Archiwum

Powrót na stronę główną
Felietony

Negocjator potrzebny od zaraz

Teledelirka Kiedy jedziesz przez Śląsk, widzisz krajobraz, jaki został po bitwie socjalizmu z kapitalizmem. Ofiary tej do końca nierozstrzygniętej wojny mają smutne twarze, a w oczach brak nadziei. Gdy to widzisz, przyznajesz rację górnikom, którzy zablokowali drogi wylotowe prowadzące do zrujnowanego materialnie i moralnie regionu. Chodzą po jezdni, powodując gigantyczne korki. Ludzie jadący z pracy przeklinają ich i pytają: „Dlaczego blokujecie własne ulice, dlaczego, do kurwy nędzy, nie jedziecie do Warszawy?!”. Lecz gdy widzę w Warszawie pochód z kijami, a potem ręce rzucające koktajle Mołotowa, jestem przeciw. Górnik to ktoś, kto nie wyobraża sobie, że droga, którą można przyjechać na Śląsk, jest także drogą, którą można Śląsk opuścić. To ta sama droga, choć górnikowi nie mieści się w głowie, że może robić co innego niż fedrować, a jego żona uważa, że kilkunastoletni syn nie ma przyszłości, bo zamyka się kopalnię. Tymczasem jest nadmiar górników i nadmiar węgla. Ludzie warszawscy, elastyczni, co z niejednego pieca chleb jedli, ci zmieniający firmy jak rękawiczki – kiedyś kupowało się je na tuziny – nie mogą pojąć, o co chodzi tym ludziom o czarnych od pyłu twarzach, którzy mają bardzo niebezpieczną pracę. Powinni być szczęśliwi, że podczas restrukturyzacji zostaną wysłani na wcześniejszą emeryturę. A oni wcale nie chcą,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Następcy Wojtyły

Wszyscy kardynałowie, z wyjątkiem pięciu mianowanych jeszcze przez Pawła VI, pochodzą z nominacji Jana Pawła II Po doświadczeniach wrześniowej pielgrzymki papieża na Słowację, podczas której był w tak złej formie fizycznej, że tylko z wielkim trudem mógł odczytywać fragmenty swoich przemówień, niespodzianka. Dziewiąty za obecnego pontyfikatu konsystorz, zgromadzenie kardynałów, podczas którego głowa Kościoła dokonuje nominacji nowych purpuratów, odbędzie się 21 października, czyli o cztery miesiące wcześniej, niż planowano. Jan Paweł II postanowił tak wbrew naleganiom Kurii Rzymskiej, która uważała, że 83-letni papież nie podoła jednoczesnemu udziałowi i w uroczystych obchodach 25-lecia pontyfikatu, i w konsystorzu. Zwierzchnik Kościoła, o którym jeden z polskich tygodników pisał niedawno, że już o niczym nie decyduje i kuria robi wszystko za jego plecami, również tym razem wysłuchał rad współpracowników, po czym oznajmił im własną decyzję. Podobnie jak w przypadku swej ostatniej, 102. podróży zagranicznej, którą mu również odradzano. W Portugalii, równie katolickiej jak Polska, a może jeszcze bardziej, utrzymał się zwyczaj, że nawet prowadzący program w telewizji publicznej kończy dziennik słowami: „Do jutra, jeśli Bóg zechce”. Jan Paweł II coraz częściej, gdy mówi o jakichś swoich planach, przypomina, że wszystko w rękach Najwyższego. Tak więc gdy jedni przypisują przyspieszenie konsystorza temu, że papież

