16/2005

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Świat

Czesi wstydzą się Grossa

Miał być dumą kraju – zniszczył socjaldemokrację i wiarę w nową generację polityków Kto idzie w górę za szybko, szybko też spada, powtarzają dzisiaj Czesi w rozmowach przy piwie. Starsze pokolenie polityków i praskich autorytetów ubolewa także nad poziomem intelektualnym i moralnym wielu nowych, młodych przywódców w czeskiej polityce, którzy – jak napisał dziennik „Mlada Fronta Dnes” – „znają się na socjotechnice i marketingu w polityce, ale za jednego halerza nie ma w nich poczucia przyzwoitości ani świadomości (politycznej) misji”. Od miesięcy nad Wełtawą te tematy budzą ogromne emocje i nie przypadkiem. Czesi mieli, jak wszystkie narody, oczywiście, swoje skandale w polityce od dawna, co jakiś czas prasa miała o czym pisać w związku z łapówkarstwem lub rozwiązłym życiem swoich ministrów i posłów, ale tzw. sprawa Stanislava Grossa, wciąż jeszcze (w minionym tygodniu) premiera kraju, przerosła wcześniejsze kompromitujące zdarzenia o kilka długości. Na dodatek uderzyła ona tym boleśniej, po pierwsze – czeską socjaldemokrację, po drugie – całą elitę polityczną, po trzecie wreszcie – wszystkich obywateli, że dotyczyła i dotyczy polityka, który uchodził – i to nie tylko w swojej własnej partii – za cudowne dziecko polityki, za lidera nowego typu, bez skażeń z (komunistycznej) przeszłości, a więc kogoś na kształt polityka

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Wyrok na internetowego śmieciarza

Wysyłał 10 milionów e-maili dziennie, zaśmiecając skrzynki poczty elektronicznej na całym świecie. Dostał dziewięć lat więzienia Jeremy Dagan Jaynes zwany był królem spamerów. Ze swego komputera wysyłał do 10 mln e-maili dziennie, zaśmiecając skrzynki poczty elektronicznej na całym świecie. Ten proceder przyniósł mu fortunę. Zdaniem prokuratora, Jaynes, mieszkający w Raleigh w Północnej Karolinie, zarabiał na przestępczej działalności od 500 do 750 tys. dol. miesięcznie. „Król spamerów” zgromadził ogółem 24 mln dol. Kupił dwa domy, w tym ekskluzywną posiadłość w Raleigh o powierzchni prawie 2 tys. metrów kwadratowych, wartą ponad 860 tys. dol. Został właścicielem restauracji Vinnie Steakhouse, zainwestował w kilka siłowni, jeździł luksusowym samochodem. To słodkie życie w końcu jednak dobiegło kresu. 8 kwietnia sąd w Leesburgu (w stanie Wirginia) skazał Jaynesa na dziewięć lat za kratami. Na razie internetowy śmieciarz nie pójdzie do więzienia. Sędzia Thomas Horne zamierza zaczekać na wynik procedury apelacyjnej. Jaynes został bowiem osądzony na podstawie nowego prawa Wirginii, które, zdaniem niektórych ekspertów, może się okazać sprzeczne z konstytucją USA. Ale wyrok jest przełomowy. Po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych spamer został uznany za winnego felony,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Przecieki z prokuratury

Dlaczego nie mówi się, że Adam Ch. aresztowany w tzw. aferze paliwowej wskazuje na Jarosława Kaczyńskiego Po tygodniowej przerwie powrócił sezon na prasowe sensacje. „Życie Warszawy” (12.04.05) donosi więc, że „dotarło” do zeznań niejakiego Adama Ch. – obecnie przybywającego w krakowskim więzieniu, a wcześniej szefa paliwowej firmy Victoria. Siedzi w związku ze śledztwem w „sprawie mafii paliwowej”. Rozmyślnie biorę „sprawę” w cudzysłów, bo im dalej w to śledztwo, tym mniej mam pewności, czy na pewno chodzi tylko o paliwo, czy mamy może też do czynienia z jakimś, coraz bardziej podejrzanym, działaniem politycznym, związanym z toczącą się w kraju walką prawicy z lewicą. Co chwila bowiem przenikają z tego śledztwa do prasy informacje o kolejnych „sensacyjnych” zeznaniach kolejnego oskarżonego. Ledwo przeżyliśmy festiwal niejakiego Czyżewskiego, który zeznawał z Niemiec, gdzie uciekł przed polskim listem gończym, a już na łamach (tym razem „Życia Warszawy” – 12.04.05) znajdujemy niejakiego Adama Ch. Tamten w paliwowe interesy wplątywał Szmajdzińskiego, Janika, Borowskiego i Frasyniuka, ten operuje short listą: Janik i Oleksy. Na zachętę, niczym skwarki, dorzuca syna Millera i byłego wiceszefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Pawła Pruszyńskiego. Na publikację natychmiast odpowiedzieli ci co zawsze posłowie Wassermann i Giertych, oczywiście w najwyższym stopniu zdumieni rewelacjami Adama

