Archiwum

Powrót na stronę główną
Aktualne Promocja

Strategie budowania rozpoznawalności w obszarze ładowania EV

Rozbudowywana infrastruktura dla pojazdów elektrycznych (EV) staje się niezbędnym elementem współczesnych miast i miasteczek. Na tym polu wyróżnia się firma Ekoenergetyka, której dążenie do uzyskania czołowej pozycji na rynku jest imponujące. Aby osiągnąć top-of-mind awareness,

Andrzej Szahaj Felietony

Taczeryzm mieszkaniowy

Słynne jest powiedzenie pierwszego ministra przemysłu po przemianach 1989 r., Tadeusza Syryjczyka, że „najlepsza polityka przemysłowa to brak polityki przemysłowej”. Kryje się za nim główny przekaz ideowy polskiej transformacji: dajmy rynkowi decydować. Każda ingerencja w jego działanie zaburzy bowiem proces powstawania samorzutnego ładu ekonomicznego, który najlepiej zaspokoi ludzkie potrzeby. W tym sensie jakakolwiek polityka w jakiejkolwiek dziedzinie życia jako wyraz odgórnego (państwowego) planowania czy regulowania jest z definicji szkodliwa. Takie podejście to efekt wpływu, jaki wywarł na polskich liberałów (głównie gdańskich, ale i krakowskich) realizujących naszą transformację austriacki ekonomista Friedrich August von Hayek (noblista z 1974 r.). Wielbiciel spontaniczności działania sił rynkowych i zażarty wróg wszelkiego planowania czy wpływania na rynek kapitalistyczny przez państwo, a także krytyk państwa socjalnego jako wstępu do totalitaryzmu (sic!). Jego poglądy spopularyzowała w Polsce niewielka książeczka Janusza Lewandowskiego „Neoliberałowie wobec współczesności” (pierwsze wydanie w 1989 r.), a dalej już poszło.

Konsekwencją przyjęcia za dobrą monetę filozoficznych tez Hayeka przez polskie elity transformacyjne było uznanie, że nie tylko najlepszą polityką przemysłową jest brak polityki przemysłowej, ale również najlepszą polityką mieszkaniową jest brak polityki mieszkaniowej. No i teraz zbieramy owoce tego braku polityki jako najlepszej polityki. To bowiem rynek kapitalistyczny miał nam załatwić problem mieszkaniowy, tak jak miał załatwić wiele innych problemów. Nie załatwił. I nic w tym dziwnego, bo nigdzie na świecie to mu się nie udało. Nawet w krajach, w których jest najwięcej kapitalizmu w kapitalizmie, czyli w Wielkiej Brytanii i USA. Wiadomo o tym było od dawna. Przed polską transformacją. Dlaczego zatem nie wyciągnęliśmy wniosków z historii społecznej i politycznej Zachodu i brnęliśmy w rozwiązania, które nigdzie się nie sprawdziły? Żarliwość neofity. Chcieliśmy stworzyć najbardziej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia Wywiady

Obojętność jest złem

Wspominanie Marka Edelmana

Paula Sawicka – psycholożka, działaczka społeczna, współautorka książki „I była miłość w getcie” – zapisu jej rozmów z Markiem Edelmanem. To w domu Sawickich Edelman spędził ostatnie lata życia. 2 października mija 15. rocznica jego śmierci.

Dlaczego Marek Edelman przez lata nie mówił o miłości wprost?
– Bo miłość była dla niego sprawą intymną. Nie do publicznej rozmowy. Edelman w ogóle mało mówił o sobie. Nawet w książce „I była miłość w getcie” starał się nie eksponować siebie. Ja wiem, że kilka razy mówił o sobie, ale używając trzeciej osoby, i czytelnik niekoniecznie musi się tego domyślić. W wielu wywiadach podobnie opowiadał o różnych wydarzeniach, których był uczestnikiem. O odwadze mówił, że nie ma czegoś takiego. Robisz coś, bo tak trzeba. Bo trzeba pomóc kolegom. To impuls tobą kieruje, gdy nie ma czasu na przemyślenie. Tak opowiadał o śmierci Michała Klepfisza, przyjaciela i towarzysza walki, który własnym ciałem zasłonił karabin maszynowy, żeby ich grupa mogła się uratować. Nawet tego czynu Edelman nie nazywał bohaterstwem. Bohater czy nie, człowiek zawsze odczuwa strach.

