literackiego, do establishmentu. Nie piszę bestsellerów, żadna moja książka nie trafiła do wszystkich supermarketów Ameryki. – A gdyby trafiła… leżała obok pieczywa i wędlin, cieszyłby się pan? Czy przeciwnie, byłoby to deprecjonujące? – Oczywiście, że bym się cieszył, choć bycie w supermarketach nie jest moim celem życiowym. Pisząc, zwracam się do ludzi. Chcę, żeby mnie czytali – i to nie pięciu czy dziesięciu, ale jak najwięcej. Wcale nie chcę być pisarzem elitarnym. Przecież nie po to się męczę nad książkami (a męczę się zawsze), żeby wyrazić własne poglądy czy zabić wolny czas. Piszę po to, by dotrzeć do innych ludzi. Książki stają się literaturą dopiero wtedy, gdy są czytane, inaczej w ogóle nie mają znaczenia. Biskup Berkeley powiedział kiedyś, że drzewo, które łamie się w lesie, nie trzeszczy, jeśli nikt tego trzasku nie słyszy, bo fala dźwiękowa zamienia się w dźwięk dopiero w naszych uszach. Uważam, że z książkami jest podobnie. – Podobno pierwsze opowiadania napisał pan w wielu dziewięciu lat… – Tak, to były mrożące krew w żyłach opowieści o duchach. Nie byłem jednak cudownym dzieckiem, tamte historie były kiepskie, aż wstyd o nich mówić. Jeszcze gorsze były moje wiersze, które także pisałem od najmłodszych lat. Lubiłem się bawić w gry słowne, układać kalambury, rymy – z tym chyba człowiek się rodzi. Ale zawsze marzyłem o napisaniu powieści fabularnej, grubej księgi o zawikłanej intrydze. Lubiłem sobie wyobrażać, że jestem znanym pisarzem o pokaźnym dorobku. Nie przypuszczałem wówczas, że pisanie książek to taka ciężka praca. – Kryminałów też? Bo wydał pan kilka, wprawdzie pod pseudonimem. – Pisałem kryminały, bo dzięki nim mogłem utrzymać swoją rodzinę i siebie w ciężkich dla mnie czasach. Miały one jednak dobrą stronę – uczyłem się na nich rzemiosła, opowiadania historii. A podpisywałem je pseudonimem, bo uważałem, że są zbyt słabe, by oficjalnie się do nich przyznać. Zresztą nie wiedziałem wtedy na pewno, że kiedyś napiszę „prawdziwą literaturę” i sprawa tych kryminałów się wyda. – Skoro od najmłodszych lat marzył pan o tym, aby zostać pisarzem, dlaczego został pan marynarzem? – To się stało przez przypadek. Nie miałem skonkretyzowanych planów życiowych, porzuciłem college, gdzie uczęszczałem na zajęcia z literatury włoskiej i francuskiej. Nie wyuczyłem się żadnego zawodu. Potrzebowałem pieniędzy, musiałem więc znaleźć jakąś pracę. Najpierw zatrudniono mnie w biurze ewidencji ludności jako ankietera, ale mało zarabiałem. Za to dużo spacerowałem koło portu i obserwowałem marynarzy, pomyślałem, że może i ja bym się zaciągnął na statek, bo dobrze płacili, i mógłbym zobaczyć kawałek świata. No i mój ojczym, cudowny człowiek, załatwił mi tę pracę. Sześć miesięcy spędziłem na tankowcu kompanii Esso, zarobiłem kilka tysięcy dolarów i dzięki temu mogłem wyjechać na cztery lata do Francji. Nie wiem,
Tagi:
Ewa Likowska