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony

Gdy leje się na głowę

Kuchnia polska Rząd przyjął projekt budżetu i z tego, co można się dowiedzieć z mediów, został on oceniony przez zrównoważonych ekonomistów względnie dobrze. Piszę „względnie”, ponieważ stał się on już przedmiotem awantury politycznej, do czego każdy budżet jest znakomitą okazją. Nie jestem specjalistą od budżetu, zajmuje mnie jednak kwestia nieco ogólniejsza, acz nie mniej ważna. Któż z nas bowiem nie był nigdy w ostrych, a czasem wręcz dramatycznych kłopotach finansowych? Myślę, że każdy, a jeśli ktoś nie był, to będzie. Otóż w podobnych sytuacjach obserwuje się zazwyczaj dwie postawy. Pierwsza polega na dramatycznym oszczędzaniu, odmawianiu sobie wszystkiego poza całkiem elementarnymi potrzebami i na zatykaniu dziur, przez które leje się nam na głowę. Druga postawa, przyjmując nawet konieczność pewnych ograniczeń, skupia się jednak na tym, jak w dłuższej perspektywie wydobyć się z kłopotów, a więc nie tylko gdzie oszczędzić, ale i gdzie zarobić. Nie sądzę, aby gospodarka państwa różniła się radykalnie od naszych gospodarstw domowych. I dlatego, niezależnie od tego, jak skrojony jest obecny budżet, czy „domknie się”, czy też nie, pozostaje pytanie: co dalej? Słyszymy, że rozwiązaniem ma być poluzowanie gospodarki z korzyścią dla przedsiębiorców, którzy zachęceni tym gestem zaczną inwestować, tworzyć miejsca

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony

Dwa piśmiennictwa

Prenumeruję zarówno kilka periodyków poświęconych nauce, a wydawanych w Ameryce, jak też, dzięki moim agentom moskiewskim, otrzymuję regularnie całe paczki pism rosyjskich. Szczególnie interesują mnie treści naukowe, osobliwie zróżnicowane. Czołowym pismem Rosyjskiej Akademii Nauk jest „Priroda”, wydawana od roku 1912, to znaczy od czasów caratu. Za Sowietów drukowano ją w osiemdziesięciu tysiącach egzemplarzy, po upadku tego ustroju poczytność jej zmniejszała się gwałtownie, a gdy spadła do dwunastu tysięcy, miesięcznik ten przestał w ogóle informować o swoim nakładzie. Bardzo ciekawe jest zestawienie i porównanie podejścia Amerykanów i Rosjan do spraw nauki. W oczy rzuca się przede wszystkim to, że periodyki amerykańskie są gęsto przetykane reklamami, natomiast w rosyjskich pismach, jak „Priroda”, nikt ich nie uświadczy. Wydawca amerykański zabiega o poczytność i stara się zwiększyć popyt możliwie sensacyjnymi artykułami typu: czarne dziury, podróże w czasie, nowe bronie, wielce kontrowersyjne hipotezy, podważające na przykład dokonania Einsteina, itp. Ponadto wiele tam informacji o bieżącej pracy laboratoryjnej i obserwacyjnej z dziedziny astronomii. Natomiast Rosjanie skłaniają się do całościowych oglądów wielkich połaci postępu naukowego, pisząc bardziej przyziemnie, ale i znacznie solidniej. Rzeczą godną uwagi jest, że bibliografia prac amerykańskich

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Z łagrów pod Lenino

Czy powstałe z woli Stalina Wojsko Polskie było armią narodową? 12 października mija 60. rocznica już powoli zapominanego wydarzenia – bitwy polskiej 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki pod białoruskim miasteczkiem Lenino; bitwy, która przez długie lata spełniała w historii powojennego Wojska Polskiego rolę niezwykle istotną jako dzień jego święta. W dotychczasowych polemikach na temat wysiłku zbrojnego narodu polskiego na frontach II wojny światowej najwięcej kontrowersji wzbudza sprawa Wojska Polskiego na froncie wschodnim, zorganizowanego nie pod egidą legalnego rządu polskiego na uchodźstwie, ale pod auspicjami polskich komunistów, a w rzeczywistości zgodnie z wolą i wytycznymi Stalina. Czy to wojsko było wojskiem narodowym? Już w końcu stycznia 1943 r., kiedy sytuacja militarna na froncie wschodnim krystalizowała się na korzyść Armii Czerwonej, Stalin wezwał do Moskwy przebywającą na froncie stalingradzkim w stopniu pułkownika Armii Czerwonej Wandę Wasilewską, dając jej stosowne wytyczne do formowania polskiego ruchu lewicowego na terytorium ZSRR. W lutym 1943 r. wysunął propozycję powołania Związku Patriotów Polskich (ZPP) i jak najszybszego uruchomienia jego organu prasowego, „Wolnej Polski”. Tym samym dał do zrozumienia rządowi polskiemu w Londynie, że na terytorium Związku Radzieckiego znajdują się siły polityczne, które wesprą działania

