Wszyscy siedzimy w architekturze

Wszyscy siedzimy w architekturze

Cierpię w takich miejscach jak Zakopane, Szklarska Poręba czy Karpacz. Ale taki jest ten kraj. Jestem z tym pogodzony

Filip Springer – pisarz, autor książek reporterskich, takich jak „Miedzianka. Historia znikania”, „Wanna z kolumnadą”, „13 pięter”, „Miasto Archipelag”, „Źle urodzone”.

Niedawno ukazał się „Osobisty przewodnik po Pradze” Mariusza Szczygła. Pan do tej książki zrobił zdjęcia, a dzięki temu jako pierwszy przemierzył miasto zgodnie ze wskazówkami autora. Czy to doświadczenie pozwoliło panu poznać Pragę na nowo?
– W Pradze wcześniej byłem dwukrotnie, wędrując ścieżkami turystycznymi. Książka zaś od takich typowych miejsc stroni. Wykonując swoją pracę, pokonywałem pieszo ponad 20 km dziennie, co pozwoliło mi w tym mieście pobyć. A jednak moje wyjazdy nie były zwiedzaniem czy próbą poznania miasta za pomocą zrobionych fotografii. Dostałem od Szczygła listę, a raczej cztery kolejne, bo ciągle wymyślał nowe miejsca, które w książce muszą się znaleźć. To ustawiało moją obecność w Pradze, wiedziałem, gdzie muszę dojść, więc nie miałem czasu na robienie przypadkowych zdjęć i dowiadywanie się z nich „swoich” rzeczy o mieście.

Miasto było wykadrowane przez Szczygła dla pana?
– Nie do końca. Dostałem listę i starałem się nie wchodzić w perspektywę pisarską Mariusza. Nie czytałem wcześniej większości jego tekstów do książki, bo nie chciałem popaść w ilustracyjność. Zakładałem, że ma to być twórcze zadanie i że jadę jako fotograf, który ma coś powiedzieć. Czasem prosiłem Szczygła, żeby mi wytłumaczył, dlaczego w dane miejsce idę, a czasem zupełnie tego nie chciałem, bo to tylko by mi zaburzyło widok, który sam chciałem zobaczyć.

A gdzie umiejscowiłby pan swój osobisty przewodnik?
– Zawsze uważałem, że najciekawszym regionem w Polsce jest Dolny Śląsk, a zwłaszcza Kotlina Jeleniogórska, ale teraz nie chciałbym tego przewodnika pisać. „Księga zachwytów” jest również rodzajem przewodnika, więc powiedzmy, że tę formę pisaną już zaliczyłem.

Jak planuje pan swoje wyjazdy i podróże?
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zwiedzałem coś jako turysta, zazwyczaj moje wyjazdy są związane z pracą, a wtedy podstawowym narzędziem jest dla mnie mapa Google’a. W zakładce „moje mapy” mam ich kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt, i nanoszę na nie każdą inspirującą mnie informację zdobytą w czasie długiego researchu, tworząc kolejne warstwy, które później odhaczam. Mam do tego własny system. Jestem z Poznania, więc wszystko muszę mieć uporządkowane. Mapa pozwala mi odpowiedzieć sobie na pytanie, dokąd chcę pojechać – widzę, które istotne punkty leżą koło siebie, i nagle, patrząc na nie, uznaję, że dany region, miasto, dzielnica stają się dla mnie ważne, ciekawe. Mapa jest fundamentalnie ważna. Poza tym, zwłaszcza we wczesnej młodości, namiętnie korzystałem z takich starych, paździerzowych przewodników wydawanych przez PTTK. Teraz robię to rzadziej, ale z nich nie zrezygnowałem, szczególnie że na Allegro można kupować tę serię po 30 gr za sztukę. Nawet teraz koło mnie leży przewodnik po szlaku im. Orłowicza.

