Archiwum

Powrót na stronę główną
Felietony Roman Kurkiewicz

Krzyże poległy, balony Barbary, rowy tarczą

Pędzi nasza rzeczywistość zawrotnie, nie wiadomo, gdzie oczy zwrócić. Czy ku problemom cywilizacyjno-wyznaniowym, czy deklaracjom wokółwojennym. Na pierwszy ogień weźmy zarządzenie prezydenta Warszawy (być może powinienem pisać Prezydenta Warszawy zgodnie z nowymi regułami polskiej ortografii, ale mam jeszcze czas na wdrożenie), które zakazuje eksponowania krzyży w urzędach, a urzędnikom eksponowania symboli religijnych na biurkach. Rozległ się lament, że to niemalże prześladowania religijne katolików, wiadomo, bez krzyża wszędzie i zawsze katolik polski nie jest w stanie funkcjonować. Trzaskowski mówi jasno i prosto: mamy świeckie państwo, urzędy zatem powinny być pozbawione ekspozycji symboli religijnych. Z odsieczą rusza natychmiast Ordo Iuris, które zgłasza decyzję prezydenta stolicy do prokuratury jako „nadużycie uprawnień przez funkcjonariusza publicznego”. W oparach tego konfliktu pojawia się w „Gazecie Wyborczej” kuriozalny tekst specjalisty od wszystkiego, profesora prawa Marcina Matczaka, o wyższości wychowania religijnego, czytaj katolickiego, nad ateistycznym (takim, jak je Matczak sobie wyobraża), przedstawionym de facto jako prolegomena do występków, zbrodni, pustki wewnętrznej i etycznego wyjałowienia.

Po latach nadobecności katolickich księży w tzw. komentariacie medialnym pałeczkę (lub pałkę jak to u Matczaka seniora) przejęli świeccy, czyli tacy księża bez sutann. W tym samym czasie „Wyborcza” drukuje analizę polityczną, wedle której decyzja Trzaskowskiego będzie skutkować jego klęską w przyszłorocznych staraniach wyborczych o fotel prezydenta kraju. 

Od dawna wiadomo, że zarówno świadomość świata polityki, jak i komentatorów nie nadąża za zmianami postrzegania zagadnień wyznawczych i postaw samego społeczeństwa. Robert Biedroń przytomnie przypomniał, że kiedy był prezydentem Słupska, zdjął krzyże ze ścian urzędów, „zanim to było modne”. Słupsk się nie zawalił, a Ordo Iuris dopiero rosło w siłę. Ciekawe, że w tym sporze nie podniesiono walorów obronnych krzyży w urzędach publicznych. W świetle zasług przypisywanych Matce Boskiej choćby w kwestii rozstrzygnięcia tzw. Bitwy Warszawskiej, nazwanej Cudem nad Wisłą, jednak to dziwi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

A to Polska właśnie

Jacy naprawdę jesteśmy, możemy poznać w sytuacji kryzysowej. A taką wciąż mamy przy białoruskiej granicy. Na co dzień o tym się nie pamięta. Nawet ci, którzy obejrzeli film Agnieszki Holland „Zielona granica” i byli nim wstrząśnięci, zdążyli już zapomnieć i uspokoić swoje sumienie. Głosy ludzi skupionych w organizacjach niosących pomoc uchodźcom albo realizujących ją samodzielnie stały się dosłownie i w przenośni głosami wołającymi na puszczy. A przez granicę umocnioną stalowym płotem i zasiekami wciąż przenikają uchodźcy, uciekający przed wojną, śmiercią, głodem, a może nawet tylko (?) przed nędzą w swoich krajach. Oszukani przez białoruskie władze, pędzeni ku polskiej granicy przez brutalne białoruskie służby. Przenikają, tułają się po puszczy, wymęczeni, głodni, odwodnieni, zziębnięci, ukrywający się niczym dzikie zwierzęta przed polującymi na nich strażnikami granicznymi, policjantami, żołnierzami WOT. Gdy wpadną, są nadal brutalnie „pushbackowani” na białoruską stronę, tam znów bici, szczuci psami, pędzeni na polską granicę, znów tułają się po lesie, znów są zwierzyną łowną. Jedynym ratunkiem jest spotkanie wolontariuszy jakiejś organizacji humanitarnej, którzy zdążą dać im do podpisania pełnomocnictwo i prośbę o azyl. Wtedy z zasady nie pushbackuje się takiej osoby. Ale od tej zasady są wcale częste wyjątki. Wciąż jeszcze. Choć pushback jest wówczas nie tylko aktem nieludzkim, ale także ordynarnym złamaniem prawa. Ale na to łamanie prawa jest niestety przyzwolenie władz.

