Porażka przekreśla karierę kobiety

Porażka przekreśla karierę kobiety

Nadal istnieje szklany sufit. Najsmaczniejsze kąski chłopcy dzielą między siebie

Miriam „Mimi” Leder – (ur. w 1952 r.) pierwsza kobieta, która ukończyła Amerykański Instytut Filmowy w Los Angeles (w 1973 r.). Ma na koncie zarówno hollywoodzkie hity, np. „Dzień zagłady” czy „Podaj dalej”, jak i kameralne dramaty w rodzaju „Dziecko z ogłoszenia”. W 2000 r. uhonorowano ją nagrodą dla kobiet pracujących w przemyśle filmowym Women in Film Crystal Award. Na platformie HBO GO możemy oglądać trzy serie wyreżyserowanego przez nią serialu „Pozostawieni”.

„Pozostawieni”, serial, który pani produkowała, z każdym sezonem staje się okrutnie aktualniejszy. Mieliście świadomość, że przedstawione w nim wydarzenia mogą przewidywać przyszłość?
– Z każdym dniem, z którym świat zmienia się na gorsze, nasz serial znaczy według mnie więcej. W czasie pracy wydarzyły się rzeczy, których nikt z nas nie brał poważnie. Tak było z Brexitem i ze zwycięstwem Donalda Trumpa. W jednym z odcinków trzeciego sezonu obok domu nad jeziorem unosi się balon – kukła Trumpa. Kiedy kręciliśmy ten sezon, chcieliśmy, żeby powrócił jako wspomnienie. Byliśmy przekonani, że prawdziwy Trump odleci w niepamięć, tak jak kukła. Liczyliśmy, że rozbawimy widzów, przypominając im, jak blisko katastrofy byliśmy. Nikt z ekipy nie dopuszczał do siebie myśli, że to Trump może sprawować urząd.

Wątki polityczne były dla was istotne?
– Nie kręciliśmy serialu politycznego, ale we współczesności wszystko jest polityczne. Każda podejmowana przez nas decyzja jest odczytywana w ten sposób. Drażni mnie to. Kiedy zaczynałam, było inaczej. Kiedy chciałam kręcić filmy na studiach, nikt mnie nie pytał, czy ich wydźwięk jest prawicowy czy lewicowy. Dzisiaj wszystko sprowadza się do składania deklaracji światopoglądowej. A przecież nie z tego powodu zainteresowałam się „Pozostawionymi”.

A z jakiego?
– Najbardziej w scenariuszu przyciągnęły mnie tematy wiary i wierzeń. Trzeci sezon odnosi się do historii, które sami sobie wmawiamy, aby poczuć się lepiej. Wszyscy szukamy sensu życia – nie sposób trwać bez niego. Każdy ma własne wierzenia, które pozwalają mu przeżyć przez dzień, ale rzadko sobie zdajemy z nich sprawę. Niechętnie poddajemy ten temat własnej analizie. Uważam, że ten serial bardzo mocno wpływa na widza. Zmienił też mnie samą: dał mi głębsze spojrzenie na system wierzeń, sprawił, że inaczej patrzę dziś na świat wiary.

Jak ta zmiana wyglądała?
– Uświadomiłam sobie, jak bardzo są ze sobą sprzężone nastroje społeczne i wiara. „Pozostawieni” to adaptacja książki Toma Perroty, który pisał ją w reakcji na zamachy na World Trade Center w 2001 r. i globalny kryzys finansowy z 2008 r. To były dwa momenty w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych, w których część ludzi po prostu zniknęła – metaforycznie i dosłownie. We wrześniu 2001 r. straciliśmy setki ludzi pracujących w budynkach WTC. W czasie kryzysu ludzie zaczęli znikać z korporacji, ale też z sąsiedztwa – masowo tracili pracę, a w konsekwencji domy i mieszkania. W jednej chwili jakby przestali istnieć. Społeczeństwo potrzebowało jakoś uzasadnić ich odejście, dlatego zaczęło na nowo uruchamiać mity i wierzenia. Po 11 września na długo odżył mit strażaka herosa, który nie pozwoli jednostce odejść, choćby sam miał poświęcić życie. Strażak był jak anioł zesłany przez niebiosa, by ocalić Ziemian. Z kolei w czasie kryzysu ekonomicznego takimi aniołami byli prawnicy próbujący bez opłat pomóc ludziom, którzy stali się częścią pęczniejącej bańki spekulacyjnej, a więc wszystkim tym, którzy wzięli kredyty, na które nie było ich stać, i wylądowali na bruku.

