Archiwum

Powrót na stronę główną
Aktualne Od czytelników

Listy od czytelników nr

Igrzyska czy „Boże igrzysko”

Najgorszy od 1956 r. wynik reprezentacji na tegorocznej olimpiadzie dobitnie pokazuje nasze miejsce w sporcie. Próby wskazania winnych ujawniły całą serię stanów kryzysowych: w demografii, ekologii, szkolnictwie, nauce, technice, finansach, energetyce, prawie itp. Spadamy jako państwo w rankingach, lecz mamy 21. armię na świecie. Nadymanie balonów to rozrywka polityków, ochoczo występujących w programach typu przesłuchanie lub magiel, co obserwujemy codziennie w „mediach”. Brak przy tym obiektywnej autorskiej informacji. Słynne 4% na zbrojenia może być gwoździem do trumny dalszego rozwoju. Koszty utrzymania drogich zabawek są znacznie wyższe od ceny zakupu. O to, co będzie dalej, martwić się będą następcy lub wspomogą ich siły wyższe, bo koalicje rządzące traktują państwo jak hotel Patria – all inclusive i korzystają z tego całymi garściami. Może zmierzamy do powtórki z historii?
Zbigniew Milewski

Pokolenie ustrojowej transformacji

Plan Sachsa wprowadzony rękami Balcerowicza. Transformacja ustrojowa i społeczna, która zostawiła za burtą miliony ludzi, a z garstki zrobiła miliarderów. Miała to być terapia szokowa dla Polski, ale wyszedł szok bez terapii. Obecnie zaciera się pamięć o początkach lat 90., kiedy niszczono zakłady pracy, zlikwidowano PGR-y, wyprzedawano, co się da, a bezrobotnych zostawiono samym sobie. Także Okrągły Stół – niby wydarzenie historyczne i „bezkrwawe” przejęcie władzy przez Solidarność – w dalszej perspektywie okazał się błędem. Choćby przez brak oddzielenia grubą kreską tego, co było, od tego, co miało nastąpić. Dlatego obecnie istnieje taka podła instytucja jak IPN z prokuratorami i pionami śledczymi oraz wprowadzona dwa razy ustawa represyjna dotycząca funkcjonariuszy mundurowych, zrównująca ich służbę w PRL z kryminalistami, których tropili i wsadzali do więzień. Niestety, wspomnianą w artykule istotą wielkiej zmiany jest pieniądz i, co za nim idzie, władza. Nic więcej.
Michał Czarnowski

Zabiorą, nie zabiorą?
Jeżeli rozliczenie będzie polityczne, a nie prawne, PiS na tym tylko zyska. Partia ma swoich zwolenników, których nie przekonają żadne wystąpienia obecnie rządzących. To się dzieje powoli, a ludzie, którzy chcą szybkiego rozliczenia, jak Roman Giertych, działają na szkodę. Pora tę tubę polityczną wyłączyć.
Andrzej Kościański

Odebranie PiS subwencji to bardzo zły pomysł. Jeżeli pozbawiona finansowania partia Kaczyńskiego pójdzie szukać pieniędzy w kieszeniach prywatnych sponsorów, pogłębi to w Polsce nieprzejrzystość systemu wyborczego i korupcję. Nie chciałbym, aby rządzili nami ludzie mający niejasne powiązania w kręgach biznesu i władzy, co i tak ma miejsce. Przykład to ten potworek o nazwie Polska 2050, finansowany nie wiadomo przez kogo. Nie chciałbym, by tacy ludzie lub im podobni zasiadali w parlamencie – również po stronie prawicy.
Paweł Stawicki

Chirurgia w zapaści

Ochrona zdrowia nigdy nie była i nie będzie idealna, to studnia bez dna i mimo że publiczne wydatki na zdrowie w 2024 r. wyniosą 200 mld zł, będzie to i tak niewystarczająco, ponieważ ostatnio większa część pieniędzy idzie na zarobki pracowników, a nie na procedury.
Aśka Olszówka

Polski nie stać na obniżanie podatków zamożnym

Dawno nie czytałam podobnej bzdury jak stwierdzenie dr. Jakuba Sawulskiego w rozmowie z red. Jakubem Dymkiem, że jeśli wieloletni przedsiębiorca ma obecnie problemy z utrzymaniem firmy, to z jego własnej winy, więc powinien ją zamknąć i przejść na „zwykły etat”, zatrudniając się na stanowisku, „które da dużą wartość dodaną – będzie to z korzyścią dla wszystkich”, np. w fabryce produkującej baterie do samochodów elektrycznych, firmie księgowej czy informatycznej.