Jak na to reaguje miejscowa społeczność? Bardzo różnie, ale na ogół wrogo. Są jednak wyjątki. Mateusz ma 17 lat. Pomaga w lesie. Zaczął zaraz po Usnarzu. Idziemy z Mateuszem. Podmokła część puszczy, komary tną niemiłosiernie. I widzimy ich. Siedzą na ziemi, nawet nie wstają na nasz widok. Twarze pogryzione przez komary, od których nawet nie mają siły się opędzać. Patrzą na nas wzrokiem, który trudno opisać. Jest w nich strach, zobojętnienie, nadzieja, nieufność. Jeden ma zdjęte buty. Rozmoczone i rozpadłe. Stopa ze „skórą praczek” jak u topielca to tzw. stopa okopowa. Bez udzielenia pomocy często kończy się gangreną i amputacją. Mateusz od razu zdejmuje buty i skarpetki i oddaje nieszczęśnikowi. Staje koło niego boso. Robi to wszystko odruchowo. Wyobrażacie sobie taki odruch u kościelnego hierarchy albo u działacza lewicy? Jeszcze trzeba opatrzyć poprzecinane głęboko concertiną ręce i pokaleczone nogi. Trzech Somalijczyków, wśród nich jeden 16-letni, i jeden Jemeńczyk. Nie ma czasu. Muszą podpisać pełnomocnictwa i oświadczenia, że chcą w Polsce prosić o azyl. Dostają wodę. Piją łapczywie. Nie pili nic przez ostatnią dobę, nie jedli nic od dwóch dni. Ile dni tułają się po lesie? Liczą. Pięć albo sześć. Stracili rachubę czasu. Pełnomocnictwa i prośby o azyl podpisane. Teraz można już powiadomić Straż Graniczną. Przyjeżdża po dwóch godzinach. Strażnicy nawet grzeczni. Legitymują nas i spisują. Proszącym o azyl odbierają telefony, a ich samych nawet nie skuwają, tylko wiążą plastikowymi trokami. Trochę jak zwierzęta wiezione na targ. Biorą do samochodu. Wiozą najpierw do swojej placówki, a następnego dnia do ośrodków dla uchodźców. Mamy nadzieję, że tym razem ich nie pushbackują. Będą więc siedzieć w ośrodkach o standardzie kryminału i czekać na decyzję, co dalej. Nic lepszego nie mogło ich tu spotkać. Mieli szczęście.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Dziś Haiti, jutro USA?

Prawdziwa rzeź nastąpi, jeśli Trump wygra wybory. Zapowiedział już przemoc jako zasadę organizującą jego drugą kadencję.

Prezentowane fragmenty artykułu pochodzą z witryny internetowej TomDispatch.com, gdzie John Feffer regularnie publikuje. Jest on jednym z dyrektorów w waszyngtońskim, progresywnym think tanku Institute for Policy Studies. Ma na koncie kilka niespolszczonych, interesujących książek politycznych. To m.in. opublikowana w 2017 r. „Aftershock: A Journey Into Eastern Europe’s Broken Dreams” (Wstrząs wtórny. Wyprawa do niespełnionych marzeń Europy Wschodniej) oraz praca o globalnej sieci skrajnej prawicy i lewicowej reakcji na jej istnienie. Ta ostatnia ukazała się w 2021 r. pod tytułem „Right Across the World: The Global Networking of the Far-Right and the Left Response”. Feffer może także się pochwalić autorstwem dystopijnej trylogii Splinterlands (Odłamki). Jego polityczne zapatrywania wyraża przynależność do Demokratycznych Socjalistów Ameryki.

