Ofiary powodzi i biurokratów

Ofiary powodzi i biurokratów

W Gdańsku poszkodowani biedni ludzie odchodzą od zmysłów, a działacze chcą zbić polityczny kapitał Ludzie siwieją ze zgrozy, trzęsą im się ręce, nie mają siły chodzić. Mają rany i strupy na ciele od wylanych szamb. Dopiero teraz, gdy woda już opadła, w pełni zdają sobie sprawę, co ich spotkało. Zostali z niczym. A powódź zniszczyła właściwie najbiedniejszych mieszkańców Gdańska, bo taka jest stara Orunia, św. Wojciech, Olszynka, czy Wrzeszcz. Wiele stracili też mali przedsiębiorcy. Błagają: piszcie o nas, bo za chwilę przykryje nas urzędnicza obojętność. Na Kolonii Mysiej próbował powiesić się na kablu od radia czterdziestolatek. Znalazła go żona. Niedoszły samobójca w bardzo ciężkim stanie przebywa w szpitalu. Nie żyją co najmniej trzy osoby – mieszkańcy Oruni – które zmarły na wylewy bądź zawały. Ludzie tracą tu zmysły, trafiają do „psychiatryka” – mówią wolontariusze z gdańskiego PCK. – Nie wytrzymujemy rozpaczy – mówią mieszkańcy z Sandomierskiej i Dworcowej. – Nasi sąsiedzi wychodzą na ulice nocą, krzyczą, pomstują, błagają. Pani, nic już nie mamy – żali się Janusz Środa, który do tych domów wprowadzał się w 1946 roku. – Po tej powodzi rdza w lodówce i pralce, telewizor na śmietnik, mokry segment i śmierdzące łachy. Błagamy nie tylko o jedzenie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2001, 30/2001

Kategorie: Kraj