Co daje spojrzenie na przestrzeń z perspektywy mapy?
– Porządkuje wiedzę. Jestem wzrokowcem i muszę mieć wszystko na obrazku. Kiedy piszę, też robię diagramy tekstów, mapy myśli i dopiero dzięki temu mogę okiełznać materiał. Mapa ma również taką cechę, że porządkuje przestrzeń samą w sobie i sprawia, że staje się idealna. Pozwala się skupić na tym, co istotne. Michał Książek mówi, że kartografia jest kolejną wielką dziedziną literatury, tak jak poezja, proza i dramat. Zgadzam się z tym. Bywa i tak, że jak napatrzę się na mapę, a potem jadę w teren, to jestem rozczarowany, ponieważ wcześniej wszystko wyglądało tak wspaniale. Punkty na mapie sprawiały, że tyle rzeczy można było sobie wyobrazić. A potem nic nie wygląda tak samo. W realności pojawia się też dużo rozpraszaczy, np. ludzie, którzy bardzo utrudniają odczytanie przestrzeni.

Na portalu Culture.pl jest taki pana opis: „Filip Springer, tłumacz architektury i kolekcjoner wizualnych absurdów”. Poczuwa się pan?
– Do pierwszego członu się poczuwam, do drugiego nie do końca. Chociaż od czasu do czasu dostaję od czytelników mejle albo wiadomości na Facebooku ze zdjęciem jakiegoś wyjątkowo brzydkiego miejsca, budynku, jakieś obsranej budy na obrzeżu targowiska, z komentarzem: „Jak to zobaczyłem, to pomyślałem o panu”. I żałuję wtedy, że nie pisałem książek o czymś przyjemnym, tylko o tym, że w Polsce nie jest najładniej. Nie powiedziałbym jednak, że takie widoki kolekcjonuję. Przestało mnie już nawet cieszyć fotografowanie tego i wrzucanie na Instagram.

Dlaczego?
– Piszę książki po to, żeby rozwiązywać sobie pewne problemy z przestrzenią. „Wanna z kolumnadą” była efektem mojego pogodzenia się z tym, jak Polska wygląda. Zresztą ta książka za chwilę zostanie wznowiona, a do wznowienia dopisałem prawie drugie tyle tekstu. Zrobiłem to, żeby uporządkować sobie temat i pójść dalej. Wiem oczywiście, że w Polsce bywa różnie z harmonią w przestrzeni, czasem jest trochę lepiej, czasem mocno gorzej. Cierpię w takich miejscach jak Zakopane, Szklarska Poręba czy Karpacz. Zwłaszcza latem – jak je widzę, to mam ochotę wydłubać sobie oczy. Ale taki jest ten kraj. Jestem z tym pogodzony.

W książkach opisuje pan często obiekty, które nie są standardowo ładne, ale dzięki idei, która za nimi stoi, oraz historii stają się interesujące.
– Szczerze mówiąc, bardzo nie lubię w architekturze tych kategorii: ładne i brzydkie, ponieważ ich stosowanie wyklucza szansę merytorycznej rozmowy. Jeśli pani powie, że jakiś budynek jest brzydki, a ja, że ładny, to każde z nas poczuje się dotknięte i nikt nikogo do swojej oceny nie przekona. Możemy zakończyć rozmowę i iść do domu. Ja natomiast staram się traktować architekturę i układy urbanistyczne, takie jak Przyczółek Grochowski w Warszawie czy Osiedle Słowackiego w Lublinie, jako coś, co może być pouczające. Modernizm, o którym dużo pisałem, jest ciekawy, dowiadujemy się z niego, jak architekci w określonych czasach próbowali zaspokoić trzy podstawowe potrzeby człowieka: słońca, zieleni i powietrza. Pouczające jest patrzenie na to, jaki wymyślili w tym celu zupełnie nowy sposób tworzenia architektury. I pouczająca jest nasza wiedza o tym, dlaczego to nie wyszło, czemu ta wielka idea sprowadzona do poziomu Corbusierowskiej maszyny do mieszkania nie jest tym, czego chcemy w miastach. Debatowanie o tym prowadzi mnie do refleksji na temat człowieka w przestrzeni i mieście oraz pozwala mi opisać swoje oczekiwania wobec władzy. Kiedy pisałem „Księgę zachwytów”, również nie chodziło mi o to, że coś jest ładne, a coś brzydkie. Budynki, które opisywałem, miały ciekawą historię, z której płynęła nauka, pomagająca nam osadzić się głębiej w rzeczywistości i w przestrzeni, w której żyjemy.