W poniższych rozważaniach Feffer roztacza pesymistyczną wizję przyszłości Ameryki, jeśli do władzy ponownie dojdzie Donald Trump. Lekceważenie dla rządów prawa niejednokrotnie demonstrowane przez byłego prezydenta oraz naturę jego przywództwa porównuje z podejściem do prawa i sposobem sprawowania władzy w gangach. To bardzo mocne porównanie. Na ile zasadne, można ocenić, zagłębiając się w argumentację Feffera. Całość obszernego artykułu, który ukazał się 18 kwietnia br., dostępna jest pod adresem tomdispatch.com/haiti-today-america-tomorrow/.

Haiti jest pogrążone w chaosie. Od ośmiu długich lat nie ma prezydenta, parlamentu ani wyborów. Niedawno wybrany premier Ariel Henry ogłosił ostatnio rezygnację ze stanowiska, gdy po podróży do Gujany nie mógł wrócić do kraju na skutek przemocy gangów na lotnisku w Port-au-Prince. Haiti jest najbiedniejszym krajem w regionie. Jego bogactwa zostały złupione przez kolonialnych zarządców, amerykańskie siły okupacyjne, korporacyjnych drapieżców i rodzimych autokratów. Jakby tego było mało, w ostatnich latach kraj ten nawiedziła niemal biblijna seria plag. Dwukrotnie, w 1991 i w 2004 r., w wyniku zamachu stanu obalony został pierwszy demokratycznie wybrany przywódca Jean-Bertrand Aristide. Trzęsienie ziemi w 2010 r. zabiło setki tysięcy ludzi, pozbawiając dachu nad głową 1,5 mln Haitańczyków (całość populacji to mniej niż 10 mln). Na skutek tego trzęsienia ziemi prawie milion ludzi zaraziło się cholerą, co było największym wybuchem tej choroby w historii (…). Dopełnieniem owych katastrof był huragan Matthew, który uderzył w Haiti w 2016 r. (…) Obecnie zaś kraj został przejęty przez gangi, które jako jedyne zdolne są do świadczenia skromnych usług od dawna cierpiącej ludności Haiti. Największym dobrem eksportowym kraju stali się ludzie. Każdy, kto ma pieniądze, znajomości i wystarczającą dozę odwagi, uciekł, choć ci, którzy jakimś cudem dotarli do USA, zbyt często są deportowani (…). 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Bez pochopnych ocen

Psują nas ci, którzy, chcąc zdobyć władzę, przekłamują historię.


Andrzej Seweryn  – aktor teatralny i filmowy, reżyser teatralny. Od 2011 r. dyrektor naczelny Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie


Spotykamy się na festiwalu Mastercard Off Camera, w przededniu specjalnego pokazu „Dyrygenta” Andrzeja Wajdy, za rolę w którym otrzymał pan na festiwalu w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego aktora. Czym był dla pana ten film na przełomie lat 70. i 80., a czym jest dziś?
– Kiedy odebrałem Srebrnego Niedźwiedzia w lutym 1980 r., mieszkałem i pracowałem już we Francji. Nagle tamtejsza opinia publiczna i środowisko kulturalne dowiedziały się, że kolega, z którym współpracują i który wystąpił w „Ziemi obiecanej”, został doceniony na festiwalu w Berlinie. Stałem się jeszcze mniej anonimową postacią we francuskich kręgach filmowych i teatralnych. Ingmar Bergman uznał wręcz „Dyrygenta” za jeden z dziesięciu najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek widział. Dzisiaj wspominam go przez pryzmat wspaniałej pracy z Andrzejem Wajdą i w kontekście osobistych dramatów.