Otóż, szanowny panie doktorze, przez większość prywatnych firm przewalił się najpierw walec covidu, a potem reforma pana Morawieckiego, wzrosły ceny mediów i koszty pracownicze. Ci, którzy wcześniej dawali sobie radę, nie byli już w stanie przy braku popytu pokryć kosztów prowadzenia działalności z przychodu – mimo „tarczy antycovidowej”, niestety iluzorycznej. Wiele małych firm typu piekarnia, bar, sklepik osiedlowy, fryzjer czy nawet większych, produkcyjnych, stanęło przed dylematem: walczyć dalej, ryzykując zadłużenie, a tym samym egzekucję, czy zamknąć firmę prowadzoną nieraz od pokoleń. Tylko co dalej? To były ogromne dramaty, bo wyprzedaż wyposażenia – jeżeli znaleźli się nabywcy – nie pokrywała ani straty, ani wziętych kredytów. Nie dawała też możliwości utrzymania. Te firmy były prowadzone nie przez młodziaków po szkole, ale przez osoby od 40 lat wzwyż, z kierunkowym wykształceniem, które płaciły podatki, dawały pracę miejscowym, wytwarzały dobrej jakości produkty lub świadczyły porządne usługi. Jakie ma więc pan prawo oceniać tych ludzi jako nieudaczników i wysyłać na śmieciówki, na których nie uzyskają stażu emerytalnego?

Gdyby pan doktor wyjrzał ze swojej wieży z kości słoniowej, może by zrozumiał, że na takich pracowników nie ma popytu, zwłaszcza przy napływie rąk do pracy np. z Ukrainy. Ponadto uzasadniony rosnącymi kosztami życia wzrost wynagrodzeń generuje wyższe koszty utrzymania stanowiska pracy, np. składki ZUS, co przekłada się z kolei na wzrost cen sprzedaży. Na pewno te koszty dodatkowo się zwiększą przy planowanej podwyżce cen energii. Małe firmy poległy przy cenach w supermarketach lub firmach wysyłkowych. Proponowałabym, aby podając się za osobę np. 40-, 50-letnią ze średnim wykształceniem poszukał pan pracodawcy, szczególnie we wskazanych gałęziach gospodarki, zatrudniającego od ręki w ramach umowy o pracę na czas nieokreślony, na pełny etat, ze wszystkimi świadczeniami. A może wystarczy zapytać w kilku urzędach pracy o zapotrzebowanie na takich pracowników? Współczuję studentom, którym serwuje pan takie przemyślenia.
Jolanta Heiselbetz

Rozmowę z Jakubem Sawulskim znajdziesz w naszym ARCHIWUM.
Kup dostęp do bieżącego i archiwalnych numerów na tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Bardzo drodzy patrioci

Ponad 100 mln zł PiS wyprowadziło z Funduszu Patriotycznego do organizacji skrajnie prawicowych i kościelnych.

Fundusz Patriotyczny, utworzony w marcu 2021 r., jest projektem ideologicznym, którego głównym zadaniem miała być „realizacja polityki pamięci w zakresie historii i dziedzictwa Polski, w tym dorobku polskiej myśli społeczno-politycznej, ze szczególnym uwzględnieniem myśli narodowej, katolicko-społecznej i konserwatywnej”.