W książce opisuje pan zarówno nagradzany budynek Filharmonii Szczecińskiej, jak i kontrowersyjny Falowiec. Oba robią wrażenie, ale zupełnie innego rodzaju.
– Bo zachwyty mogą być różne. Zdefiniowałbym je jako mocne uczucia względem przestrzeni. W tym sensie można się zachwycać takimi obiektami jak Pałac Kultury, który ma totalitarną siłę oddziaływania. Trudno znaleźć w Polsce inny przykład tak silnego i despotycznego budynku. Budzi on zachwyt i podziw, tak jak widok budynku elektrociepłowni o zmroku, który jest bardzo spektakularny, chociaż ponury.

Co sprawia, że coś budzi pana zachwyt?
– Siła oddziaływania tego obiektu. To, jak względem niego się czuję – a potem swoje uczucia staram się rozbić na czynniki pierwsze i zobaczyć, jakimi środkami w tym budynku zostały osiągnięte. Dlaczego np. coś, co wygląda ciężko, nie sprawia, że ciężko się przy tym czuję. Jest taki budynek z lat 60. Fundacji Galerii Foksal przy ulicy Górskiego w Warszawie, który w czasie modernizacji został obłożony przez szwajcarskich architektów bardzo ciężkimi w wyrazie betonowymi płytami. Mimo to ten budynek sprawia wrażenie niezwykle finezyjnego i wysmakowanego. Dzieje się tak dzięki drobnym detalom. Zauważenie tego sprawia, że czuję się poruszony przez architekturę. A czasem dzieje się tak przez rzeczy kompletnie niezwiązane z wizualnością. Przywykliśmy do architektury jako obrazu. A zdjęcia to nie wszystko. Jest taka biblioteka w Chinach, która bardzo często pojawia się w memach, na stronach poświęconych architekturze. Wizualnie jest spektakularna, ale nie ma tam książek. Regały tak cudownie rozkładające się po bryle to tylko fototapeta, sam budynek służy zaś głównie robieniu zdjęć na Instagram. Tymczasem architektura działa na nas nie tylko przez swój wygląd, ale i przez to, jak w niej pachnie, czy jest w niej zimno, czy ciepło, jak roznosi dźwięk. Juhani Pallasmaa w książce „Oczy skóry” pisze o tym w znakomity sposób. Opowiada o sytuacji, w której, będąc w jakimś domu, miał straszną ochotę polizać próg, bo tak pięknie wyglądał. A Peter Zumthor, laureat Nagrody Pritzkera, swoim pierwszym silnym przeżyciem architektonicznym nazywa polizanie klamki w domu swojej ciotki, kiedy miał cztery lata.

Czyli, żeby poznać jakiś budynek, trzeba do niego wejść?
– Steen Eiler Rasmussen, autor książki „Odczuwanie architektury”, mówi, że architekturę należy poznawać czynnie, to znaczy, że stojąc obok budynku, nie można go w pełni ocenić. Tym, co decyduje o jego jakości, jest doświadczenie użytkowe. Architektura jest nie po to, żeby na nią patrzeć, ale żeby z niej korzystać. Ja siedzę w architekturze i pani siedzi w architekturze i niezależnie od tego, w co została opakowana na zewnątrz, o jej jakości świadczy to, jak nam się w niej siedzi.

Jest pan reporterem silnie kojarzonym z architekturą, tematami miejskimi. Mam jednak wrażenie, że obecnie interesuje pana przede wszystkim przyroda i klimat. Czy światy natury i kultury dla pana się wiążą?