Ten film nadal jednak pozostaje w cieniu „Bez znieczulenia” lub „Człowieka z marmuru”.
– Z „Bez znieczulenia” sprawa jest prostsza. Kilka lat temu, już za rządów PiS, odbyła się wielka uroczystość w Waszyngtonie, na której Fundacja Kościuszkowska przyznała nagrodę Agnieszce Holland. Poproszono mnie, żebym wygłosił przemówienie, ale nie mogłem przyjechać i nagrałem pozdrowienia dla Agnieszki. Mówiłem o jej dorobku i pytałem, czy pamięta postać Rościszewskiego, którą mi napisała w „Bez znieczulenia”. Myśleliśmy, że nasz film jest historyczny w tym sensie, że epoka PRL już odeszła i żyjemy w innym świecie, a tu proszę, obserwujemy powrót takich ludzi jak mój bohater. Odnosiłem się do braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza czy wielu redaktorów z ówczesnej TVP.

Wydaje się, że „Dyrygent” jest dziś bardziej aktualny niż wtedy, bo dużo rozmawiamy o przemocy i władzy w światku muzycznym.
– Dzisiaj obnażamy toksyczne relacje we wszystkich środowiskach. Skądinąd słusznie. Obawiam się jednak, że świat łatwo się nie zmieni i zawsze będzie tak wyglądał, a kobiety i mężczyźni będą się posługiwać seksem do osiągania własnych korzyści. Trudno zmienić ludzką naturę. Seks jest narzędziem, siłą. A kiedy stosunki intymne odbywają się za obopólną zgodą, w czym problem? Wyłączam oczywiście z tej dyskusji gwałt, molestowanie czy napastliwość, które są nieakceptowalne, muszą być karane i rozliczone.

Nawiążę jeszcze do afer w szkołach teatralnych, bo każdy przypadek studenta i studentki jest indywidualny i delikatny. Przez lata jako wykładowca PWST robiłem z aktorami tzw. hard scenes, czyli trudne dla nich sceny. Oni definiowali ich trudność, wybierali, co chcą zagrać. Mógł to być pocałunek, gwałt, negliż albo wyznawanie swoich słabości i wspominanie rodziców. Nigdy niczego nie narzucałem i nie komentowałem, bo zależało mi, żeby sami stanęli wobec wewnętrznego aktorskiego problemu przed widzem. Podkreślam, to były ich decyzje. Po przeciwnej stronie mamy rzucanie krzesłami w ścianę i publiczne obrażanie studentów. Profesor, który dopuszcza się podobnych zachowań, obnaża tylko swoją słabość. Jeśli nie potrafi ciepłym głosem skłonić aktorki lub aktora do scenicznej przemiany, to źle wykonuje swój zawód. Nie zapominajmy też, że w tej pracy mogą cierpieć nie tylko kobiety, mężczyźni wcale nie są ze stali. 

Andrzej Seweryn – (ur. w 1946 r.) występował w Comédie-Française jako trzeci obcokrajowiec w historii. Współpracował z Andrzejem Wajdą, Krzysztofem Kieślowskim, Agnieszką Holland czy Krzysztofem Zanussim. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród, w tym Srebrnego Niedźwiedzia, Srebrnego Lamparta, Złotej Kaczki, dwóch Orłów i nagrody aktorskiej w Gdyni. Odznaczony m.in. Legią Honorową, Orderem Sztuki i Literatury, Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Upadek uczelni medycznych?

Nowe kierunki lekarskie zaniżają standard kształcenia. Ministerstwa, zamiast działać, opowiadają o analizach.

Kierunków lekarskich na uczelniach, które nie mają nic wspólnego z medycyną, przybywa. Rodzi to liczne paradoksy, sprawiające, że na pacjentów i środowisko medyczne padł blady strach. Nowe kierunki mają braki w każdym możliwym aspekcie, a działania resortów nauki i zdrowia przypominają grę w Twistera z zawiązanymi oczami. Minister nauki Dariusz Wieczorek niby chce robić porządki, ale przez ostatnie pół roku w sprawie podejrzanych kierunków lekarskich nie działo się tak naprawdę nic.

Czarnek przeciera szlak.