Dysponentem funduszu był Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, którego dyrektorem został jeden z głównych architektów polityki historycznej PiS, prof. Jan Żaryn, słynący m.in. z gloryfikowania przedwojennych polskich faszystów z Obozu Narodowo-Radykalnego oraz bronienia mordercy i terrorysty Janusza Walusia powiązanego z rasistowskim i neonazistowskim Afrykanerskim Ruchem Oporu. Zastępcą Żaryna w randze wicedyrektora, odpowiedzialnym za Fundusz Patriotyczny, został Andrzej Turkowski, zaufany człowiek nieformalnego lidera środowisk skrajnie prawicowych, Roberta Bąkiewicza.

Korupcja polityczna.

Z mejli wykradzionych ze skrzynki Michała Dworczyka, ministra w kancelarii premiera Mateusza Morawieckiego, które publikowała strona Poufna Rozmowa, wiadomo, że Turkowski dostał dyrektorski stołek w wyniku tajnego porozumienia między środowiskami neofaszystowskimi skupionymi wokół Bąkiewicza a PiS. Wszystko rozegrało się w czerwcu 2020 r., przed drugą turą wyborów prezydenta RP. W zamian za poparcie Andrzeja Dudy przez skrajną prawicę Bąkiewicz zażądał od Dworczyka spełnienia sześciu warunków, wśród których była posada dyrektorska dla jego człowieka w nowo tworzonym Instytucie Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, którego powstanie premier Morawiecki ogłosił dokładnie 5 lipca 2020 r., a więc siedem dni przed drugą turą wyborów prezydenckich.

Tak też się stało, skrajna prawica poparła Dudę, Turkowski przejął kontrolę nad Funduszem Patriotycznym, a do organizacji związanych z Bąkiewiczem zaczęły płynąć szerokim strumieniem pieniądze. W sumie ok. 13 mln zł. Za taki numer, który był ordynarną korupcją polityczną, Dworczyk z Turkowskim powinni odpowiedzieć karnie, ale włos im z głowy nie spadł.

Fundacja Instytut Dziedzictwa Europejskiego Andegavenum powstała w 2020 r., a na jej czele w randze prezesa zarządu stanął Wojciech Golonka (rocznik 1984), kandydat Konfederacji w wyborach do Sejmu w 2019 r. i kandydat Komitetu Wyborczego Wyborców Kukiz‘15 w wyborach do sejmiku województwa małopolskiego w 2018 r. Golonka to zatwardziały nacjonalista i lefebrysta, członek skrajnego odłamu katolicyzmu Bractwa Kapłańskiego Świętego Piusa X.

Andegavenum dostało 560 tys. zł z Funduszu Patriotycznego na dwa projekty: „Katolicka myśl społeczna: pomniki, przykłady, kierunki rozwoju dla Polski” i „Tradycja katolicka dla wszystkich: pomniki myśli i żywe przykłady”. Za otrzymane pieniądze fundacja wydała (m.in. przetłumaczone na język polski) dziewięć książek i trzy komiksy oraz udostępniła nagrania wykładów na swoim kanale w mediach społecznościowych. Przekręt polegał na tym, że obrotny Golonka zlecił sam sobie (jako prezes Andegavenum osobie fizycznej prowadzącej działalność gospodarczą) wykonanie części usług, dzięki czemu zainkasował prawie 80 tys. zł. Najwyższa Izba Kontroli, która badała dotacje przyznane Andegavenum, stwierdziła, że było to niezgodne z art. 108 Kodeksu cywilnego, z którego wynika, że prezes zarządu, dokonując czynności prawnej w imieniu fundacji, nie może równocześnie występować jako druga strona tej czynności prawnej (reprezentując usługodawcę). Zdaniem NIK „sytuacja, w której warunki umowy określa ta sama osoba – działająca jako organ podmiotu i jednocześnie jako wykonawca umowy – jest niedopuszczalna, nie zapewnia bowiem transparentności podejmowanych działań i może prowadzić do powstania szkody majątkowej”.