W „Pozostawionych” ludzie dosłownie znikają. Nikt nie wie dlaczego nagle zniknęło 2% społeczeństwa.
– Obecne wydarzenia również napełniają nas strachem i niepokojem co do losów świata. Dziś działają te same mechanizmy. Nasze postacie mierzą się z podobnymi problemami, co ludzie w rzeczywistości. Ostatecznie każdy może czytać historię, tak jak chce. Sama patrzę na nią przez pryzmat światowej polityki, przede wszystkim Stanów Zjednoczonych. Wybór Trumpa wywołał pesymistyczne nastroje, a ludzie znów zaczęli na swój sposób znikać. Weźmy choćby niesławny zakaz wjazdu na terytorium Stanów Zjednoczonych, który Trump wydał obywatelom siedmiu krajów muzułmańskich. Kiedy zaczął obowiązywać, rodziny rozdzielały się; dookoła nie było już tych ludzi, którzy byli z nami wcześniej na co dzień. To znów powód do strachu i powołania wiary w kogoś, kto nas ocali przed podobnym losem.

Ten superbohater – czy to w świecie religii, czy rzeczywistym – nadal ma twarz mężczyzny. Jak ważne było dla pani zademonstrowanie kobiecego punktu widzenia?
– Starałam się przekazać moją perspektywę. Zawsze używam mojego emocjonalnego mózgu; na planie nie intelektualizuję, uważam, że to przynosi krzywdę produkcji. Z aktorami rozmawiam o scenie, o tym, czego chce ich postać, czego oni sami chcą. To jest mój sposób – pracuję z aktorami, próbując zbudować wielowymiarową, rzeczywistą postać. W serialu są sceny miłosne, sceny nadziei – jak je odegrać? Język jest rozbudowany, ale według mnie prostota i autentyczność to najlepsze sposoby rozmowy z aktorami.

To dlatego wiele scen w waszym serialu jest bardzo długich i pełnych emocji? Taki sposób kręcenia to rzadkość.
– Cieszę się, że zwraca pan na nie uwagę, bo sama kręciłam większość z nich. Jedna z takich scen miała 10 stron scenariusza! Nakręcenie jej było trudne. Trudne jest również wyznaczenie granicy, kiedy uznajemy, że emocji jest za dużo. Jeśli aktorka nie może powstrzymać się od płaczu, należy trochę się wstrzymać, cofnąć. Natomiast jeśli aktorka się wstrzymuje, musi przekazać więcej emocji. Starałam się robić tyle powtórzeń, ile potrzebowałam, aby otrzymać oczekiwany efekt. I on przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Takie rzeczy mogą się zdarzać tylko w Australii!

Dlaczego?
– Dorastałam, oglądając wszystkie kultowe australijskie filmy jak „Piknik pod Wiszącą Skałą”. Możliwość odwiedzenia znanych mi miejsc, zobaczenia ich na żywo była duchowym przeżyciem bardzo mocno na mnie oddziałującym. Początkowo szukałam farmy przy Wiszącej Skale, ale nie mogłam tam znaleźć odpowiedniego domu. Ostatecznie kręciliśmy pod Melbourne, gdzie sami zbudowaliśmy ranczo. Australia jest najlepszym miejscem do kręcenia apokaliptycznych dzieł.

Mówi się, że Australia jest przedłużeniem Kalifornii. Różnice między wami a Australijczykami były widoczne?
– Ekipa była jedną z najlepszych, z jakimi pracowałam. Australijczycy różnili się chyba jedynie tym, że w przeciwieństwie do nas nie pracują 12-14 godzin dziennie. Za bardzo cenią sobie życie – pracowali maksymalnie 10 godzin dziennie, ale w tym czasie byli niezwykle efektywni. Byli również bardzo zaangażowani w historię – przy jednej scenie widziałam na twarzy operatora łzy.

Na planie było dużo swobody?
– W większości scen tak, jednak przy niektórych poważniejszych aktorzy musieli się dostosować do naszej wizji, ekipa zaś pracowała w pełnym skupieniu. Jednak praca na planie serialu wymaga swobody – inaczej nie da się przetrwać. Aktorka, która na plan przyjechała z trzymiesięcznym dzieckiem, podczas nagrywania jednej sceny była kompletnie przemoczona. Nie narzekała, nie chciała żadnej pomocy. Wszyscy zaakceptowali jej wybór i skupili się na pracy, aby jak najszybciej nagrać scenę. Daliśmy jej swobodę w decydowaniu o własnych granicach. Dzięki temu nikt nie czuł się ograniczany ani przymuszany do niczego. To układ fair, który niestety w kinie wciąż nie jest standardem, jeśli chodzi o kobiety.

Jest pani pierwszą kobietą w historii, która ukończyła szkołę filmową w Los Angeles. Jak pani wspomina tamten okres? Było ciężko?
– Absolutnie nie. Wtedy byłam jedyną kobietą wśród samych mężczyzn, na seksizm nie było więc miejsca. O wiele gorzej jest teraz, kiedy połowa studentów to kobiety. Zagrożeni mężczyźni sięgają po najbardziej prymitywną broń, czyli seksizm, obrażanie, mobbing i tym podobne narzędzia, by zniechęcać i odstraszać kobiety. Za moich czasów to były praktyki zupełnie obce. Traktowano mnie raczej jako ciekawostkę, oryginała niż słabszą czy gorszą płeć. Nie miałam wtedy specjalnych problemów z zebraniem pieniędzy na film ani ze zdobyciem materiałów potrzebnych do kręcenia.

Dziś jest inaczej?
– Wciąż żywe są dysproporcje w płaceniu za pracę. Niestety, faktem jest, że aktorki dostają mniejsze gaże niż aktorzy, a reżyserki zarabiają mniej niż reżyserzy. Boli mnie to. Staram się mówić o tym głośno, kiedy jest ku temu okazja. Mam nadzieję, że w ten sposób uda nam się coś zmienić i nowe pokolenie nie będzie miało już problemów z tym, żeby kobiety dostawały tak samo duże budżety jak mężczyźni.

Wielkie blockbustery [przeboje kinowe – przyp. red.] kręciła pani już kilkanaście lat temu – przypomnijmy tylko „Peacemaker” z Nicole Kidman i George’em Clooneyem czy „Dzień zagłady” z Robertem Duvallem, który pierwotnie miał reżyserować Steven Spielberg.
– To frustrujące, ale dziś kobietom jest znacznie trudniej dostać takie projekty niż mnie wtedy, w latach 90. Po „Dniu zagłady” nie chciałam więcej kręcić blockbusterów – odrzuciłam wiele ofert, choć te napływały. Zrozumiałam, że moje serce należy do kameralnych opowieści, i im chciałam pozostać wierna. Przetarłam szlaki – pokazałam, że kobieta może nakręcić blockbuster, który przyciągnie do kin widownię. Dziś, 15 lat później, nadal istnieje szklany sufit – najsmaczniejsze kąski chłopcy dzielą między sobą. Filmy o superbohaterach są kręcone jedynie przez mężczyzn.

Chciałaby pani nakręcić film o superbohaterze?
– Gdyby scenariusz i postać były świetne – oczywiście! Niedawno ponownie obejrzałam „Deadpool” Tima Millera. Pracę z takim materiałem przyjęłabym w ciągu sekundy. Pociągają mnie świetne scenariusze.

Odrzuciła pani wiele propozycji. Może jest pani zbyt wybredna?
– Każdy musi być choć trochę wybredny, kiedy chodzi o wybór projektów, nad którymi pracuje. Zwłaszcza kobiety, bo one dalej przecierają szlaki. Jedna porażka przekreśla karierę kobiet, mężczyźni zaś dostają kolejne trzy, cztery szanse. Niestety, nie żartuję, ale też proszę nie myśleć, że narzekam. Nie mówię tego wszystkiego z goryczą czy złością. Sama jestem dowodem na to, że można sobie w męskim świecie poradzić i znaleźć miejsce dla siebie. Ale system wymaga zmiany, zwłaszcza na płaszczyźnie języka.

Co jest z nim nie tak?
– Przede wszystkim rozróżnienie na reżysera i kobietę reżysera. Żadna kobieta nie chce być nazywana kobietą reżyserką. Nikt nie mówi mężczyzna reżyser, tylko po prostu reżyser. Dlaczego więc my mamy być określane przez wzgląd na płeć? Wierzę w moc sprawczą słowa. Nie po to tak często mówię o dysproporcjach, żeby narzekać, tylko nazywać, ukonkretniać problem i umożliwiać walkę z nim. Właśnie z tego powodu przymierzam się do wyreżyserowania filmu o Ruth Bader Ginsburg, która zrewolucjonizowała myślenie o nauce i prawie. Nie tylko była pierwszą kobietą zatrudnioną na Uniwersytecie Columbia na stanowisku profesorskim, ale także współtworzyła jeden z najważniejszych tomów prawa, poświęcony dyskryminacji ze względu na płeć. Odkąd go spisano, problem został nazwany i stała się możliwa walka z nim. To wiekopomne wydarzenie, które chcę przypomnieć w czasach, kiedy mizoginia i dyskryminacja odżywają ze zdwojoną siłą.

Skoro słowa mają dla pani taką moc, proszę powiedzieć, jakie słyszy pani o „Pozostawionych”?
– Niektórzy mówią, że nie są w stanie oglądać! Tak bardzo serial jest dla nich mroczny. Inni, że nie potrafią bez niego żyć. Ludzie kochają nasz serial – jeżeli ktoś w niego wsiąknie, nie jest w stanie się oderwać. Wiele jego fragmentów jest szalonych, ale staramy się jak najbardziej umocować go w rzeczywistości.

Wydanie: 2017, 34/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy