Polacy nielegalnie przebywający w RFN czekają, aż wejdziemy do Unii KORESPONDENCJA Z NIEMIEC Takich jak oni jest wielu w Berlinie, Hamburgu czy Stuttgarcie. Nie wyróżniają się w tłumie. Przeciwnie, starają się w niego wtopić. Zdemaskowanie grozi najczęściej zawaleniem budowanej misternie przez lata egzystencji. Angelo naprawdę nie nazywa się Angelo. Nie jest też Włochem. Na imię ma Wojtek, pochodzi ze Słupska i jest nielegalny. To znaczy, kiedyś był legalny, ale dawno temu. Przyjechał do Niemiec tak jak wielu innych w 1987 r. Miał nieszczęście spóźnić się o parę dni i to zaważyło na jego dalszym losie. 1 maja owego roku weszła w życie ustawa, zgodnie z którą wszyscy Polacy ubiegający się o azyl polityczny w przypadku negatywnego rozpatrzenia ich podań musieli opuścić teren RFN. Wojtek przyjechał tydzień po ustawowym terminie. Azylu nie dostał, bo jak sam twierdzi, słabo zmyślał, a drogę do duldungu, czyli pobytu tolerowanego, zamknęło mu nowe prawo. Starał się o emigrację do Kanady, ale i tu miał pecha. Podczas rozmowy z konsulem zapytano go, dlaczego chce opuścić Niemcy. – No to powiedziałem, że Niemcy są poj… I co? Nic, tłumacz miał największy problem z przetłumaczeniem słowa. To był pierwszy błąd, w urzędach tej rangi co kanadyjski konsulat należy się wyrażać precyzyjnie. Drugim było nieodebranie paszportu złożonego do depozytu na czas postępowania azylowego. Wojtek obawiał się, że funkcjonariusze Grenzschutzu mogą chcieć towarzyszyć mu w drodze do przejścia granicznego i postanowił nigdy więcej nie pojawić się dobrowolnie w budynku Ausländeramtu. – Głupi byłem. Oddaliby paszport i powiedzieli „Auf Wiedersehen”. Bez dokumentów opuścił zajmowane do tej pory mieszkanie, przenosząc się kilka ulic dalej do służbówki nad włoską pizzerią, w której pełnił rolę człowieka do wszystkiego. Później zmieniał miejsca pracy wielokrotnie, ale do dziś pozostał w zaklętym kręgu włoskiej gastronomii. Cały dzień i dużą część nocy spędza w restauracji. Kontakty towarzyskie utrzymuje prawie wyłącznie z Włochami i za takiego też podaje się poznanym w dyskotekach Rosjankom i Chorwatkom. Dziewczyny też zazwyczaj są nielegalne i polują na kogoś „z pobytem”. Jako Włoch ma u nich większe szanse. Za emigranta ze słonecznej Italii uchodzi też wśród klientów lokalu zamawiających lasagne bolognese czy pizzę quattro stagioni. Jego znajomość niemieckiego nadal pozostawia wiele do życzenia, a zaczesane na żel kruczoczarne włosy i wtrącane do rozmowy włoskie słowa rozwiewają ostatecznie wątpliwości. Wojtek przyznaje niechętnie, że ma polski paszport, fałszywy i na inne nazwisko, ale odmawia bliższych wyjaśnień na temat źródła jego pochodzenia. Każdy ma jakąś tajemnicę. Faktem jest, że kilka lat temu odwiedził na tym wątpliwym dokumencie rodzinny Słupsk, lecz związany z przekroczeniem granicy stres okupił pasmem siwych włosów. – Zresztą do Polski nie ma po co jeździć. Teraz Polska przyjeżdża do mnie. Nie tyle Polska, ile jej przedstawicielki, na ogół między 20. a 30. rokiem życia. W rodzinnych stronach Wojtka bezrobocie sięga 30%, toteż jego adres dziewczyny przekazują sobie z rąk do rąk jak cenną relikwię. Układ jest prosty. Dziewczyna przyjeżdża do pracy w restauracji lub „na sprzątania”, dostaje u Wojtka miejsce do spania i płaci połowę jego czynszu. Jak na dżentelmena przystało, pytanie o aspekt seksualny sprawy zbywa uśmiechem. On ich przecież do niczego nie zmusza i tylko ze znalezieniem nowego lokum mogą być problemy. Mieszkanie to największy problem dla żyjących na czarno. Bez wizy pobytowej trudno coś wynająć, bo jak tu wytłumaczyć Niemcowi, że potencjalny lokator nie będzie w mieszkaniu zameldowany, a pieniądze za czynsz chciałby płacić z ręki do ręki, a nie przelewem z konta. Wojtek takich problemów nie ma. Właściciel jego mieszkania jest Włochem i ma dużo zrozumienia dla szarej strefy. Kiedyś najbardziej doskwierał Wojtkowi brak samochodu, bo do jego rejestracji potrzebny jest adres właściciela, ale w Stuttgarcie kursuje przecież metro, są autobusy, a za miasto nie ma właściwie po co wyjeżdżać. Tam cudzoziemiec bardziej rzuca się w oczy niż w multikulturowej metropolii. Komórka na kartę rozwiązuje problem telefonu i ten perfekcyjny obraz mąci tylko nieco brak ubezpieczenia zdrowotnego. Wiadomo, człowiek się starzeje i od czasu do czasu lekarza odwiedzić musi. W przypadku zwykłej wizyty wystarcza plastikowa karta ubezpieczeniowa pożyczona od znajomego Włocha lub Polaka legitymującego się pobytem. Trzeba
Tagi:
Andrzej Kuspiel









