Życie z drugim sercem
Dwa razy w roku obchodzą urodziny. Huczniej te po przeszczepie Ania Idzikowska – przeszczep serca – 17 marca 2000 r. 1 maja skończyła dziewięć lat. Szpitalne korytarze są po to, żeby na nich płakać. Więc mama Ani oparła się o ścianę. – Poszła się napić herbaty – uspokajano dziewczynkę. – To niech przyjdzie – domagała się mała. – Mama nie lubi herbaty. Nie chcę, żeby płakała. Ania trzymała w rączce maskotkę, zajączka, który w klinice cztery lata czekał na dziecko gotowe do przeszczepu. W domowej przeszłości rodzice nic nie mogli znaleźć. Nic, co mogliby przerzucić na siebie, zdjąć ze ślepego losu i powiedzieć – tak, to my jesteśmy winni. Zaniedbaliśmy. Winny jest człowiek. A tu nic. Są zdjęcia, są dowody. – Pogodna, idealnie zdrowa dziewczynka – powtarza ojciec. – O, na tym zdjęciu jeździ na rowerze. No, może była trochę wolniejsza od koleżanek. Ale przecież to nie powód, żeby zabierać jej serce. To było dwa lata temu. Pierwsza klasa. Pielęgniarka zadzwoniła, że Ania zasłabła. Zanim matka dojechała, już było lepiej. Badania zrobiono właśnie po to, żeby wszyscy byli spokojni. I wtedy matka Ani po raz pierwszy zobaczyła, jak lekarz rozkłada bezradnie ręce. EKG, Holter, ciśnienie – wszystko skakało, zawsze inaczej, zawsze źle. Wreszcie wezwano matkę Ani. W złym przeczuciu zabrała męża ze sobą. A oni jej mówią, że Ania urodziła się z wadą wrodzoną. I że ta wada rosła razem z nią. I teraz jest już taka, że Ania nie może dalej żyć ze swoim sercem. – Żeby mi powiedzieli po porodzie… Ale osiem lat mam zdrowe dziecko i nagle mnie zawiadamiają, że to pozory. Powiedziałam im, że to niemożliwe – wspomina pani Zofia, mama Ani. Było jedno miejsce, jeden człowiek, któremu mogła uwierzyć. Nawet jeśli powie najgorsze. Od wizyty u prof. Religi czekali na wiadomość o dawcy. Kiedy telefon zadzwonił, ojciec Ani nie był w stanie nic wydusić poza: “Tak, tak, tak”. Potem czekali, aż opadnie mgła, bo helikopter z pobranym sercem nie mógł wystartować z Katowic. Wreszcie pilot poleciał na własną odpowiedzialność. Potem czekal, aż Ania zacznie ich poznawać. Zaraz po operacji wróciła na stół, bo dramatyczną temperaturę profesor zinterpretował jako wynik skrzepu. Okazało się, że jest to uczulenie na lek. Przez trzy tygodnie Ania widziała dziwne przedmioty. – Było bardzo źle – mówi ojciec. Pani Zofia nie złości się, że znajomi w kółko pytają o Anię. Tak, w połowie rozmowy rozpłacze się i będzie lżej. W maju 2000 r. Ania poszła do komunii, 3 czerwca odebrała dyplom, który należy się najmłodszej warszawiance z przeszczepionym sercem, 5 czerwca jej mama wróciła do pracy w prywatnej cukierni. – Moje ulubione danie to rurka z kremem – mówi Ania. We wrześniu pójdzie do trzeciej klasy. Roman Wewiór – przeszczep serca – 17 lipca 1987 r. Miał wtedy 45 lat. Tamtej lipcowej nocy przydały się cztery “Żywce”, które od dawna stały w szpitalnej szafce. Chłopiec z Mikołowa jednak umarł, ale przez długi czas pan Roman opiekował się nim i ojciec chłopca chciał się jakoś zrewanżować. Więc przyniósł to, co mężczyzna daje mężczyźnie – piwo, które pan Roman wreszcie wypił z anestezjologami. Ot tak, jakby na szpitalnym łóżku – siedem miesięcy i jeden dzień – nie starał się dożyć przeszczepu. Siedem miesięcy wśród ludzi czekających na najcięższe kardiologiczne operacje. Żeby przetrwać, nie zapamiętywał ich twarzy. – Stary, pamiętasz tego spod okna? – pytał ktoś. – Pojechał na stół i już nie wrócił. No, mówię ci, został na stole. A pan Roman na to, że nie wie, o kogo chodzi. – Ale liczyłem tych ludzi – mówi dzisiaj. – W czasie mojego pobytu czterdzieści osób umarło. Nie mogłem patrzeć na korytarz, nie chciałem ich zapamiętać. Ale ciągle ich widzę, jak idą korytarzem. Bez twarzy. Promenada ludzkiego nieszczęścia, tak ich nazwałem. W tym czasie wykonano też siedem przeszczepów. Powiem krótko, słabe były wyniki. Serce pana Romana zniszczył stres, a konkretnie inspektorzy PIH, którzy ciągle nachodzili