Inne organizacje powiązane z Bąkiewiczem, które dostały pieniądze z Funduszu Patriotycznego, to m.in.: Stowarzyszenie Straż Narodowa (prawie 2,5 mln zł), Stowarzyszenie Marsz Niepodległości (1,7 mln zł), Stowarzyszenie Roty Marszu Niepodległości (ponad 680 tys. zł), Stowarzyszenie Patriotyczne Siedlce (910 tys. zł), Fundacja Advocata Nostra (840 tys. zł), Fundacja Milites Invictissimi (prawie 550 tys. zł), Stowarzyszenie Wiara i Tradycja (430 tys. zł), Stowarzyszenie Marsz Zwycięstwa (ponad 400 tys. zł), Media Narodowe (prawie 200 tys. zł), Fundacja Zabuże (160 tys. zł).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Podpatrzone

Festiwal w Sopocie, byłem na nim raz jako nastolatek, śpiewały wtedy Ewa Demarczyk i Anna German. I to było wydarzenie. Mieszkałem z rodzicami w domu Zaiksu, kompozytor też tam mieszkający dał mi cenny bilet. A German w salonie Zaiksu ćwiczyła swój potężny instrument głosowy, aż trzęsły się ściany. Okropny ten najnowszy festiwal, teraz TVN-owski. Nigdy nie było dobrze, poziom naszej piosenki marny, ale taki był niemal zawsze, kilka wyjątków nie zmienia stanu rzeczy. Teraz z tego zrobiła się dyskoteka, ogłuszająca muzyka, miganie świateł, a zamiast śpiewu deklamacje, recytacje i wrzaski. Jeden dzień z dawnymi wykonawcami i ich najpopularniejszymi piosenkami. Tu przynajmniej trochę nostalgii, zapach dawnego czasu i niebywały spektakl, jaki wyczynia czas, zmieniając na scenie młodych ludzi w staruszków i staruszki.

Wiadomość z Czarnej Owcy, że zostało 1,6 tys. niesprzedanych egzemplarzy mojego „Domu pisarzy w czasach zarazy”, obniżą cenę, może coś się jeszcze sprzeda, a potem na przemiał, a to przecież 30 lat mojej pracy – skupić się na tym, co zostało jednak sprzedane. Czy nie można by rozdawać niesprzedanych książek, zamiast je unicestwiać? Otóż, jak się zdaje, nie, bo to by była konkurencja dla książek, które są w normalnej dystrybucji. Mogę je co najwyżej sam wykupić za pół ceny. I wykupiłbym, gdybym był z pisowskiej nomenklatury. To właśnie tak oburza, nie tysiąc, ale tysiące karierowiczów i ideologów PiS rzuciło się na Polskę i ją grabiło jak barbarzyńcy. Teraz przegrali, ale nie stracą majątków, do końca życia będą w spokoju finansowym, a nawet w luksusie. Zazdroszczę pieniędzy, nie ceny, jaką moralnie zapłacili, by je mieć.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Kułeba, Wołyń i akcja „Wisła”

W minionym tygodniu gwiazdą polskich mediów i polskiego internetu został Dmytro Kułeba, szef MSZ Ukrainy. Internet – jak to się mówi – płonął. Kułeba zyskał tę popularność wizytą na odbywającym się w Olsztynie Campusie Polska Przyszłości. Tam, razem z Radosławem Sikorskim, miał spotkanie z młodzieżą. Potem odpowiadał na pytania. Jedna z uczestniczek zapytała go, kiedy Polska będzie mogła w końcu przeprowadzić ekshumacje ofiar ludobójstwa na Wołyniu. To pytanie, którego szef ukraińskiego MSZ powinien się spodziewać i mieć przygotowaną odpowiedź.

Przygotowany był tak: najpierw stwierdził, że „Olsztyn, w którym trwa Campus, odegrał dużą rolę podczas operacji »Wisła«”. „Zdaje sobie pani sprawę z tego, czym była operacja »Wisła« i wie pani, że ci wszyscy Ukraińcy zostali przymusowo wygnani z terytoriów ukraińskich, żeby zamieszkać m.in. w Olsztynie?”, zapytał. I dodał: „Ale nie mówię o tym. Gdybyśmy dzisiaj zaczęli grzebać w historii, to jakość rozmowy byłaby zupełnie inna i moglibyśmy pójść bardzo głęboko w historię i wypominać sobie te złe rzeczy, które Polacy uczynili Ukraińcom i Ukraińcy Polakom”.