A propos strachu, może tematu miłości po prostu się bał?
– Musi pan wiedzieć, że od wielu lat sprawa miłości w getcie chodziła mu po głowie. Wiedział z własnego doświadczenia, jak to było ważne. Przez lata nagabywał znajomych, wybitnych reżyserów, choćby Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Wajdę, Agnieszkę Holland, żeby zrobili film o miłości w getcie. Każdy z nich w inny sposób wymawiał się, tłumacząc, że to za trudne zadanie. Ale kiedyś, w 1996 r., byliśmy w Krakowie na promocji książki Jana Tomasza Grossa „Strach” i potem rozmawialiśmy przy kolacji w licznym gronie. Wtedy Marek Edelman znów rzucił w stronę Andrzeja Wajdy: „Może byś jednak zrobił ten film o miłości w getcie?”. A reżyser nieoczekiwanie powiedział: „No, teraz, jak już zrobiłem film o Katyniu, mogę zrobić film o miłości”. I od razu dodał: „Przyślijcie mi coś na rybkę dla scenarzysty”. Ponieważ Marek Edelman nigdy nie odkładał na później żadnych powinności, ledwie wróciliśmy z Krakowa, już mnie zagonił do komputera. Powstały wtedy krótkie opowiadanka, które z tytułem „Miłość w getcie” wysłałam panu Andrzejowi. W tej formie znalazły się potem w naszej książce.

Ale Wajda nie zrobił filmu.
– Minęło trochę czasu i wreszcie nadszedł list, pięknym charakterem pisma napisany, jak to miał w zwyczaju Andrzej Wajda. Zawiadamiał, że nie znalazł scenarzysty, który podjąłby się przekształcenia naszych opowiadanek w scenariusz filmowy. Może sądził, że dostanie jakąś romantyczną historię, a nie przykłady oddania sobie ludzi, którzy w nieludzkich warunkach ratowali godność swoją i bliskich, ratowali człowieczeństwo.

Marek Edelman mówił o swoich doświadczeniach po to, żebyśmy coś zrozumieli, coś wynieśli dla siebie. To, czym dla ludzi w beznadziejnej sytuacji jest miłość – mieć kogoś, kto jest ci oddany i komu ty jesteś oddany. Dlaczego młoda dziewczyna, wychowawczyni w domu dziecka, z dobrym wyglądem, jak mówiło się wtedy o osobach o niesemickich rysach, idzie z dziećmi na śmierć, chociaż może się uratować? Dlaczego córka idzie z matką do wagonów, chociaż nie musi? Dla Marka Edelmana te gesty były ważne. Nie nazywał ich bohaterstwem. Mówił, że wynikały z miłości, przyjaźni, obowiązku, bo miłość to obowiązek.

Dyktował pani wszystko o tej miłości.

 

Rozmowa przeprowadzona przy okazji minifestiwalu Grodzisker oraz 5. Festiwalu Kultury Żydowskiej w Grodzisku Mazowieckim

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Babka dochodzi

Znajomi martwią się, bo jestem po pięćdziesiątce, a kryzys wieku wciąż mnie omija. Chwalą się, że przestali sypiać z rówieśnicami łykającymi hormony na ataki gorąca i stosującymi preparaty na suchość pochwy, a zaczęli podrywać piękne 20-letnie. Kiedy używam do tłumaczeń metafory enologicznej i mówię, że chłeptanie vinho verde jest niczym wobec zmysłowej przygody z dojrzałym burgundem, twierdzą, że się snobuję. Ja do nich, że się starzeję, więc chociaż stałe uczucie mnie odmładza. Oni mówią, że powinienem brać leki na tę swoją demiseksualność. Biorę na nadciśnienie i depresję, już i tak ledwie się to mieści w kosmetyczce, przypominającej przenośną apteczkę.

Z kilkoma wieloletnimi przyjaciółmi zerwałem stosunki, bo nie chciałem udawać przed ich żonami, że nic nie wiem o młodocianych kochankach. Innym wystarczyło dać lekko w mordę, żeby przestali przekonywać, że seks po pięćdziesiątce nie jest obrzydliwy wyłącznie, jeśli ta pięćdziesiątka nie została przekroczona obustronnie. Twierdzili bowiem, że puma ze studenciakiem – OK, poddziadziały Casanova z maturzystką też jak najbardziej, ale dwoje w łóżku z PESEL-em wczesnogierkowskim to już body horror.