– Zawsze traktowałem moją pracę pisarską jako formę reagowania na świat. Książka jest dla mnie efektem procesu poznawczego, a nawet jego skutkiem ubocznym. Pracując nad nią, chcę poznać odpowiedzi na pytania, które mnie nurtują. Przez wiele lat interesowało mnie, w jaki sposób oddziałuje na mnie przestrzeń. I czuję, że najważniejsze dla mnie odpowiedzi już poznałem, mogę sobie odpuścić. A od ogłoszenia raportu IPCC w 2018 r. sprawą, przez którą nie mogę spać w nocy, jest katastrofa klimatyczna. Próbowałem dowiedzieć się za pomocą pisania, co się dzieje, jak się dzieje i co będzie w przyszłości. Zrozumiałem wtedy, że są pewne granice, do których dotąd docierała literatura, a które teraz będzie musiała przekroczyć, żeby sobie poradzić z doświadczeniem katastrofy ekologicznej. Innymi słowy, literatura musi wymyślić się na nowo, o czym mówiła w mowie noblowskiej Olga Tokarczuk. Po czasie doszedłem do wniosku, że właśnie w tej dziedzinie mam największą sprawczość – mogę mieć wpływ na to, jak tę katastrofę ekologiczną zacznie się opowiadać. Dlatego założyliśmy z Julią Fiedorczuk Szkołę Ekopoetyki przy Instytucie Reportażu. Moim zdaniem literatura jest na pierwszym froncie walki, ponieważ musimy wymarzyć sobie świat na nowo. Świat, w którym produkt krajowy brutto i ciągły wzrost nie są dogmatami. Slavoj Žižek mówi, że łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu, więc żeby to wypowiedzieć, potrzebujemy literatury. Bo to, co zostaje dzięki niej nazwane, zaczyna funkcjonować w języku i może być powtórzone.

Zmiany w literaturze, o których pan mówi, są tematyczne czy formalne?

– Mówię o dwóch kwestiach. Po pierwsze, o wprowadzeniu perspektywy ekokrytycznej, czyli takiej, która stawia jako punkt odniesienia w refleksji nad literaturą relację człowieka ze środowiskiem naturalnym, przy wszystkich zastrzeżeniach, co ta relacja oznacza. Tak jak np. patrzy się na nią z perspektywy feministycznej, zauważając, w jaki sposób kwestia płci decyduje o tekście. A po drugie, idziemy za tym, co napisał Timothy Morton, że katastrofa ekologiczna to hiperobiekt, tak rozwinięty w czasie, przestrzeni i złożoności, że brakuje nam narzędzi do jego opisania. Ekopoetyka jest więc szukaniem sposobów na prowadzenie opowieści, która m.in. nie będzie na pierwszym miejscu stawiała człowieka, ale uwzględni równość między wszystkimi mieszkańcami planety.

Czy zmienić się musi także reportaż?

– Jestem pewien, że reportażem nie da się opowiedzieć katastrofy ekologicznej. To niewykonalne. Zwłaszcza reportażem polskim, który od lat 90., kiedy to był w świetnej kondycji, postanowił się nie zmieniać. Dalej stosuje struktury narracyjne i formy opowiadania używane wtedy, czyli na początku transformacji. A w międzyczasie pojawiło się wszystko: internet, globalizacja, których reportaż zdaje się nie zauważać.

A co panu daje Szkoła Ekopoetyki? Jak wpływa na pana pisarstwo?

– Za wcześnie, żeby o tym mówić. Jesteśmy po dwóch zjazdach, czeka nas jeszcze siedem. Na razie doszedłem do przekonania, że trzymanie się jednego gatunku literackiego jest absolutnie bezcelowe. Formy raczej trzeba ze sobą mieszać i łączyć. Drugi zjazd zakończyliśmy także bardzo smutną refleksją o tym, że medialna opowieść o ekologii jest tak płytka i naskórkowa, że równie dobrze mogłoby jej nie być. W tym kontekście większego znaczenia nabiera literatura, którą sobie opowiadamy, a nie ta, którą czytamy, to znaczy bezpośrednie spotkanie z drugim człowiekiem. To jednak trudne rozpoznanie, bo jeśli piszę książkę i sprzeda się ona w iluś tysiącach egzemplarzy, to pytanie brzmi: ile rozmów musiałbym odbyć, żeby mieć podobne przełożenie? Chociaż być może ich siła oddziaływania byłaby znacznie większa. Takie mam teraz wątpliwości, a w Szkole Ekopoetyki będziemy je tylko pomnażać. Nigdy jednak nie zakładałem, że wyjdę z niej z jakąkolwiek pewnością.

Fot. Dawid Tatarkiewicz/East New

Wydanie: 2020, 32/2020

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy