Witajcie w trzecim wymiarze

Witajcie w trzecim wymiarze

Sukces „Avatara” pokazuje, że teraz widownia może już nie chcieć oglądać obrazów w dwóch wymiarach, tak jak przestała chodzić na filmy nieme, a potem czarno-białe Kino wchodzi w wielki zakręt historii. Studio 20th Century Fox ogłosiło właśnie, że w roku 2012 – w stulecie od katastrofy – wprowadzi na ekrany trójwymiarową wersję „Titanica” Jamesa Camerona. Tego samego reżysera, którego trójwymiarowy „Avatar” bije od kilku miesięcy rekordy kasowe. I to nie z powodu szczególnych walorów akcji czy oryginalności tematu, ale ze względu na olśniewającą widowiskowość pokazaną w trzech wymiarach. Przyznajmy: takiego spektaklu kino dotąd nie widziało. „Avatar” wydaje się przechylać właśnie szalę – teraz widownia może już nie chcieć oglądać obrazów w dwóch wymiarach, tak jak przestała chodzić na filmy nieme, a potem czarno-białe. A rzeczony Cameron idzie za ciosem i zapowiada przerobienie własnego „Terminatora 2”, staruszka z 1991 r., na wersję trójwymiarową. Ta moda dociera i do nas. Jerzy Hoffman kręci superprodukcję o wojnie polsko-bolszewickiej też w trzech wymiarach. A to dopiero jaskółki wielkiej rewolucji. Depresja avataryjna Niedowiarków najszybciej przekonają cyfry. W momencie wprowadzania „Avatara” do kin jego budżet zamykał się sumą 460 mln dol., z czego trzecią część wydano na globalną promocję tego wizualnego gadżetu. Zwróciło się szybko i po wielekroć: pierwszy miliard dziełko ściągnęło z rynku już po 17 dniach projekcji, a na początek lipca jego dochodowość wyceniano na 2,7 mld dol. (2 mld były dotąd sumą nieprzekraczalną). Pieniądze płyną i znawcy rynku szacują, że ich strumień wyhamuje nie wcześniej niż przy 4 mld. Kiedy w grę wchodzą inwestycje w takiej skali, amerykański producent filmowy musi o swojej widowni wiedzieć coś, czego ona sama jeszcze nie wie – nadciąga era trzeciego wymiaru. Tu producentowi nawinął się reżyser Cameron, mający dobrą rękę do wystawnych fabuł. Cameron jako scenarzysta „Avatara” odpowiedzialnie kalkulował, że pokazanie trójwymiarowego orła w przestworzach, ławicy na tle koralowca, a choćby i dinozaura już frekwencji nie zmobilizuje. Teraz widz potrzebuje totalnej wizji w typie halucynogennym – świat niby z naszego wyrosły, ale nieporównanie bardziej wystawny. „Avatar” z premedytacją zalecał się więc z plakatów hasłem: „Enter the World!” („Wejdź do świata”). Więc nie ludzie, ale ich wehikuły (tytułowe awatary), nie Ziemia, ale planeta Pandora w układzie Alfa Centauri (4,4 roku świetlnego od nas), nie widoczki saharyjskie, lecz orgia roślinności. Cameron wygenerował nawet miejscowy język, żeby milutko szemrał w tle. Do tego fabułka: oszczędna, ot, żeby był pretekst do ruchu kamery, ale by wypadki, a już, Boże broń, jakaś ewentualna refleksja nie przeszkadzały w pokazie. I zażarło – jak mówi młodzież, do której ta inscenizacja była adresowana. Do tego stopnia, że socjolodzy odnotowali zjawisko depresji avataryjnej – dzieciaki tak mocno wpatrzyły się w tę fatamorganę, że powrót do realnego świata kosztował je dramatyczne obniżenie nastroju. Światek filmowy już taki wyrywny nie był i skwitował rzecz Oscarami za scenografię, zdjęcia i efekty specjalne, czyli za obsługę techniczną. Gotowane łososie w majonezie Nie szkodzi. Bo „Avatar” to nie jest data w rozwoju sztuki filmowej, ale być może przełom w technologii kina porównywalny do wcześniejszych kamieni milowych: wprowadzenia dźwięku czy koloru. Na tę rewolucję byłby już czas wielki, bo światowa widownia zdecydowanie nie nadąża za postępami techniki. Wynalazki przyjmuje więcej niż opornie. I wiadomo, dlaczego. Otóż siła rażenia ekranu kinowego jest tak duża, że widz odruchowo broni się przed jej inwazją. Historia techniki filmowej to pojedynek wynalazcy z widzem. Mamy na to szereg dowodów, które aż się proszą, by je przywołać w kontekście rewolucji trójwymiarowej. Weźmy rzecz dla nas tak oczywistą jak kolor. Wprowadzanie go do kin w skali masowej zabrało sztuce kinematograficznej skromne pół wieku. Pierwsze barwne (trójkolorowe) ruchome obrazki pokazywano w Anglii w pierwszych latach XX w. Sukcesywne próby dobarwienia obrazu wcale nie były witane entuzjastycznie. Kiedy w 1935 r. pokazano w Stanach film „Becky Sharp” (streszczenie „Targowiska próżności”), publiczność była zdegustowana. „Aktorzy wyglądali jak gotowane łososie w majonezie”, pisała prasa. Dopiero z początkiem lat 50. system Eastman Color spopularyzował barwę w sposób ostateczny. W 1954 r. na 237 wyprodukowanych wtedy filmów aż 150

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 29/2010

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot