05/2024

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Świat

Płacz przy Wrotach Łez

Zakłócenia dostaw wywołane atakami Huti doprowadzą do wzrostu cen żywności, głównie ryżu, herbaty, kawy, mięsa i ryb Wystarczy rzut oka na mapę, by uświadomić sobie, którędy przebiega najkrótsza droga morska z Azji do Europy. Wodny szlak z Chin prowadzi przez cieśninę Bab al-Mandab (arab.: Wrota Łez, Wrota Boleści), prawdopodobnie najważniejsze dziś dla transportu miejsce na świecie, i Morze Czerwone. Droga wokół Afryki oznacza bowiem tysiące dodatkowych kilometrów i dziesiątki straconych dni. Po 7 października 2023 r., gdy Hamas zaatakował Izrael, a dokładniej od listopada ub.r., globalny transport towarów ze wschodu na zachód dostaje ciężkie ciosy. Firmy transportujące paliwa i towary do Europy muszą zadać sobie pytanie, czy warto ryzykować ludzkie życie i zdrowie, by atrakcyjne cenowo dobra dotarły do Europy. Odpowiedź zaś staje się coraz trudniejsza. Powód? Bojownicy Huti, Jemeńczycy (i nie tylko), których działania w cieśninie Bab al-Mandab są wyrazem wsparcia dla walczącego z Izraelem Hamasu. Od wielu już dni marynarki wojenne USA i Wielkiej Brytanii usiłują sobie poradzić z pociskami i dronami, którymi Huti zaskakująco skutecznie atakują statki na „ich wodach”. Kim są Huti? „Allahu Akbar. Al-maut Amrika, wa al-maut Israil” (Bóg jest wielki,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Dzieje naszych chłopskich przodków są przemilczane albo wyparte

Jako wspólnota narodowa jesteśmy dzisiaj w punkcie, w którym coś szczęśliwie runęło Paweł Maślona – reżyser i scenarzysta filmowy Zabrałeś się do opowieści historycznej o Tadeuszu Kościuszce. Jak to się stało, że zostałeś reżyserem „Kosa”? – Długo fantazjowałem o stworzeniu filmu gatunkowego w scenerii XVIII- lub XIX-wiecznej Polski, dotykającego tematu pańszczyzny. Kiedy Michał A. Zieliński pojawił się z pomysłem zrobienia „westernu kościuszkowskiego”, pomyślałem, że może wreszcie znalazłem odpowiedni materiał. Dostałem szansę na zrealizowanie filmu, którego sam nigdy bym nie napisał. Nie wiedziałbym, jak się odnaleźć w tak odległych realiach historycznych. Dość szybko przekonałem do tego projektu producentów, Leszka Bodzaka i Anetę Hickinbotham. Leszek przeczytał wstępną wersję scenariusza i zaczęliśmy rozmowy o kształcie filmu. Michał kontaktował się wcześniej z kilkoma producentami, którzy chwalili jego koncepcję, ale twierdzili, że jest zbyt trudna do zrealizowania w polskich warunkach. Leszek widział to trochę inaczej. Kolejne dwa lata pracowaliśmy nad scenariuszem, a w międzyczasie przygotowywaliśmy się do zdjęć. Od spotkania z Michałem do premiery minęły dokładnie cztery lata. Co było najbardziej fascynujące i zaskakujące w scenariuszu? – Przede wszystkim fakt, że przez opowieść o Kościuszce udało mu się zaadresować temat pańszczyzny i włączyć film w nurt ludowych historii Polski. Scenarzysta użył

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura Wywiady

Stulecia pogardy dla chłopów nadal pokutują

Jeśli chodzi o upokorzenie i wyzysk, to nie ma różnicy między tymi, którzy pracowali przy bawełnie i kukurydzy, a tymi, którzy pracowali tutaj przy zbożu Jacek Braciak – aktor teatralny, filmowy i dubbingowy Tadeusz Kościuszko należy do panteonu polskich postaci historycznych. Wielu osobom pewnie trudno sobie nawet wyobrazić, że można mówić o nim inaczej niż jako o bohaterze narodowym. Wy poszliście w stronę popkultury, bawicie się tą postacią i okolicznościami, w jakich przyszło jej działać. Nie bałeś się, że konserwatywni patrioci się wkurzą, że pozwalacie sobie na coś tak śmiałego? – Nie myślałem tak daleko do przodu. Pamiętam, że jak z propozycją roli zadzwonili do mnie producenci Aneta Hickinbotham i Leszek Bodzak, to ja się przede wszystkim przestraszyłem tego Kościuszki. Dlaczego? – Dlatego że my w polskiej kinematografii mamy złe doświadczenia przy portretowaniu takich postaci. To było dosyć przytłaczające, do tego stopnia, że poprosiłem, żebyśmy zrobili próby kamerowe i sprawdzili, czy ja się po prostu nadaję do tego. No i uznali, że tak. Zresztą ja też nie najgorzej się poczułem na zdjęciach próbnych. Zgodziłem się zagrać tę postać, ale zaraz zaznaczyłem, że najistotniejszy jest scenariusz. I kiedy przeczytałem, uznałem, że to jest szansa, żeby to było po prostu interesujące, nie hieratyczne. Nie interesował mnie tekst w stylu: „Urodził się, poszedł do szkoły rycerskiej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Agnieszka Wolny-Hamkało Felietony

Płytko wstrzyknięta pogarda

Najpierw lecą szyje, potem leci wszystko. I tedy siwi, wysuszeni lub obwiśli, wyższościowi, wyrachowani – bywa, że obnosimy się z dziwnie powszechną pogardą dla ostrzykanych. Kpimy wyniośle z nabrzmiałych warg glonojadów, war-obciągar i klonów. Superstarzy, superstare (retorycznie) – będziemy tymczasem złośliwie świecić nieostrzykanym przykładem z nieskalanego świata siwizny, zębizny, zmarszczyzny. Z godnością będziemy świecić, z wysoka. I nawet już nie pamiętamy, skąd nam do głowy przyszło, że stosowanie (lub nie) botoksu to ma być niby test na inteligencję. Skąd pomysł, że akurat niestosowanie botoksu (albo podobnych wybiegów) pomaga „starzeć się z godnością”? Czy przypadkiem w ten sposób nie przyjmujemy pozy kogoś, kto ma biegunkę na przyjęciu, ale wciąż jeszcze stoi, błyska zalotnie oczami, coś peroruje uparcie i nie rozumie, że wszyscy już widzą, jak mu mina stopniowo rzednie? Ale tak serio, skąd ta powszechna, sarkastyczna, łatwa pogarda dla „botoksiarzy”? Nie jest aby ździebko klasistowska? Czy nam, niemajętnym może, ale „czytającym”, zdarza się w ogóle z szacunkiem pomyśleć o narodzie ostrzykanych? Że może mieli mniej szczęścia i rodzice w dzieciństwie nie zabierali ich do teatru? Że może nie wszyscy mają dość kapitału symbolicznego, żeby myśl o starzeniu się sublimować w sztukę? Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie”

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Andrzej Szahaj Felietony

Naprawić polską pracę

Nowa władza – nowe nadzieje. W tym przypadku dotyczące naprawy polskiej pracy. Jej stan od dawna budzi poważne zastrzeżenia. Pracownicy najemni stali się ofiarami nader brutalnego systemu społeczno-ekonomicznego. Nikt nie występował w ich obronie. Pozostali sami ze swoimi problemami. Wciąż wprawdzie istniały pewne zabezpieczenia przed niesprawiedliwością i bezlitosnym wyzyskiem, np. Kodeks pracy czy Państwowa Inspekcja Pracy, ale raczej jako wydmuszki, a nie realna siła. Ustalił się amerykański model relacji pracodawca-pracownik – indywidualne porozumienia, w których pracownik nie ma odpowiedniej siły przetargowej, często znajdując się w sytuacji przymusu ekonomicznego. Dziś jego pozycja jest korzystniejsza, ponieważ po okresach ogromnego bezrobocia, które w latach 2001-2002 sięgało 20%, zatrudnienie stało się nieomal pełne. Czy to znaczy, że nie ma już nic do zrobienia w dziedzinie pracy? Nie sądzę. Po kolei. Najważniejsza sprawa to odejście od dominacji modelu indywidualnych porozumień na linii pracodawca-pracownik i rozwinięcie wzorem krajów skandynawskich czy Niemiec rozległego systemu układów zbiorowych. Tylko one dobrze zabezpieczają interesy pracowników, zdejmując z ich barków ciężar nierównej walki o swoje z pracodawcą, który z reguły jest stroną silniejszą. System ten zapewnia także równą płacę za tę samą pracę, co jest znakiem sprawiedliwości społecznej. Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie”

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Wojciech Kuczok

Niepisany los

Najbardziej żałuję, że przestałem pisać dziennik, choć raczej powinienem uściślić: przestał mi się pisać, bo to samopis był – rodzaj porannej higieny umysłowej, kiedy myśli samopas puszczone, bez cenzury superego, ale też bez obróbki literackiej, układały się w raport duchowy z poprzedniego dnia, a czasem i z tego, co we śnie się przeżyło. Pisało się z górą przez 30 lat, od nastoletnich rozterek pryszczatego prawiczka począwszy, zapisywały się życie, dojrzewanie ciała i wieczna niedojrzałość duszy, utrwalały się tysiące wydarzeń, jako i niewydarzeń, a wszystko po to, by, kiedy już sam o sobie zapomnę, zgodnie z genetyczną tradycją demencji starczej w mojej rodzinie, móc sobie przeczytać swoje życie od nowa, jakbym album zdjęć z przeszłości oglądał. Aż tu przyszła przed kilku laty pokusa diabelska, by się wykpić z umowy wydawniczej na prozę, na którą sił nie starczyło – zaoferowałem dziennik z lat warszawskich, wydawca przyjął, wydał, tak się ukazały „Rozmemuary”. I wtedy nagle poczułem, że to błąd o konsekwencjach dalekosiężnych – bo, po pierwsze, nie da się zrobić literatury z czegoś, co było pisane wyłącznie do użytku wewnętrznego, to jakby podać tatara komuś, kto zamówił stek well done, po drugie, raz skalany upublicznieniem raptularza nie mogłem już oprzeć się myśli,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Roman Kurkiewicz

Seryjny ułaskawiacz, czyli wojna masła z margaryną

Kilka dekad temu pracowałem przy dużym programie telewizyjnym w formule talk-show, w którym pierwszą częścią zawsze był jakiś „większy temat”. Reprezentowane w nim były trzy strony: tzw. eksperci, „zwykli” ludzie i duża publiczność. Zapamiętałem odcinek, w którym starły się racje producentów masła i margaryny w wyniszczającej wojnie reklamowej. Jedni i drudzy mieli za sobą profesorskie autorytety i badania naukowe na poparcie własnych tez. Nie muszę dodawać, że – nazwijmy go w skrócie – profesor Masło wygłaszał twierdzenia całkowicie odmienne niż zdanie profesora (profesory?) Margaryny. Nikomu oczywiście nie przeszkadzało, że nikt na sali nie miał kompetencji, aby opowiedzieć się po jednej ze stron, a drugą celnie i „po naukowemu” skrytykować. Monologi tłuszczowe poruszały się po dwóch równoległych, nigdzie się nie przecinały. Dialog był czystym pozorem, nie istniała żadna możliwość ustąpienia pod wpływem argumentów, wyników badań, większego autorytetu. Maślano-margarynowy pat w tłustej, czyli doskonałej formie. I wtedy wkraczała publiczność, która wszakże wiedziała jeszcze mniej, i głosowała. Ręka za masłem, ręka za margaryną. Ówczesne moje zdumienie, bezradność wobec niemożności skonfrontowania wizji wedle wspólnych założeń mnie samego wtedy zadziwiały. Przypomniałem je sobie teraz, kiedy w metafizyczne (czytaj: mroczne, zagmatwane) odmęty pogrąża się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Paweł Dybicz