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Premier kontra karykaturzyści

Wyszydzanie szefa rządu kosztuje tureckich dziennikarzy bardzo drogo Premier Turcji, Recep Tayyip Erdogan, nie lubi karykatur. A może po prostu nie lubi zwierząt? Możliwe też, że pies zjadł jego poczucie humoru – zastanawiają się międzynarodowi komentatorzy. W każdym razie szef rządu w Ankarze oskarża przed sądem zbyt zuchwałych rysowników, którzy przedstawiają go najchętniej pod postacią kota, konika czy innego stworzenia. Trybunały zazwyczaj skazują karykaturzystów na zapłatę wysokiego odszkodowania, tak że Erdogan systematycznie powiększa stan swego konta. Obrońcy praw człowieka i niektórzy deputowani do Parlamentu Europejskiego krytykują go za tłumienie swobód prasowych. A przecież długo uchodził za szermierza wolności słowa. W 1999 r. wyrecytował islamski wiersz, który został uznany przez władze za „podburzający”. Przyszły szef rządu spędził cztery miesiące za kratami. „Tak naprawdę premier broni swobody wypowiedzi tylko wtedy, gdy wypowiedź mu się podoba”, drwi publicysta Burak Bekdil. Na początku 2004 r. Erdogan podał do sądu lewicową gazetę „Evrensel”. Przedstawiła ona szefa rządu jako konia, którego prowadzi jeden z doradców. Ta „zniewaga” kosztowała redakcję 10 tys. lirów (7,4 tys. dol.). Obecnie premier domaga się od „Evrensel” 15 tys. lirów odszkodowania, ponieważ dziennik ośmielił się opublikować hasła, które wznosili demonstrujący

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Chcesz wybrać uczelnię? Sprawdź ją

Każdego roku z nadejściem wiosny jak grzyby po deszczu mnożą się rankingi uczelni. Wiadomo: każdy maturzysta chce wybrać jak najlepiej, więc kupi gazetę oceniającą uczelnie. Dziwne jest tylko to, że mimo iż różne redakcje stosują te same kryteria, sytuują szkoły wyższe na różnych miejscach. Oceń sam Musisz sam ocenić uczelnię, w której chcesz studiować. W jednym rankingu jakaś uczelnia jest w czołówce ocen, a w innym wlecze się w ogonie. To kwestia metodologii doboru próby. Poczytaj więc rankingi, popytaj kolegów, popatrz na strony www i… podejmij decyzję. Na co zwracać uwagę Dla większości szansą zdobycia wyższego wykształcenia pozostają uczelnie niepaństwowe. Tu nauka kosztuje, więc przed wyborem trzeba się zastanowić, porównać warunki studiowania. Na co zwrócić uwagę? Po pierwsze, na zgodność realizowanych programów studiów ze standardami nakazanymi przez MENiS. Ale też na to, czy uczelnia proponuje coś ponad to. Druga sprawa to warunki, w jakich uczelnia prowadzi studia, czyli sale dydaktyczne, wyposażenie w sprzęt komputerowy, zasoby biblioteczne itp. Nie bez znaczenia jest zasobność uczelni. Inaczej wygląda przyszłość szkoły wyższej prowadzącej zajęcia w cudzych pomieszczeniach, a inaczej takiej, która ma swoje budynki. Trzeba mieć gwarancję, że uczelnia, której powierzasz swoje pieniądze, jest