W zeszłym tygodniu seksualność pań po menopauzie zdominowała media społecznościowe za sprawą performance’u Beaty Kozidrak i kinowej premiery rewelacyjnej „Substancji”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Wody i wały PiS

Donald Tusk zbiera cięgi za pisowskiego molocha, którym kieruje pisowska protegowana

Jeszcze woda nie opadła w zalanych miejscowościach, a już politycy PiS i wspierające ich media rozpętali nagonkę na Donalda Tuska, że ten nie zapobiegł tragicznej w skutkach powodzi. Pod ostrzałem znaleźli się również pracownicy Wód Polskich, instytucji, która odpowiada za ochronę przed powodzią (w tym za budowle hydrotechniczne). Zarzucono im, że nie reagowali na alarmujące prognozy meteorologiczne, wskutek czego nie opróżniono na czas zbiorników retencyjnych. Krzysztof Wołoszyn, wójt gminy Żukowice, stwierdził natomiast, że wały przeciwpowodziowe nie były koszone i nikt ich nie monitorował, na co premier odparł, że to niejedyne miejsce, „gdzie stwierdzono zaniedbania ze strony Wód Polskich” i „nie będę nikogo zachęcał, żeby donosił, ale musimy wiedzieć, gdzie co nawaliło, żeby nie było tego typu sytuacji w przyszłości”.

Prezeska Wód Polskich Joanna Kopczyńska (na to stanowisko została powołana przez ministra infrastruktury Dariusza Klimczaka z PSL) winę za złe zarządzanie zrzuciła na poprzedników, którzy „ograbili firmę z pieniędzy”. To bardzo odważne stwierdzenie, Kopczyńska bowiem za rządów PiS, w latach 2018-2021, była wiceszefową Wód Polskich, współtworzyła tę instytucję, a potem została zastępczynią dyrektora ds. Państwowej Służby Bezpieczeństwa Budowli Piętrzących w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej – Państwowym Instytucie Badawczym. Podobno jej protektorem był wpływowy poseł PiS Marek Gróbarczyk, minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej w rządach Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego.

Według moich informacji to Kopczyńska mimo alarmujących prognoz meteorologicznych zapewniała Tuska, że nadzorowana przez nią infrastruktura wytrzyma falę powodziową. Premier, który nie jest przecież hydrologiem, nie miał powodów, aby tym zapewnieniom nie wierzyć.

Na wariackich papierach

Wody Polskie zostały utworzone przez PiS w 2018 r. Nowa, scentralizowana instytucja (w jej skład wchodzą Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej, regionalne zarządy gospodarki wodnej, zarządy zlewni i nadzory wodne) przejęła zadania samorządów i obowiązki Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej oraz siedmiu regionalnych zarządów zajmujących się gospodarowaniem wodami. Jesienią 2020 r. Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport „Utworzenie i funkcjonowanie Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie”. Dokument jest porażający. Pokazuje bowiem, że urząd odpowiedzialny za ochronę przed powodzią był niezdolny do wypełniania przypisanych mu obowiązków. Główny problem stanowiły braki kadrowe, z tego powodu nie sposób było zagwarantować prawidłowej i terminowej realizacji zadań.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Morawiecki pomylił knucie z kuciem

Umie knuć – i mógł tego się trzymać. Ale Morawiecki w szale rywalizacji z Tuskiem pojechał do powodzian. Do Głuchołazów w województwie opolskim. Pojechał, żeby… kuć. Wyszło śmiesznie. Mistrz picu tak się zapamiętał, że poświęcił nawet swoje ekskluzywne lakierki. Pokazał, że można remontować mieszkania w lakierkach i spodniach od drogiego garnituru. Zadziwił całą Polskę. Niestety, entuzjaści dojnej zmiany nie pójdą tą drogą. Niewielu ma lakierki. A Kamila Bortniczuka, eksministra sportu, który zaprosił Morawieckiego na Opolszczyznę, mieszkańcy omijają szerokim łukiem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Jak wytropić Chełmońskiego

Już kilkanaście jego obrazów znaleziono za granicą, aby u nas odsprzedać je z zyskiem. Kilkadziesiąt pozostało do odszukania

Jeśli macie eleganckich gości z zagranicy, warto ich zabrać na wycieczkę do prywatnego muzeum sztuki Villa la Fleur w Konstancinie (villalafleur.com). To doskonała wizytówka Polski. W dodatku pod koniec września otwarto tam monograficzną wystawę malarstwa Mojżesza Kislinga (1891-1953), który już za życia odniósł w świecie sukces artystyczny i towarzyski. Dziś jest gwiazdą największych międzynarodowych aukcji. Sławny artysta urodził się w Krakowie i studiował na tamtejszej ASP. Wyemigrował do Paryża w 1911 r.

École de Paris w Konstancinie i w domu

Muzeum w Konstancinie otworzył w 2010 r. Marek Roefler, deweloper i kolekcjoner. Na światowych aukcjach kupuje dzieła przede wszystkim polskich artystów emigrantów, którzy należeli do środowiska École de Paris.

Teraz możemy oglądać 150 dzieł Kislinga, w tym 130 obrazów olejnych. Wypożyczone zostały z prywatnych kolekcji w kraju i za granicą oraz z muzeów. 47 dzieł pochodzi z kolekcji własnej Villa la Fleur. Na zwiedzanie dwóch zabytkowych budynków pełnych dzieł sztuki warto zarezerwować co najmniej godzinę. Wypocząć można zaś w prywatnym parku, pośród rzeźb światowej klasy.

Marek Roefler swoją kolekcję mógł trzymać w ukryciu lub gromadzić obrazy w dowolnym miejscu na świecie. Otworzył muzeum w Polsce. Nie jest już jednym z tysiąca anonimowych przedsiębiorców. Ma cenione muzeum, które w krótkim czasie zyskało międzynarodową renomę. Z najlepszych światowych muzeów wypożycza dzieła, a własne zbiory oficjalnie udostępnia na wystawach w innych krajach.

Co roku kolekcjoner otwiera monograficzną wystawę jednego artysty emigranta. Do każdej wydaje dwujęzyczną monografię prezentowanego malarza. Autorem wystaw i monografii jest Artur Winiarski, dyrektor muzeum. Gigantyczną frekwencję miała ubiegłoroczna wystawa Tamary Łempickiej, a Marek Roefler ma w swoich zbiorach wybitne obrazy tej legendarnej malarki.

Przed laty wylicytował w Nowym Jorku „Autoportret” Kislinga. Obraz pochodzi z kolekcji Leopolda Zborowskiego, marszanda, który odkrył i wylansował Modiglianiego. Zborowski urodził się w Zaleszczykach. W Villa la Fleur budzi zachwyt jego portret

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Bezimienni z Puerto Berrío

To rzeką Magdaleną od początku konfliktu w Kolumbii spływają zwłoki zabitych partyzantów z FARC, ofiar karteli i innych „znikniętych”

Kolumbia w Polsce postrzegana jest jako kraj o dwóch obliczach. Z jednej strony, José Arcadio Buendía, założyciel magicznego Macondo… Z drugiej – narkotykowy boss Pablo Escobar, kartele, płatni zabójcy, porwania dla okupu, przemoc. Wojna domowa i konflikty zbrojne, które od połowy XX w. trawiły kraj spływający krwią. Początki i źródła kolumbijskiego konfliktu są trudne do ustalenia nawet dla badaczy. Niektórzy sądzą, że praprzyczyną wszelkich sporów jest powstanie pod koniec lat 40. XIX w. dwóch antagonistycznych partii politycznych – liberalnej i konserwatywnej – które od tamtej pory wielokrotnie toczyły ze sobą krwawe boje (…). Inni badacze uważają, że przemoc w Kolumbii tliła się nieprzerwanie przez cały wiek XX. Jeszcze inni, szukając zarzewia konfliktu, wskazują na lata 20. i 30., okres buntów przeciwko stosunkom własności panującym na wsi, kiedy chłopi stawali w szranki z właścicielami ziemskimi i z wojskiem, które często broniło zagranicznych interesów, choćby United Fruit Company. Są i tacy, którzy wskazują na rok 1964, kiedy powstały dwa największe ugrupowania partyzanckie: Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC) i Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), a w kraju wybuchła wojna domowa, trwająca ponad pół wieku, do chwili gdy rząd kolumbijski nie podpisał pokoju z partyzantami (guerrilleros) z FARC. Poza wojskiem z guerrillą walczyli też paramilitares, oddziały samoobrony utworzone przez właścicieli ziemskich. Od lat 70. rosnący w potęgę biznes narkotykowy bratał się z zajmującą trudno dostępne rejony partyzantką dopóty, dopóki spadek cen kokainy i ofensywa wojska przeciwko kartelom w latach 90. nie pociągnęły kolejnej fali przemocy.

Praktycznie od początku XX w. na istniejące konflikty w Kolumbii nakładały się kolejne. (…) U progu XXI w. Kolumbia często była nazywana imperium zła, republiką terroru, krainą kokainy, a nawet cywilizacją śmierci i przemocy.

A jednak poza narkoprzeszłością Kolumbia kojarzy się przecież z literaturą piękną, a jej przedstawicielki i przedstawiciele (…) złotymi i srebrnymi zgłoskami zapisali się też w pamięci polskich czytelników. Co ciekawe, część z nich łączyło lub łączy powieściopisarstwo z działalnością dziennikarską. I tak np. Gabriel García Márquez, laureat Literackiej Nagrody Nobla z 1982 r., był również korespondentem i reporterem, a założona przez niego fundacja (dawniej FNPI – Fundación para un Nuevo Periodismo Iberoamericano, dzisiaj Fundación Gabo) od dziesięcioleci wspiera reporterów i dziennikarzy z Ameryki Łacińskiej, organizuje warsztaty i przyznaje prestiżowe nagrody.

Jedną z wykładowczyń tej fundacji jest Patricia Nieto, reporterka, dokumentalistka i profesorka dziennikarstwa na Uniwersytecie w Antioquii, która od lat zajmuje się kolumbijskim konfliktem, zbiera głosy świadków i stara się ocalić od zapomnienia pamięć o „znikniętych”, którym ktoś wyraźnie i często dosłownie pomógł zapaść się pod ziemię. Opowiada o bólu tych, którzy utracili swoich najbliższych, i analizuje skutki, jakie dla społeczeństwa kolumbijskiego miało ponad pół wieku przemocy. (…) To rzeką Magdaleną od początku konfliktu zbrojnego w Kolumbii spływają zwłoki zabitych partyzantów z FARC, członków oddziałów paramilitarnych, ofiar narkotykowych karteli oraz innych „znikniętych”.

Ciała bezimiennych, N.N., nomina nescio, wplątują się w rybackie sieci, zahaczają o gałęzie, przybijają do plaż najdłuższej w Kolumbii rzeki. Następnie wyławiane przez mieszkańców spoczywają w ścianie na lokalnym cmentarzu w miasteczku Puerto Berrío.

Właśnie w ścianie, bo cmentarze w Ameryce Łacińskiej, zresztą tak jak w Hiszpanii, przypominają polskie kolumbaria (…). Część mieszkańców Puerto Berrío wierzy, że jeśli wybierze sobie któregoś N.N., przyozdobi jego płytę, nada mu imię i będzie modlić się o jego duszę, w zamian uzyska ochronę i wstawiennictwo. (…)

Aleksandra Wiktorowska, tłumaczka

„Na stole w prosektorium wszyscy jesteśmy równi”, mówi Jorge Pareja, lekarz medycyny sądowej, który przez dekadę badał wszystkich zmarłych w Puerto Berrío. Jednak bezimienne ciała są najcichsze i najbardziej ponure. Nikt o nich nie mówi ani nie pyta o nie. Tylko zmaltretowane zwłoki rozciągnięte na stole mogą pomóc ustalić, czy była to kobieta czy mężczyzna, osoba młoda czy stara, wysoka czy niska, korpulentna czy szczupła, czarnoskóry czy Indianin. Obliczyć, czy została pozbawiona życia wczoraj, sześć dni czy ponad miesiąc temu. (…) Zorientować się, czy po śmierci ją poćwiartowano, rozcięto jej brzuch, wyciągnięto trzewia, a do żeber przywiązano worek wypełniony kamieniami i wrzucono ją do wód rzeki Magdaleny. Kto wie, kim jest ten, którego myją silnym strumieniem wody ze szlaucha. Kim jest? – zastanawia się lekarz medycyny sądowej.

Jorge Pareja jak nikt inny zna meandry tego pytania. Pewnie istnieje sposób, by poznać tożsamość wyłowionego: imiona, nazwisko, wiek, miejsce urodzenia, zawód; a także, co jest nie mniej ryzykowne, jakie było to ciało za życia i jak zachowało się w momencie śmierci. „To zaskakujące, że zwłoki mogą przebyć 200 km i dotrzeć w stanie umożliwiającym autopsję”, mówi Pareja i stara się opisać zdarzenie, które nadal nim wstrząsa, choć jako lekarz patomorfolog codziennie mierzy się ze śmiercią z krwi i kości.