Po pierwsze, nie chodzi o wypominanie, tylko o możliwość ekshumacji i pochówku szczątków osób zamordowanych. Dlaczego nie można tego przeprowadzić? Co w tym złego? Po drugie, Ukraińcy w ramach akcji „Wisła” nie zostali wygnani, tylko przesiedleni. Wbrew pozorom to ważna różnica. Po trzecie, nie z terytoriów ukraińskich, ale polskich. Minister chyba nie chce zgłaszać wobec Polski pretensji terytorialnych? Po czwarte, jak można porównywać rzezie na Wołyniu z przesiedleniami? Ci ze spalonych wsi na Wołyniu na pewno woleliby być przesiedleni niż wymordowani. A przesiedleni Ukraińcy? Woleliby płonąć w wojennej pożodze?

Dyplomacja jest trudną sztuką, a znajomość historii i wrażliwych spraw sąsiadów stanowi jej część. Tu minister Kułeba lekcji nie odrobił. Nie pomógł zatem Ukrainie, raczej jej zaszkodził.

W ramach nauki polecamy więc i jemu, i Radosławowi Sikorskiemu, który tak pięknie nie miał nic do powiedzenia, i wszystkim innym felieton prof. Bronisława Łagowskiego z 2002 r., sprzed 22 lat. A jakby wczoraj pisany…

 

Akcja „Wisła” była słuszna

W latach 1943 i 1944 na wschodnich terenach Polski zdarzało się coś, co jest niezgodne z naszymi wyobrażeniami o wojnie i okupacji niemieckiej: polska ludność szukała schronienia u Niemców. Niemcy za byle co rozstrzeliwali lub wysyłali na prawie pewną śmierć do obozów koncentracyjnych. Istnieje tyle rodzajów śmierci, ile rodzajów życia. Co innego być rozstrzelanym, a co innego zostać zarąbanym siekierą, przerżniętym piłą, mieć wydłubane oczy i wyrwany język, rozpruty brzuch i wywleczone wnętrzności. W taki sposób ukraińscy nacjonaliści mordowali na Wołyniu, na Podolu i wszędzie, gdzie ich organizacje mogły dosięgnąć bezbronnych Polaków. Mając wybór między śmiercią przez rozstrzelanie a śmiercią z rąk bulbowców czy banderowców, człowiek o normalnym systemie nerwowym wybierze rozstrzelanie. Dużo napisano o okropnościach wojny, ale nie wszystko. Największe i dziś już prawie niepojęte cierpienia zadali Polakom ukraińscy nacjonaliści. Na Wołyniu znajdowało się dno wojennego piekła dla Polaków. To było jeszcze okropniejsze niż Katyń.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Srebrne żniwa

Rewolucja technologiczna i energetyczna zbudowana jest na klasycznych fundamentach: cierpieniu, krwi i nierównościach.

Na początek zapraszam do prostego eksperymentu. Usiądźcie w fotelu, na krześle, na kanapie. Nie zmieniajcie niczego ze swojej codziennej rutyny, bez względu na to, czy jesteście w pracy, czy w domu. Korzystajcie z tych samych przedmiotów, co zawsze. Telefon komórkowy, inteligentny zegarek, e-papieros, laptop na biurku, w niektórych przypadkach samochód o napędzie hybrydowym lub elektrycznym w garażu. Do tych ostatnich obiektów macie pewnie trochę dalej, ale pierwsze są raczej w zasięgu ręki, ewentualnie wzroku. Tak samo jak kobalt, który je zasila.

Piekło na ziemi.