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Gorzka sól ziemi czarnej

– Na Lipinach dwa złote to majątek – mówią mieszkańcy sfilmowanej przez Kutza dzielnicy Świętochłowic Droga biegnąca środkiem Lipin dzieli je na stronę prawą i lewą – złą i dobrą, patologicznie nędzną i biedną standardowo, zaniedbaną do granic obrzydzenia i zniszczoną biegiem czasu, brakiem inwestycji oraz pieniędzy na remonty. Ale wszędzie mieszkają lipiniorze – ludzie dumni ze swego miejsca urodzenia. Na placu Słowiańskim, dawniej Armii Czerwonej, stoi pomnik powstańca śląskiego, są ławeczki i planty – pozostałość po złotych czasach. Od rana tam tłoczno. – Gdy byłem mały, w Lipinach mieszkało ponad 20 tys. ludzi, nie należeliśmy jeszcze do Świętochłowic, była praca i żyło się normalnie – opowiada pan Józef – Teraz jest nas tu 6 tys., głównie starych, schorowanych albo bezrobotnych. – Mój syn jest kucharzem i nie może znaleźć pracy – włącza się inny emeryt, pan Gienek. – Ja go utrzymuję, a on cały dzień byczy się na łóżku. – Wszystkich nas wykończą pomału. Moja córka skończyła studia i wyrwała się do Katowic, a ja tu się błąkam, bo nie mam nic do roboty – dodaje pan Janek, z wcześniejszą emeryturą górniczą – w tych Lipinach nie ma już nic. Około 14 emerytów na ławeczkach

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony

Białoruś na nowo oglądana

Zapiski polityczne 25 września 2003 r. W mojej socjaldemokratycznej grupie politycznej Rady Europy powołano mnie w skład delegacji mającej na Białorusi przyjrzeć się… właśnie czemu… chyba jednak głównie przestrzeganiu elementarnych praw demokratycznych. Znałem dawną Białoruś, gdyż kiedyś, bardzo dawno temu wracającym z łagru akowcom, już wolnym ludziom, pozwolono pokręcić się nieco po okolicach dworca kolejowego, ale niezbyt daleko, bo nigdy nie wiadomo, kiedy transport ruszy w dalszą drogę. Miasto było zrujnowane. Później odwiedzałem tak babkę mojej żony, która po zaliczeniu dwudziestoletniej zsyłki na Syberię jakimś cudem wróciła w swoje rodzinne strony, wprawdzie już nie do samego Mińska, skąd pochodziła, lecz do pobliskiego Borysowa. Miasteczko było wierną kopią obrazów Chagalla. Drewniane domki, na rynku baniasta cerkiew, chodniki wyłożone deskami, a ludzie biedni i zastraszeni. Wokół domu pewnej pani doktor, też łagierniczki, gromadziła się spora grupa inteligencji, zwolnionej niezbyt dawno z obozów. Także tam mieszkała nasza babka. Wszyscy z okazji mego przyjazdu się zbierający łatwo się porozumiewaliśmy, wszak mieliśmy identyczne przeżycia za sobą. Teraz napotkałem inną Białoruś, nawet od tej, jaką oglądałem kilka lat temu, gdy bywałem w Mińsku na zaproszenie socjaldemokratycznej Hromady. Inną