Dariusz Wieczorek analizuje cofnięcie zgód na utworzenie trzech kierunków lekarskich. Wydaje się jednak, że przede wszystkim stara się sprawiać wrażenie, że coś robi. Na łamach portalu Rynek Zdrowia minister zapowiedział: „Jeżeli jakiś kierunek lekarski będzie miał negatywną opinię Polskiej Komisji Akredytacyjnej, to nie powstanie. Nigdy nie podpiszę na to zgody. Dotyczy to wszystkich kierunków studiów”. Problem w tym, że część nowo powstałych kierunków lekarskich, które pojawiły się jeszcze za poprzedniego rządu, już działa i naucza mimo negatywnej opinii PKA. 

Poprzednik Wieczorka, minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek, pokazał bowiem swoim następcom, że ustawodawca stworzył „niechcący” furtkę, dzięki której szef resortu nie musi zwracać uwagi na to, co twierdzi Polska Komisja Akredytacyjna. Czarnek okazał się spryciarzem, który wiedział, że minister korzysta z opinii PKA raczej jak z sugestii co do podjęcia dalszych działań, do których jednak nie jest zobowiązany. Może więc, opierając się na negatywnej opinii PKA, nie dopuścić do otwarcia kierunku, ale nie jest do tego zobligowany. Tak też się stało z 14 kierunkami lekarskimi, które powołano do życia jeszcze za Czarnka i Niedzielskiego. Sęk w tym, że dziewięć miało negatywną ocenę Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Czarnek dał im więc szansę na poprawę, pod warunkiem że działać zaczną zaraz. Minister Wieczorek również daje tę szansę podejrzanym kierunkom. 

Tymczasem w środowisku medycznym słychać coraz częściej głosy niepokoju w związku z kompletnym nieprzygotowaniem nowych uczelni do nauczania przyszłych lekarzy. Minister Wieczorek po sześciu miesiącach od objęcia władzy opowiada o analizowaniu sytuacji, zasłaniając się tym, że taki stan rzeczy zastał. Ostatnio postraszył jednak, że nie pozwoli uruchomić studiów medycznych na trzech kolejnych uczelniach, którym pozwolił na to jego poprzednik. Chodzi m.in. o Politechnikę Bydgoską, na której już w czerwcu ma się rozpocząć nabór na kierunku medycznym, a planowane jest przyjęcie 60 osób. Na czarnej liście Wieczorka znalazły się jeszcze: filia Olsztyńskiej Szkoły Wyższej w Cieszynie oraz Akademia Tarnowska.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Dentystka daleko od szosy

W 1953 r. objazdowi stomatolodzy mają do dyspozycji 187 ambulansów. Bezpłatnie leczą dzieci i ludność wiejską, zwłaszcza pracowników PGR.

Początek grudnia 1961 r. Dentobus Teresy Radeckiej stacjonuje przy Szkole Podstawowej w Możdżanach. Tuż obok wsi potężnymi świerkami, dębami i jesionami szumi Puszcza Borecka. Zima, więc pewnie wszystko już przykryte grubą kołdrą śniegu. Skrzy się w słońcu, skrzypi pod butami. Stomatolożka z wdzięcznością myśli o białym baranku po kolana, jak dobrze, że wzięła go w tę podróż!

Na fotelu kolejno lądują dzieciaki. Niedomyte, rozczochrane… Do tego uzębienie dziurawe jak robaczywe maślaki. Próchnica szaleje, bo o myciu zębów mało kto słyszał. A jak słyszał, to nie traktuje zbyt poważnie. Doktor Radecka codziennie prowadzi więc pogadanki. Być może ma jakieś tablice poglądowe z przekrojem zęba i ogniskami próchnicy, być może musi jej wystarczyć własna moc przekonywania. Tłumaczy zbitym w gromadkę maluchom, co to za choroba, skąd się bierze, jak z nią walczyć. Najlepszy oręż to szczoteczka (osobista!, niedzielona z resztą rodziny) i pasta lub proszek, a strategia to regularne szorowanie zębów: rano i wieczorem. Nie wzdłuż dziąseł, ale kółeczkami. Dokładnie, każdy ząbek z osobna.

Dzieci słuchają z otwartą buzią, nową wiedzę zanoszą do domów. Stopniowo przyswoją ją i rodzice. Stomatolożka zakłada też plomby. Cementowe i amalgamatowe. Amalgamat to materiał będący połączeniem odpowiednich proporcji rtęci, miedzi, cynku, cyny i srebra. Niestety, tego typu wypełnienie nie łączy się ze szkliwem zębów ani z zębiną. Z czasem pomiędzy plombą a tkanką zęba powstają szczeliny – otwarta droga dla próchniczotwórczych bakterii. Inne wady amalgamatu to jego rozszerzalność pod wpływem ciepła, ciemny, nieatrakcyjny kolor (plomba przebarwia tkanki zęba) i rzekoma toksyczność spowodowana uwalnianiem rtęci, co zależy jednak od typu wypełnienia. Natomiast wielką zaletą jest twardość, dobrze wypolerowana plomba amalgamatowa może przetrwać nawet 30 lat (podczas gdy dzisiejsze białe kompozyty trzymają się najwyżej dekadę).

Dentystka i jej asystentka pracują od 8 rano do 16, z przerwą na drugie śniadanie. Zwykle przygotowuje je Helena. Kwaterują różnie: w pokoju z używalnością kuchni, w naprędce dostosowanym pomieszczeniu w szkole albo w siedzibie Gromadzkiej Rady Narodowej. Asystentka matkuje swojej „doktórce”, martwi się, że „jakoś blada, za mało je”. Dlatego wpycha w nią jaja na twardo, wiejski twaróg, częstuje własnoręcznie przygotowanym kompotem. Gotuje pożywne zupy, piecze dostarczone przez pacjentów kaczki i ryby. (…)

Po południu Teresa przyjmuje dorosłych. Z kobietami zwykle nie ma problemu. Trzeba borować – dobrze, niech borują, trzeba rwać – też dobrze, spokój będzie. Mężczyźni robią uniki. Bywa, że po pierwszym przeglądzie już nie wracają na fotel, a jak wracają, to po dwóch głębszych dla kurażu. Albo ściągnięci przez żony. (…)

Fragmenty książki Aleksandry Kozłowskiej Ambulans jedzie na wieś, Znak, Kraków 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

MSZ na wojnie

No to mamy wojnę o ambasadorów. Minister Sikorski zgłosił Jacka Najdera na stanowisko stałego przedstawiciela Polski przy NATO. To dobry wybór, Najder był już ambasadorem przy NATO, w latach 2011-2016. Nic więc dziwnego, że sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych tę kandydaturę zaakceptowała. Ale chwilę potem prezydent Duda ogłosił, że ambasadorskiej nominacji Najderowi nie podpisze.

Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. „Polskę przed NATO reprezentuje przede wszystkim prezydent RP. Ja oczekuję, że to ja będę przedstawiał premierowi kandydata na polskiego ambasadora w NATO, jako że również chcę mieć osobę, z którą będzie mi się dobrze współpracowało w tej międzynarodowej instytucji tak ważnej dla bezpieczeństwa Polski”, powiedział Duda.

Mamy oto zapowiedź nie tylko kryzysu w sprawie ambasadorów, ale i kryzysu na linii premier-prezydent. Andrzej Duda wyraźnie bowiem powrócił do sięgającej czasów Lecha Wałęsy koncepcji resortów prezydenckich. Zredukował ją, ale zarezerwował sobie prawo do głównych decyzji w kontaktach z NATO. Zresztą sygnał, że takie są jego ambicje, dostaliśmy całkiem niedawno, gdy prezydent ogłosił, że Polska będzie aspirowała do programu nuclear sharing, czyli będzie chciała posiadać amerykańską broń atomową na swoim terytorium.

Nie ma wątpliwości, ambicje Dudy, by być w sprawach obronności głównym rozgrywającym, prowadzą bezpośrednio do konfliktu z premierem. Do awantur o pamiętne krzesło itd. Będzie się działo.

Zresztą już się dzieje. Każdy na świecie przecież wie, że za polską armię i polski przemysł zbrojeniowy odpowiada rząd, który prowadzi politykę zagraniczną i obronną. Rola prezydenta jest tu bardzo ograniczona. Efektem wojny o ambasadora będzie zatem prosty ruch – pomijanie go w ważnych kontaktach z polskim rządem. Bo, jak jednoznacznie wynika z czwartkowej awantury, obecny ambasador Tomasz Szatkowski, którego tak broni Duda, nie cieszy się zaufaniem premiera i ministrów. Oni go nie chcą.