Dwie trzecie globalnych złóż tego srebrnego, połyskującego metalu znajduje się w Demokratycznej Republice Konga. Pod względem powierzchni to drugie największe państwo w Afryce, niewiele ustępujące zdominowanej przez pustynię Algierii. I jednocześnie miejsce, o którym można mówić, że jest autentycznym piekłem na ziemi. To tutaj rozwijał się najbardziej brutalny, eksploatacyjny model europejskiego kolonializmu, stworzony przez belgijskiego króla Leopolda, który Konga nie oddał nawet swojemu krajowi, tylko zamienił we własną posiadłość. Ducha europejskiego monarchy jako metafory niemożności wyrwania się z kolonialnych więzów nawet pół wieku po uzyskaniu niepodległości użył już lata temu Adam Hochschild, wybitny amerykański historyk i reportażysta, w książce zatytułowanej właśnie „Duch króla Leopolda”. Nie szczędził przy tym szczegółów, opisując chociażby obcinanie młodym Kongijczykom dłoni jako instrument zapobiegania kradzieżom.

Przez dziesiątki, nawet setki lat Kongo stanowiło synonim zła wcielonego, było autentycznym jądrem ciemności. I choć dzisiaj życiu tutaj nie nadają już tonu europejscy władcy, handlarze niewolników czy ekscentryczni watażkowie ze wszystkich stron świata, w gruncie rzeczy niewiele w Demokratycznej Republice Konga (DRC) się zmieniło.

Według informacji amerykańskiego Council on Foreign Relations, jednego z bardziej prestiżowych centrów analitycznych zajmujących się sprawami międzynarodowymi, na terenie Konga działa w tej chwili ponad 100 grup terrorystycznych i paramilitarnych niedeklarujących posłuszeństwa żadnemu suwerennemu państwu. Innymi słowy, to przeszło setka uzbrojonych po zęby, mniejszych i większych grup działających na własną rękę, które niszczą, podpalają, gwałcą i kradną niezależnie od uwarunkowań geopolitycznych i sytuacji międzynarodowej. A te i tak nie są sprzyjające.

Rząd DRC jest mocno podgryzany przez działania bojówki o nazwie M23, wspieranej przez władze Rwandy i tam mającej swoje bazy logistyczne. Inna grupa paramilitarna, Zjednoczone Siły Demokratyczne (ADF), to z kolei franczyzobiorca Państwa Islamskiego, znany ze szczególnego okrucieństwa w czasie swoich ataków. Taką listę można by tworzyć w nieskończoność. W efekcie, jak wynika z danych UNHCR, agendy Narodów Zjednoczonych ds. uchodźców, aż 7,2 mln Kongijczyków to wewnętrzni uchodźcy, zmuszeni do ucieczki z miejsc zamieszkania, ale pozostający w granicach ojczyzny. Od 1996 r. w toczących się w DRC wojnach domowych i konfliktach zbrojnych zginęło już ponad 6 mln osób.

I w takich okolicznościach, przy powszechnej biedzie, brutalności i banalnie łatwym dostępie do broni palnej, toczy się być może najważniejsza współcześnie wojna biznesowa. Na obszarze kongijskich lasów tropikalnych ścierają się, zupełnie jak w czasach kolonializmu, największe światowe mocarstwa, choć akurat tym razem starają się do siebie nie strzelać. Chodzi nie tylko o prawie 70% światowych zasobów kobaltu, ale też o lit, miedź, cynk, złoto, uran. Tylko na tym pierwszym metalu dałoby się zbić fortunę. Jak wynika z niedawnej publikacji Banku Światowego, do 2030 r. globalne zapotrzebowanie na kobalt wzrośnie aż czterokrotnie. Co nie musi oznaczać, że sytuacja mieszkańców Konga się poprawi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

W co grają Niemcy? I co z tym zrobimy?

Polska nie potrafi wyjść z dwóch kiczowatych mitów: złego Niemca, który knuje, i kiczu pojednania, dobrego Niemca, który nas zaprasza do Europy.

Gdyby nie było Niemców, należałoby ich wymyślić.

85 lat po wojnie pół polskiej debaty, pełnej emocji, kręci się wokół Niemiec. Eksplodują pretensje, jedne słuszne, drugie wydumane. To widać jak na dłoni, Polska nie potrafi wyjść z dwóch kiczowatych mitów: złego Niemca, który knuje, i kiczu pojednania, dobrego Niemca, który nas zaprasza do Europy.