IPN znów hojnie obdarowany

Instytut Pamięci Narodowej ma już 25 lat. Mało kto pamięta jego początki. A także fakt, że ustawy o IPN z grudnia 1998 r. nie tworzyli jedynie politycy. To dzieło trzech profesorów: prawników Witolda Kuleszy i Andrzeja Rzeplińskiego (tak, tak, tego Rzeplińskiego) oraz historyka Andrzeja Paczkowskiego. Nie będę przypominał wad, jakimi ta ustawa jest obarczona – choćby połączenia funkcji historyka z prokuratorem – ale jedno musi zdumiewać: jak późniejszy sędzia i prezes Trybunału Konstytucyjnego mógł współtworzyć prawo, które de facto sankcjonuje odpowiedzialność zbiorową? Instytut od początku narzucał jeden obraz przeszłości: PRL – czarna dziura, PZPR – pachołki Moskwy, a SB – bandyci. A gdzie bohaterowie? Wiadomo. Chociaż w przypadku np. Solidarności to już nie wszyscy. Jedynie ci, którzy są z nami, czyli z prawicą. Naszym czytelnikom nie trzeba przypominać, czym się stało to dziecko trójki profesorów. Dziś jest instytucją, w której miłośnicy nazizmu mogą zajmować wysokie stanowiska, a historię traktuje się jako maczugę do okładania myślących inaczej niż wyznawcy polityki historycznej IPN. Przypominanie największych błędów i wpadek instytutu zajęłoby zbyt wiele miejsca. A ciągle pojawiają się nowe. IPN zamówił u dr. Wojciecha Marciniaka z Uniwersytetu Łódzkiego tekst. Zapłacił, ale nie chce

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Aktualne Przebłyski

Skromna, choć marmurowa

Proboszcza parafii pod wezwaniem św. Marcina w Łebczu (powiat pucki) trudno będzie przebić. No bo kto godniej uczcił wizytę premiera Morawieckiego? Marmurowa tablica szczegółowo oddaje wagę wydarzenia z 16 sierpnia 2020 r. Mamy nadzieję, że ta inwestycja jakoś parafii się zwróciła. Bo teraz o dopływ państwowej kasy nie będzie łatwo.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Czy brak prac domowych obniży poziom wiedzy uczniów?

Anna Szulc, nauczycielka, organizatorka konferencji „Empatyczna edukacja” Po pierwsze, praca domowa jest narzędziem przenoszenia szkoły z miejsca nieefektywnej nauki do domu. Po drugie, pracy domowej oczekują rodzice, którzy są przekonani, że bez nauki w domu dzieci będą się zajmować tym, czym nie powinny. Innym problemem jest fakt, że stawianie stopni za zadania domowe generuje nieetyczne zachowania, takie jak odpisywanie czy wyręczanie się Chatem GPT. Jednak największym problemem jest panująca obecnie „testoza”, czyli bezsensowne zaliczanie wyuczonej, właśnie w domu, wiedzy i stawianie za to stopni. O poziomie ucznia decyduje jego rozwój w procesie, który podlega ocenie, ale nie stopniem, lecz informacją dla ucznia, co jest dobrze, a co należy poprawić. Ucząc się efektywnie, uczeń dostaje możliwość wyboru poziomu wiedzy, jaki chce osiągnąć. Powinien dostać możliwość wykonywania zadań, ale wybór należy do niego. Dokona go chętnie, jeśli ta decyzja będzie suwerenna, a poświęcony czas przyniesie wymierne efekty i nie będzie obarczony krytyką ani złym stopniem. Łukasz Korzeniowski, Stowarzyszenie Umarłych Statutów Myślenie, że brak prac domowych cokolwiek obniży, jest kompletnie błędne i pokazuje, że osoby, które wypowiadają się w ten sposób, nie do końca wiedzą, jak to wygląda w praktyce. W wielu przypadkach prace są zadawane

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.