Ryszard Szurkowski 1946–2021 Rok 1973. Wtedy wydarzyło się wszystko, co w moim sportowym życiu było najważniejsze, co stało się punktem odniesienia, na razie nieosiągalnym i wymarzonym. Nie było potem roku, który dostarczyłby takich wzruszeń: remis na Wembley, Jerzy Szczakiel w Chorzowie i Ryszard Szurkowski na Montjuïc. Miałem wtedy siedem lat, ale pamiętam jak dziś. Odjechał im, jakby poruszał się na motorze, a nie na rowerze, choć oczywiście był to najlepszy, jak wtedy wierzyliśmy, rower świata – jaguar na zagranicznych częściach i osprzęcie. Król Ryszard dojechał do mety samotnie, jakiś czas po nim Stanisław Szozda. W życiu było odwrotnie, osiem lat temu linię mety przeciął Szozda, a 1 lutego Szurkowski. Spotkałem się z Ryszardem Szurkowskim ledwie kilka razy. Raz w jego domu na Saskiej Kępie, którego garaż był warsztatem rowerowym. Parokrotnie na konferencjach prasowych i na Kole, w jego sklepie rowerowym. Było to przy okazji krótkich komentarzy dla radia i telewizji, a to najdłuższe, parogodzinne spotkanie miało miejsce przed pięcioma laty, kiedy pracowałem przy biografii Czesława Langa. Dla kogoś, kto jako chłopak z podstawówki czcił Szurkowskiego jak bohatera narodowego, było to spełnienie marzeń. Ale czy to wystarczający czas, by teraz odczuwać pustkę? Moi rówieśnicy nie mają wątpliwości, że tak, większość może mi tylko zazdrościć tych spotkań, młodszym zaś trzeba to wyjaśnić, choć wiem, że nie będzie łatwo. To złożona historia, rozgrywająca się dawno temu i w bardzo odległej galaktyce. Ten, którym chcieliśmy być Dlaczego był dla nas tak ważny, mimo że konkurencję miał wielką? Pierwszy złoty medalista zimowych igrzysk olimpijskich Wojciech Fortuna, pierwszy indywidualny mistrz świata w jeździe na żużlu Jerzy Szczakiel, siatkarze, lekkoatleci, wreszcie Orły Górskiego… Ale woleliśmy kolarza z szóstką na koszulce, bo rok po roku wygrywał Wyścig Pokoju. To była impreza fenomen, a my stawaliśmy się jej częścią, oczywiście ci, którzy dostąpili łaski posiadania własnego roweru. Rower, najlepiej modny składak, bo kolarzówka była poza zasięgiem marzeń, prowadził w rankingu komunijnych prezentów. Rower był czymś więcej niż oznaką prestiżu, był symbolem, że aspiruje się do bycia mężczyzną, że wyzwoliło się spod władzy matki i weszło w krąg podwórkowej ekipy, dla której jednym z rytuałów były nieustanne wyścigi. W maju startowały zawsze po zakończeniu kolejnego etapu Wyścigu Pokoju; ledwie wybrzmiał hejnał wyścigu, podwórka, drogi i uliczki zapełniały się małymi kolarzami. Wyścig Pokoju był świętem, na które czekało się jak na coś, co było połączeniem gwiazdki z wakacjami. Bo gwiazdka trwa krótko, a Wyścig Pokoju dwa tygodnie. Dwa tygodnie netto, bo brutto żyło się nim do końca roku szkolnego, a w naszych głowach startował znacznie wcześniej niż pierwszy etap. I nie tylko dla nas. Kiedy pięć lat temu rozmawialiśmy w jego sklepie rowerowym, Ryszard Szurkowski powiedział: – Szaleństwo zaczynało się dużo wcześniej, już w styczniu, kiedy pojawiały się pierwsze spekulacje, kto pojedzie w Wyścigu Pokoju. Dziennikarze i kibice zastanawiali się, kto powinien pojechać, dyskutowano nad składem. Przyglądano się formie kolarzy, śledzono wyniki i analizowano miejsca zajmowane podczas zagranicznych wyścigów. Później było coraz goręcej aż do ogłoszenia powołań na Wyścig Pokoju. Czekano na wyścig, bo w smutnej PRL był corocznym festynem, w tysiącach wiosek, miasteczek i miast dłuższą lub krótszą chwilą, podczas której barwny peleton z szumem przywoził wielki świat. Impreza organizowana przez redakcje partyjnych organów prasowych Polski, Czechosłowacji i NRD była największym wyścigiem po wielkich zawodowych tourach, a organizacyjnie zadziwiała przybyszów z Zachodu. Była też rozrywką, bo w miastach, przez które przejeżdżał wyścig, odbywały się koncerty; była kawałkiem innego świata, brakowało tylko zwycięstw Polaków. Raz jeden wygrał nasz – Stanisław Królak, było to w 1956 r. i nie chciało się powtórzyć. 13 lat później Szurkowski był drugi i dał nadzieję, w 1970 r. wygrał i do tego w tym samym roku zdobył nagrodę Fair Play UNESCO za to, że podczas mistrzostw Polski oddał swój rower Zygmuntowi Hanusikowi, którego maszyna miała defekt. Spłacił w ten sposób dług wdzięczności, bo wcześniej każdy z nich miał szansę