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Przegląd poleca

Przegląd turystyczny

Busem przez Maltę Podróże maltabusem to niebywała atrakcja dla każdego turysty Choć Malta jest niewielka – w najdłuższym miejscu ok. 30 km z jednego końca wyspy na drugi – podróżowanie jej drogami może pochłonąć więcej czasu, niż się spodziewamy. Dość powiedzieć, że np. dotarcie autobusem z piaszczystej plaży kurortu Mellieha na północnym zachodzie do przewieszonych skalnych klifów koło Zurrieq na południowym wschodzie zajmie prawie dwie godziny. Autobus jest podstawowym środkiem komunikacji, bo taksówki są dla polskiego turysty drogie – ceny zaczynają się od 1 lira maltańskiego (ok. 11 zł) na osobę, zaś wynajęcie auta wypada odradzić ze względu na ruch lewostronny oraz kręte, wąskie i zatłoczone drogi. Prosto z muzeum Podróż maltańskim autobusem stanowi i doznanie estetyczne i okazję do przeżycia mocnych wrażeń. Doznanie estetyczne – bo są to piękne pojazdy liczące kilkadziesiąt lat, sprowadzone na Maltę w czasach panowania brytyjskiego. Wszystkie te fordy, leylandy i bedfordy wyglądają, jakby dopiero co wyjechały z muzeum motoryzacyjnego, są pięknie utrzymane, zaś jazda nimi stanowi atrakcję turystyczną, z czego Maltańczycy doskonale zdają sobie sprawę. W każdym sklepie można więc kupić modele autobusów, a także książki prezentujące dzieje komunikacji autobusowej na Malcie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Nasze konsulaty na Wschodzie przeżywają oblężenie, ludzie czekają po wizę parę dni. I psioczą. Z kolei konsularnicy stają na rzęsach. Najtrudniej jest we Lwowie, bo tam mamy i tłum ludzi, i słabe warunki lokalowe (od miesięcy chcielibyśmy kupić porządny budynek na konsulat, ale gospodarze w tym nam nie pomagają). Tam urzędnicy pracują do dziesiątej wieczorem, potem od świtu i tak w kółko. Jednym słowem – zima zaskoczyła drogowców. Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji? Pierwsze rozwiązanie zakłada szybkie zwiększenie personelu pracującego w konsulatach. Drugie radzi cierpliwość. Bo po co zatrudniać nowych ludzi, poszerzać się o nowe pomieszczenia, skoro za parę tygodni sytuacja się unormuje? Po co wpędzać się w niepotrzebne koszty? No, za parę tygodni zobaczymy, która opcja okaże się słuszna. Warto tu uzbroić się w cierpliwość, bo pierwsze relacje często dalekie są od prawdy. Oto na przykład kilkanaście dni temu dziennik „Rzeczpospolita” zaatakował Aleksandra Małachowskiego za to, że będąc na Białorusi, powiedział, że tamtejsza opozycja jest słaba, a Mińsk to czyste miasto (przy okazji – a jest inaczej?). „Rzeczpospolita” podaje jeszcze za posłem Klichem z Platformy Obywatelskiej (po cóż kogokolwiek innego pytać?), który był z Małachowskim w delegacji, że po tych słowach zgorszony wyszedł z sali ambasador brytyjski. A jak było naprawdę?

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

W Ożarowie znowu wrze

Nikt nie ma wątpliwości, że właściciel Tele-Foniki gra na zwłokę. Wie, że nie można mu nic zrobić W Ożarowie, małym podwarszawskim miasteczku, wszyscy byli w jakiś sposób związani z tutejszą fabryką kabli. Albo w niej pracowali, albo wspierali znajomych, którzy przez 10 miesięcy blokowali bramę zakładu, albo cierpieli z powodu frustracji sąsiadów, z dnia na dzień zdegradowanych do roli dziadów bez środków na utrzymanie i bez perspektyw. – Przez tę bramę – wspomina Sławomir Gzik – w ciągu paru dni przejechało ponad 1,6 tys. ciężarówek. Wywiozły wszystko: maszyny, surowce, gotowe kable. Setki kilometrów kabli. Tego jeszcze w Polsce nie było – jedno słowo właściciela Bogusława Cupiała i fabryka ulega likwidacji, a prawie tysiąc ludzi idzie na bruk. Podchodzimy bliżej. Pancerne szyby głównej portierni pokryte pajęczyną pęknięć, jakby strzelano do nich z armaty. Część okien na pierwszym piętrze rok temu zalepiono czarną folią i tak już zostało. Z dachu zwisa kawał blachy, pourywane parapety klekoczą na wietrze. 260 ochroniarzy z firmy Impol wspomaganych przez kilkuset funkcjonariuszy z brygady antyterrorystycznej przystąpiło do przełamywania blokady w nocy 26 listopada ub.r. Użyto armatek wodnych, petard gazowych, nawet psów. Telewizyjne relacje z wydarzeń w Ożarowie oglądała cała Polska. – Najgorsze było

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.