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Polska 1-procentowa

W ubiegłym roku organizacje pożytku publicznego z tytułu odpisów podatkowych dostały 10 mln zł. Ile będzie w tym roku? Każdy obywatel może przez sekundę poczuć się ministrem finansów i przeznaczyć część publicznych pieniędzy (a dokładnie 1% własnego podatku dochodowego) na wybrany cel. Trzeba tylko zdecydować się na jedną z ponad 3 tys. organizacji pożytku publicznego, do końca kwietnia przelać na jej konto wyliczoną kwotę i odliczyć tę sumę od podatku wykazywanego w zeznaniu PIT. Nie wszyscy się dowiedzieli Pierwszym rokiem podatkowym, za który można było dokonać odpisu 1%, był 2003. Wówczas jednak podatnicy z reguły nie wiedzieli o takiej możliwości, niewiele także było organizacji, które uzyskały status pożytku publicznego (procedury rejestracyjne ruszyły bowiem od 1 stycznia 2004 r., a wpłat można było dokonywać do końca kwietnia). Mimo tych niesprzyjających okoliczności podatnicy odpisali sobie za 2003 r. ponad 10 mln zł. Skorzystało wtedy z tej możliwości zaledwie 80 tys. osób, czyli ok. 0,35% wszystkich płacących podatki. Największy był tutaj udział obywateli najbogatszych, należących do III grupy podatkowej (72,35%), II grupa podatkowa to 22,35% ogólnej kwoty, a I grupa tylko 5,3%. Według sondaży tegorocznych, o możliwości przekazania 1% podatku

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Ranking rankingów uczelni

Wiosną w uczelniach przestają rządzić rektorzy, władzę przejmują gazetowe notowania Kiedy w rankingu „Perspektyw” i „Rzeczpospolitej” Uniwersytet Warszawski przegrał z Jagiellońskim o 0,11 pkt rektor tej uczelni, prof. Piotr Węgleński, przysłał po dyplom swojego rzecznika prasowego. Gdy w tym roku triumfował, po wyróżnienie przyszedł osobiście. Nagrodę odebrał i ze sceny poinformował zebranych, że stojący obok niego rektor UJ, prof. Franciszek Ziejka, właśnie zzieleniał ze złości. Wiosną bowiem na uczelniach przestają rządzić rektorzy, władzę przejmują rankingi. Co roku utytułowani profesorowie przyrzekają sobie, że nie będą wypełniać kilometrowych ankiet, i co roku pokornie się na to godzą. Wiedzą, że najlepszą reklamą jest dziś informacja: „W rankingu szkoła zajęła wysokie miejsce”. Poza tym w czasie dni otwartych kandydaci pytają nie o kadrę, ale właśnie o miejsce w rywalizacji. Prof. Tadeusz Tołłoczko, były rektor warszawskiej akademii medycznej, członek kapituły rankingu „Rzeczpospolitej” i „Perspektyw”, bagatelizuje wyniki. – Jeśli różnica jest kilkupunktowa, to szkoły są na równym poziomie – zapewnia. Innego zdania jest wiceminister edukacji, Tadeusz Szulc, który jako rolnik z wykształcenia jest pewny, że koń wyprzedzający inne o setną sekundy będzie od nich droższy o tysiące dolarów. Pogląd ten podzielają rektorzy uczelni, którzy od lat zażarcie rywalizują w rankingach. Jedni

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Walka o dobre imię – cd.

Wracamy do tematu Dla Sądu Apelacyjnego w Rzeszowie oszczerstwo polityczne to tylko poglądy, za które się nie karze „Mojego dziadka w Radomyślu, murarza Jana Rybaka, znaleziono zamordowanego w Sanie 25 lipca 1945 r. – opowiada Ewa Gąsowska. – Ktoś, kto go utopił, przed śmiercią torturował, potem ukradł mu też buty i wszystkie dokumenty. Nie było żadnego dochodzenia, bo główny podejrzany, Alfons Chmielowiec, prysnął do Ameryki, a innych objęła amnestia. O tym, że dziadka jako konfidenta UB zlikwidowała AK, gdyż taki wyrok wydał jego syn, Eugeniusz Rybak członek NSZ, dowiedziałam się w ub. roku z książki Bolesława Chmielowca, brata Alfonsa, pt. „Wspomnienia straconych (?) dni”. W naszej rodzinie nigdy nie mówiło się o nieżyjącym już wuju Gienku, że ma na sumieniu śmierć swojego ojca”. Oto początek mego ubiegłorocznego artykułu „Walka o dobre imię” („Przegląd” nr 38). Wracam do tematu, bo ma on skandaliczny ciąg dalszy. Zlikwidowany nad Sanem Ewa Gąsowska postanowiła upomnieć się o dobre imię dziadka i wuja w sądzie. Pozwała Bolesława Chmielowca i wydawcę „Wspomnień…” – Wydawnictwo Diecezjalne w Sandomierzu. Domagała się wycofania ze sprzedaży tej książki oraz usunięcia w następnych edycjach akapitów zniesławiających obu Rybaków. Ponadto przeproszenia jej rodziny na łamach prasy, zasądzenia od pozwanych 25

