To naiwny pogląd, że można zrobić dwa filmy rocznie i będą one tak dobre, że dostaną nagrody w Cannes i Wenecji Robert Gliński – reżyser filmowy. Nakręcił m.in.: .”Niedzielne igraszki”, „Łabędzi śpiew” oraz jeden z najgłośniejszych filmów ostatniej dekady „Cześć, Tereska”. – Zaczął pan pracę nad nowym filmem, „Wróżby Kumaka” według książki Gűntera Grassa. Pana poprzedni film „Cześć, Tereska” można nazwać sukcesem. Miał znakomitą frekwencję, świetne recenzje, a nawet wywołał szeroką dyskusję społeczną, co nie jest u nas częstym zjawiskiem. Zatem jak to możliwe, że przez cztery lata po „Teresce” nie mógł pan zrobić nowego filmu? – Pogląd, że łatwiej jest zrobić film po sukcesie wcześniejszego, jest całkowicie błędny. Może w Ameryce tak jest, ale Polska to nie Ameryka. U nas, niestety, zawsze zaczyna się od początku. Gdy szukam środków na produkcję, często mam wrażenie, że będę kręcić swój debiut. Nieważne, czy robię ósmy, czy dziewiąty film, za każdym razem jest ta sama mordęga. Wiąże się ona głównie z szukaniem pieniędzy, uruchomieniem produkcji. Wydaje mi się nawet, że debiut jest łatwiejszy. Debiutant ma taryfę ulgową, czasami ktoś da mu parę groszy na start. Nie jestem jedyny – na przykład Krzysztof Krauze, autor świetnego „Długu”, też przez cztery lata miał przerwę. – Ale przecież sukces filmu jest jakimś gwarantem, że kolejny też się uda. – Nie w Polsce. – Często słyszymy narzekania, że brakuje współczesnych polskich filmów pokazujących dzisiejszą Polskę i Polaków. Powszechne jest przekonanie, że nasze kino nie umie mówić o współczesności, tylko ekranizuje lektury szkolne. Pan natomiast twierdzi, że szuflady są pełne znakomitych scenariuszy dotyczących współczesności. – Fantastycznych scenariuszy. Ważnych, mądrych. Mogę zarekomendować przynajmniej 20 albo 30 świetnych tekstów. Znam je, czytałem, bo siedziałem w różnych komisjach bądź ciałach jurorskich na konkursach scenariuszowych. Wyławia się tam najlepsze teksty – i nic się z nimi dalej nie dzieje. Gdyby to była normalna kinematografia, powstawałyby z nich filmy. Ale u nas jeszcze kinematografii z prawdziwego zdarzenia nie ma. – Co to znaczy: kinematografia z prawdziwego zdarzenia? – To znaczy taka, która produkuje rocznie 100-200 tytułów. Wszystkie gatunki: wielkie epickie opowieści, filmy dla dzieci, kryminalne, współczesne i melodramaty. Natomiast w Polsce filmów się robi bardzo mało. Jeśli powstają dwie ekranizacje wielkiej literatury w ciągu roku, to podnosi się ogromny krzyk, że polskie kino to kino lektur szkolnych. A to po prostu tak się złożyło, że takie filmy mogły powstać. Bo to są filmy biznesowe. Stoją za nimi kalkulacje, biznesplany. Nie jest to kino, które szuka sposobu, by powiedzieć coś o współczesności, Polakach, choćby pod postacią kostiumu. – Jednak sam pan twierdzi, że film jest także towarem, nie tylko dobrem kultury. – Oczywiście, filmy współczesne są znakomitym towarem, tyle że nikt nie chce tego zauważyć. U nas panuje przekonanie, że film współczesny to taki, który opowiada o rzeczywistości, która jest nieciekawa, smutna i destrukcyjna. W związku z tym do kina nikt na to nie pójdzie. Pewnie, że więcej ludzi pójdzie zobaczyć głupawą komedię czy melodramacik, ale takie filmy nie mają żadnej wartości eksportowej, ponieważ telewizje na całym świecie produkują tysiące podobnych. Natomiast film, który opowiada coś ciekawego o naszej współczesności i pokazuje prawdziwych ludzi, jest chętnie kupowany przez telewizje zagraniczne. A to rynek duży, przynoszący wielokrotnie więcej pieniędzy niż dystrybucja w Polsce. Co z tego, że „Cześć, Tereska” miał kilka razy mniej widzów od filmów obliczonych na masową widownię, skoro co miesiąc jest emitowany przez niemiecką telewizję. – Przekonanie, że masowa widownia pójdzie do kina na „głupawą komedię czy melodramacik” jest w dużej mierze uzasadnione. Większość widowni stanowi młodzież, która – jak wynika z badań – woli kino rozrywkowe. – Na całym świecie młodzież najchętniej chodzi do kina. Trudniej jest przyciągnąć widzów dojrzałych, chociaż też chodzą. Jest też bardzo duża grupa społeczna kinomanów, u nas jeszcze całkowicie niedoceniana, ale to przyjdzie z czasem: emeryci. U nas emeryci są biedni, więc rzadko chodzą do kina, natomiast w krajach bogatszych stanowią drugą, po młodzieży, liczącą się grupę widzów kinowych. – Czy wspomniane ekranizacje lektur szkolnych, masowo oglądane superprodukcje
Tagi:
Ewa Likowska