Wołyń – kocioł zbrodni

Wołyń  – kocioł zbrodni

Rzeką coraz częściej spływały trupy i nikt się już w niej nie kąpał Kołki były kiedyś miasteczkiem na poły żydowskim; ponad połowę mieszkańców stanowili Żydzi i to oni tworzyli ten niepowtarzalny, lekko tajemniczy klimat. Rzemieślnicy i kupcy żydowscy w czarnych chałatach, chłopi ukraińscy w haftowanych koszulach i często jeszcze w łapciach z łyka, polscy urzędnicy, właściciele ziemscy prowadzący gospodarstwa, rolnicy. No właśnie: Polak prowadzący gospodarstwo to rolnik, a Ukrainiec to chłop, mużyk… Te trzy grupy żyły obok siebie zgodnie, a nawet przenikały się – szczególnie Polacy i Ukraińcy – zawierali mieszane małżeństwa, prowadzili wspólne interesy, ale zawsze byli różnie traktowani przez administrację. Arogancja polskich urzędników, policjantów, kontrolerów wszelkiego rodzaju, prostym chłopom, najczęściej niepiśmiennym, kojarzyła się, a wręcz utożsamiała z polskim państwem. Toteż, kiedy w latach 30. jeszcze, do tych miasteczek i wsi ruszyli propagatorzy ukraińskiego nacjonalizmu, trafili na dobry grunt. Już wtedy zawiązywały się pierwsze grupy młodych Ukraińców, jeszcze nie „ryzunów”, ale już świadomych narodowców. (…) NIENAWIŚĆ ROSŁA wraz z biegiem czasu i nie dało się już tego zatrzymać. Kolejne okupacje, najpierw sowiecka, potem niemiecka, powoli, dając jakby parasol rozrastającej się nienawiści, przekształciły Wołyń, piękną, liryczną w pamięci wielu moich rodaków krainę w kocioł zbrodni, męki i morderstwa. I nie jest dla nas ważne, czy ukraińska Armia Powstańcza to formacja wojskowa, czy zwykła banda, dla nas jest ważne że „Oni”, jakkolwiek ich nazwiemy, odebrali nam ufność do drugiego człowieka, odebrali nam nasze dzieciństwo i młodość, którą przecież mogliśmy przeżywać radośnie na tej pięknej ziemi. (…) W PIERWSZYCH MIESIĄCACH [1942] było tu raczej spokojnie, a nawet czasem śmiesznie. Z Niemcami po miasteczku chodził tłumacz. Zawsze bardzo starannie ubrany, szczupły, niewysoki blondynek, pan Józio Sawicki. Pamiętam, jak przy stole mama opowiadała księdzu kanonikowi, że Niemców i pana Sawickiego zaczepił jakiś Ukrainiec i złożył donos na sąsiadów, którzy nie oddają kontyngentów, tylko zboże zakopują w stodole, a wieprzki i krowy wpędzają do lasu. Pan Józio słuchał pilnie i poważnie, a kiedy Niemiec zdenerwowany przedłużającą się gadaniną zapytał, o co chodzi, powiedział, że właśnie ten ukraiński patriota żąda, żeby Niemcy utworzyli Republikę Ukraińską z dostępem do morza, w której rządziliby nie Niemcy, ale prawdziwi ukraińscy patrioci. Georg wychłostał nahajem zdumionego donosiciela, poszczuł go psem, a pan Sawicki wołał za nim: „pan Niemiec mówi, że nie wolno donosić na sąsiadów, a za karę policja jutro zabierze wam konie!”. Policja w Kołkach składała się z młodych Ukraińców. Najczęściej widywałam ich na ulicy, za którą było już żydowskie getto. Spacerowali dookoła, wypatrując, czy ktoś się tam nie przekrada, a każdy zaobserwowany ruch kwitowali strzałem, nierzadko celnym. Rano Żydzi z getta sprzątali leżące na ulicy ciała swoich pobratymców. (…) OD NOWEGO ROKU początkowo wieści o uprowadzeniach, a potem o zabójstwach Polaków, dochodziły do nas coraz częściej. Napastnicy już nie udawali polskich ani sowieckich partyzantów, wszyscy wiedzieli, że to Ukraińcy. Wiedzieli też, że nie każdy Ukrainiec jest mordercą, ale na wszelki wypadek nie ufali żadnemu od czasu, kiedy rozeszły się wieści o mordach dokonywanych na najbliższych sąsiadach, a nawet członkach rodzin mieszanych. Dziś wiem, ale wtedy absolutnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego Ukraińcy zabijali też niektórych Ukraińców. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam: „UPA”. Zapytałam ojca, co to jest. Wziął mnie na kolana, przytulił mocno i przez łzy płynące mu po policzkach powiedział: „Dziecko, może Bóg da, że nigdy nie będziesz musiała się tego dowiedzieć”. Ale Bóg nie dał. Była wiosna. Wieczorami wychodziliśmy na wieżę kościelną i widzieliśmy wokół Kołek łuny. To płonęły polskie wsie, polskie domy, a nawet polskie sady, rąbane siekierami i palone „żeby śladu Lachów nie zostało na naszej ziemi!”. Widziałam, jak płonęły Hołodnica, Rudnia, Taraż. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Hołodnicy, a ja chodziłam do drugiej klasy, miałam koleżanki i kolegów z różnych wsi i przysiółków, gdyż nie wszędzie były szkoły. Z Taraża przychodził chłopczyk, którego nazywaliśmy „malowany”. Zimą brnął przez zaspy śnieżne w granatowym, szkolnym płaszczyku, opatulony w wełniany szal. Wchodził do szkoły czerwony od mrozu, jakby był umalowany. Lubili

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 32/2015

Kategorie: Historia
Tagi: Maria Berny