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Tajemnice chorwackiego bin Ladena

UE domaga się od Zagrzebia wydania generała Gotoviny oskarżonego o zbrodnie wojenne Jest jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi na Bałkanach. „Widziano” go we Francji i w Irlandii, w RPA, w Gwatemali i w bośniackim klasztorze. Gen. Ante Gotovina jest także najpoważniejszą przeszkodą na drodze Chorwacji do Unii Europejskiej. 17 marca Bruksela miała rozpocząć z Zagrzebiem rozmowy akcesyjne. Dzień wcześniej zostały one jednak odłożone na czas nieokreślony. Zdaniem przywódców Unii, organy sprawiedliwości Zagrzebia zbyt niemrawo ścigają gen. Gotovinę, oskarżonego przez Międzynarodowy Trybunał w Hadze o zbrodnie wojenne. Prokurator trybunału, Carla del Ponte, uważa, że generał znajduje się „w zasięgu” władz chorwackich, te jednak nie uczyniły nic, aby stanął przed sądem. Prezydent Chorwacji, Stipe Mesić, zapewnia, że Gotovina, który w połowie 2001 r. zniknął bez śladu, ukrywa się za granicą, prawdopodobnie w Paragwaju. Urzędnicy z Zagrzebia twierdzą, że przeprowadzono liczne obławy, aby pojmać zbiega, którego Mesić nazywa „chorwackim bin Ladenem”. Przeszukano 2225 domów, 64.845 samochodów, 2923 statki i łodzie oraz sprawdzono tożsamość ponad 23 tys. osób. Powyższe informacje nie przekonały polityków UE. 49-letni obecnie gen. Ante Gotovina dowodził operacją „Oluja” („Burza”), która rozpoczęła się 4 sierpnia 1995 r. 200 tys. żołnierzy

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Posłowie nie wierzą łzom

Kobiety będą nadal katowane przez mężów, bo prawica nie chce zmienić prawa Posłowie bardzo się starają, by w tej kadencji parlamentu nie uchwalić ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Obowiązuje zasada, że opozycja nawet nie spojrzy na żaden projekt rządowy. Choćby własnego pomysłu nie miała, głosuje na „nie”. Tak było z ustawą ratującą szpitale z długów, tak jest z ustawą, która wreszcie chce uczynić przemoc w rodzinie przestępstwem, a sprawcy zabroni zbliżać się do ofiary. Początkowo opozycja chciała zakrzyczeć projekt przygotowany przez biuro pełnomocnika ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Stanisław Gudzowski z LPR grzmiał z trybuny sejmowej, że przepisy chroniące kobietę przed katowaniem to „moratorium sfrustrowanych feministek”. Inni posłowie prawicy zapewniali, że zjawisko jest marginesem, a jeśli nawet dochodzi do incydentów, to winny może być stres… po przeprowadzeniu aborcji. Kiedy nie udało się zagłuszyć problemu dziwacznymi tyradami, posłowie postanowili po cichutku debatę przeciągać, aż kadencja dobiegnie końca. A nowi parlamentarzyści z PO i PiS swą większością nie zezwolą na dyskusje, czy ktoś, kto katuje żonę, powinien się wyprowadzić. Raczej, jak to było do tej pory, uciec będzie musiała matka z dzieckiem. W związku z koncepcją cichego zduszenia problemu przemocy projekt po pierwszym lutowym czytaniu trafił do dwóch komisji sejmowych – społecznej i sprawiedliwości.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.