Kiedyś nie miał dyżurów w prosektorium i w niedzielne popołudnia łowił ryby w Magdalenie. Tak samo jak wtedy, gdy był małym chłopcem w Puerto Berrío, a wujowie zabierali go nad rzekę, tak samo jak wtedy, gdy był studentem medycyny i spędzał wakacje z tymi samymi wujami na tych samych brzegach, nad tą samą rzeką z dzieciństwa. Po prostu łowił. Podparty o kamień, trzymał wędkę i wpatrywał się w brązową wodę, cicho przepływającą obok. Nagle z głębi dał się słyszeć narastający szum, który zamienił się w huk, w momencie kiedy wody się rozstąpiły, uwalniając straszydło. Najstarsi nie odezwali się ani słowem, dlatego że scena była im dobrze znana, ale Jorge nie mógł oderwać oczu od humbaka, popychanego przez nurt, zmierzającego w ich kierunku. Dwie minuty później minął go zmaltretowany, połamany, rozkładający się martwy z wody, który wkrótce miał trafić na jego stół lekarza sądowego w szpitalu La Cruz albo w kostnicy miejscowego cmentarza.

Fragmenty książki Patricii Nieto Wybrani, przeł. Aleksandra Wiktorowska, Wydawnictwo ArtRage, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Od czytelników

Refleksje popowodziowe

Mijająca Wrocław fala powodziowa, z kulminacją 19 września, tym razem miasta nie zniszczyła. Trochę kłopotów sprawiła Bystrzyca, jeden z dopływów Odry, która zagroziła osiedlom Marszowice i Stabłowice, ale cały system zabezpieczenia hydrotechnicznego, po olbrzymich nakładach finansowych oraz długotrwałych pracach wodnych i ziemnych z minionych lat, zdał egzamin na czwórkę.

Rodzą się teraz refleksje dotyczące całokształtu polityki w materii przeciwpowodziowej. Jak widać, polską bolączką jest nieumiejętność planowego myślenia i bycia sprawczymi wyprzedzająco. Działamy w wielu przypadkach ad hoc, emocjonalnie i na zasadzie „kupą, mości panowie”. A chodzi o wyciąganie racjonalnych wniosków z minionych wydarzeń, gdy woda zalewała na Dolnym Śląsku nowe osiedla, kwartały miast i wsie, niszcząc dobytek ludzi i infrastrukturę.

Nawalne opady deszczu w Sudetach zdarzały się i zdarzają, nie są tylko efektem zmian klimatycznych. Wszystkie rzeki płynące od południa do Odry nieść muszą wody ze zwiększonych opadów deszczu lub śniegu. Dlatego tak ważne jest budowanie suchych polderów na podobieństwo Raciborza Dolnego i progów wodnych, mogących gromadzić wodę z gór lub spowalniać gwałtowny jej napływ. W dzisiejszej sytuacji z racji skali opadów nie obroniłyby Lądka-Zdroju, Stronia Śląskiego, Głuchołazów czy nawet Kłodzka i Barda, ale na pewno zmniejszyłyby skalę zniszczeń. Warto dodać, że tak doświadczona przez kolejne powodzie Kotlina Kłodzka, mająca specyficzny układ wód powierzchniowych – wszystkie rzeki i cieki zbiegają się przed Kłodzkiem w korycie Nysy Kłodzkiej – już przed 1939 r. miała być objęta niemieckimi planami budowy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Wyposażenie kulturowe

Duda, już nie potrafię pisać „prezydent Duda”, nie daję rady, wybierał się spotkać z Trumpem w tzw. Amerykańskiej Częstochowie, sanktuarium w pobliżu Doylestown w Pensylwanii, czyli udzielić mu wsparcia w stanie, w którym mieszka 800 tys. Polaków. A Pensylwania najważniejsza w amerykańskich wyborach. W tym samym czasie Beata Kempa, najpiękniejsza i najmądrzejsza w PiS, stała się doradcą Dudy. To, co chciał zrobić, pachnie zdradą, Trump zdaje się być na pasku Rosji. Ale nie, Duda nagle dostał czarną polewkę – Trump się z nim nie spotkał; nawet z Kempą Duda okazał się za mało powabny. Ale chwali się: „Trump to mój wielki przyjaciel”. Rzeczywiście jest między nimi powinowactwo duchowe.

Co do zdrady, Kaczyński maniacko powtarza, że rząd i Tusk to agentura trochę niemiecka, a trochę rosyjska – więc zdrajcy. Żyjemy w strasznym czasie i w strasznym kraju rządzonym przez zdrajców, których popierają miliony Polaków, gdy za naszą granicą wojna. I jest nowy ulubiony zwrot prezesa: „wyposażenie kulturowe”. Tusk i my wszyscy, jego zwolennicy, mamy wadliwe „wyposażenie kulturowe”, jesteśmy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.