Poza tym ciągną się za nim stare sprawy, o których swego czasu mówiła w Sejmie Joanna Kluzik-Rostkowska. Że był „fundatorem i założycielem Narodowego Centrum Studiów Strategicznych. To centrum w pewnym momencie sprawiło ministrowi obrony narodowej wielki kłopot. Otóż w 2016 r. wyszły na jaw bardzo niejasne związki osób z Narodowego Centrum Studiów Strategicznych z Rosją. Przypomnę, że jednym z szefów centrum był Jacek Kotas. To on sprawił główny kłopot, ale pana nazwisko też w tym kontekście występuje. Jedną z osób, które tworzyły koncepcję wojsk ochrony terytorialnej był płk Gaj, znany z tego, że jest proputinowski w polityce wobec Ukrainy. Było to do tego stopnia kłopotliwe dla MON, że minister Macierewicz, kłamiąc, wprost pisał, że ludzie z NCSS nie mają żadnych związków z ministerstwem, w którym pan wtedy był wiceministrem”.

A teraz spójrzmy na sprawę z drugiej strony. I premier, i szef MSZ wiedzieli dobrze, jakie jest stanowisko Dudy. Że nie chce Najdera. O tej kandydaturze mówi się przecież od paru miesięcy, prezydent poprzez swoich urzędników wypowiedział się na ten temat wiele razy. A jeżeli tak, to dlaczego wrzucili ją do Sejmu? Wiedząc, że będzie awantura? Chcieli tego, prawda? To z kolei nie najlepiej o nich świadczy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Świniobicie

Dwa dni w Krakowie. Od razu do malarki Kasi Karpowicz, obejrzeć jej nowe prace i nacieszyć się jej urodą i wdziękiem. Przed laty, bardzo młodą, pchnąłem ją na drogę wielkiej malarskiej kariery. Na dworcu taksówkarze oszuści, żądają niebotycznych sum. Zarazem okazało się, że w ogóle trudno o taksówkę w Krakowie; dzwoniłem do trzech firm, nie ma wolnych wozów. Co na to nowy prezydent miasta? 

Potem w pięknym miejscu, w dawnej synagodze na Kazimierzu, spotkanie wokół mojego tomiku wierszy „Epoka wymierania”. Garstka ludzi, w dużych miastach zawsze kłopot z publicznością, ale jakiś mój czytelnik przyjechał specjalnie z Tarnowa. 

Śpię u przyjaciół. Widzieliśmy się rok temu, więc teraz sporo rozmów o wygranych wyborach. Ale też o kłopotach z dziećmi. Potwierdza się reguła, że teraz z dziewczętami jest o wiele więcej biedy niż z chłopcami. Posypał się model grzecznej dziewczynki, zostały odrzucone gorsety, a nowa forma jeszcze nie powstała. Wyzwolenie czasami przekształca się w destrukcję. Nagle problemy z moimi urwisami wydały mi się małe. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Polski nie stać na obniżanie podatków zamożnym

Ryzykujemy, że za wszystkie „wakacje od ZUS” i kwoty wolne zapłacimy pogorszeniem ochrony zdrowia, edukacji i usług publicznych.


Dr Jakub Sawulski – główny ekonomista Fundacji Instrat. Adiunkt w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. W ostatnich latach pracował również w Ministerstwie Finansów, gdzie był zastępcą dyrektora Departamentu Polityki Makroekonomicznej.


Rząd mówi, że odziedziczył po PiS finanse publiczne w fatalnym stanie i że to nieomal katastrofa. Zarazem przekonuje, że na pomysły zawarte w programie koalicji pieniędzy nie zabraknie. Która narracja jest bliższa prawdy?
– Paradoksalnie te dwie opowieści wcale nie są tak bardzo sprzeczne. Deficyt finansów publicznych, który nowy rząd odziedziczył, rzeczywiście jest wysoki. Wynosi ok. 5% PKB. Gdy więc spojrzymy na ostatnie 20-30 lat, widzimy, że w tym okresie deficyt był wyższy tylko kilka razy, jest zatem jednym z najwyższych po 1989 r. Na dodatek mamy ten wysoki deficyt w dość niekorzystnej sytuacji rynkowej. To bardzo istotny kontekst, bo stopy procentowe są wysokie, więc i koszt obsługi długu publicznego jest większy. Dlatego rzeczywiście sytuacja finansów publicznych nie jest dobra.

Ale?
– Pieniądze są, a my nie mamy problemu ze sfinansowaniem tego deficytu. Rynek finansowy patrzy w tym momencie na Polskę bardzo przychylnie, jest wręcz moda na Polskę: nasza gospodarka jest oceniana bardzo dobrze, stabilność finansów też jest oceniana na plus i polityka gospodarcza, zwłaszcza po odmrożeniu środków z KPO, również ma korzystne perspektywy. Z tego wynika, że nie będziemy mieli problemu ze sfinansowaniem tego deficytu. I nawet gdybyśmy odrobinę go podnieśli, też pieniądze by się znalazły. Tylko że to wszystko odbywa się kosztem wzrostu długu w relacji do PKB. Z poziomu ok. 50% obecnie do poziomu powyżej 60% PKB w perspektywie, powiedzmy, trzech-czterech lat.

Sam wzrost zadłużenia miałby być problemem?
– Sam w sobie nie. Perspektywa wzrostu o jakieś 10 pkt proc. nie jest jeszcze niepokojąca. Pytanie jest inne: gdzie ta krzywa przyrostu zadłużenia do PKB się zatrzyma. Bo jeśli weźmiemy horyzont nie czterech lat, ale dekady, i założymy, że za trzy lata będziemy mieli 60% PKB, za sześć lat 70% PKB, a za 10 lat 80% PKB, to mamy pewien problem. 

Dlatego, że poziom długu jest za wysoki, czy dlatego, że istnieją pewne arbitralne wskaźniki w UE, których musimy się trzymać?
– Wyznaczonych przez Brukselę ram nie obejdziemy, a założeniem jest 3% deficytu rocznie i 60% długu do PKB. 

Musimy realizować te założenia, nawet jeśli mogą być dobre dla Niemiec, Holandii czy Estonii, a dla nas już nie?
– W rzeczywistości my już przekraczamy poziom deficytu 3%, a poziom długu 60% przebijemy za trzy-cztery lata. Możemy trochę to bagatelizować, próbować iść własną ścieżką, co zresztą jako Polska robiliśmy, mówiąc Brukseli jedno, a czasami robiąc drugie. Pytanie, jak długo możemy lawirować i czy warto. Bo skoro dziś jest – jak powiedziałem – moda na Polskę i mamy przychylność rynków finansowych, a bieżące potrzeby pożyczkowe możemy zrealizować względnie łatwo, to jeszcze nie oznacza, że możemy i że warto to ciągnąć. Przykładowo utrzymywać deficyt powyżej 5% ze względu na wydatki zbrojeniowe, bez pomysłu na ich sfinansowanie przez kolejną dekadę. Moda na Polskę może już do tego czasu minąć, a koszty pożyczania na rynkach wzrosną. Trzymanie się określonych ram może w dłuższym terminie okazać się korzystniejsze, niezależnie od tego, czy wymusza je Bruksela. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Czerwone męki

Polskie kino historyczne nie zawodzi. Wciąż trzyma ten sam słaby poziom. Jedna z bardziej znanych recenzji w najnowszej historii polskiej krytyki filmowej zaczyna się tak: „Nie wiem, od czego zacząć. Jeśli od realizacyjnych pryncypiów, czyli aktorstwa, reżyserii, zdjęć i montażu, to nie starczy czasu. Jeśli od scenariuszowych i konstrukcyjnych detali, logiki wydarzeń i zachowań bohaterów, zabraknie miejsca. Jeśli od pisanych wielką literą abstrakcji (…), to sami najlepiej ocenicie szerokość horyzontów reżyserki”. W ten sposób o filmie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.