Te mity niewiele mówią o Niemcach, za to wiele o Polakach. Po pierwsze, o zachodnich sąsiadach wiemy zaskakująco mało, przy czym niewiedza dotyka też tych, którzy wiedzieć powinni: publicystów i polityków. Po drugie, ucieczka w mity świadczy o niewiedzy podwójnej: na temat Niemiec i polskich interesów. Bo jeżeli oczekiwania w stosunku do Berlina są tak różne, to znaczy, że sami nie wiemy, czego chcemy.

Niezbyt to dojrzałe.

Jak wygląda to w praktyce, opisał Stefan Chwin w dziennikach. Warto po nie sięgnąć. Autor podczas konferencji o wypędzeniach odbywającej się w Pasawie notuje: „A na sali – widzę – Polacy zaproszeni na konferenz. Polacy dobrani w korcu maku jak trzeba. Polacy grzeczni, układni, śpiewający do taktu. Siwy profesor z przyciętym wąsem, w szarym, kosmatym swetrze, mrużąc oczy, zapewnia niemieckich gospodarzy, że Polacy mają jeszcze wiele do zrobienia, że muszą jeszcze przepracować w sobie gruntownie winę za Jadwabne, a także winę za niewłaściwy stosunek do Niemców, że – biedni! – muszą głowy swoje wyszorować ze stereotypów antyniemieckich (…). Kiedy ja słyszę to wszystko, podnoszę rękę, prosząc o głos. – Stereotypy antyniemieckie? – pytam zebranych. – Jakie znowu stereotypy? Przecież w Polsce dzisiejszej wciąż żyją świadkowie tego, co Niemcy podczas wojny wyprawiali. Na przykład moja matka. Starzy to są świadkowie zdarzeń, ale oni żadnych stereotypów nie mają w głowie, tylko pamięć tego, co na własne oczy widzieli. Na przykład jak to w powstańczej Warszawie Niemcy palili miotaczami płomieni cywilne szpitale razem z chorymi pacjentami. I ci starzy świadkowie zdarzeń dzisiaj o tym opowiadają ludziom młodym. Więc jeśli jakieś stereotypy w młodych głowach siedzą, to one się żywią żywym słowem naocznych opowieści. Oczywiście są w Polsce politycy, którzy te stereotypy wrednie wykorzystują, ale one nie wzięły się z powietrza”. (…)

Innym razem przychodzi mu się spierać z „prawdziwymi Polakami”. Gdy mówi o Gdańsku z pięknymi, starymi, niemieckimi kamienicami. „Oskarżają nas o jakąś zdradę! To mi dopiero zdrada, podziwiać piękne miasto, którego fragmenty jakimś cudem przetrwały”. I dodaje: „Dzisiaj ci sami »prawdziwi patrioci«, którzy popisowo walczą z urojoną »opcją niemiecką« w Gdańsku, chcą mieszkać w poniemieckich domach Starej Oliwy, Wrzeszcza, Sopotu! Cóż za bezczelne zakłamanie!”. I rzuca im prosto w twarz: rozpiera mnie prawdziwa duma, że nie jestem podobny do was.

To o Polakach. Tych, co pokrzykują pod płotem, i tych drugich, co się łaszą.

Syn Wilniuka, wygnanego przez Rosjan, i warszawianki, sanitariuszki z powstania, wypędzonej z płonącego miasta. Kto może lepiej czuć rozdarte rany?

A jak je zabliźnić? Niemcy nam tego nie ułatwiają.

Zanim kanclerz Scholz przyjechał do Warszawy na spotkanie z premierem Tuskiem, poważne niemieckie media zapowiadały przełom, zwłaszcza w sprawach historii. Klucz do stosunków polsko-niemieckich leży w historii – przypominano. Przywoływano też niedawne czasy władzy PiS, kiedy to Niemcy w rządowej propagandzie były wrogiem numer 1, a reparacje za II wojnę światową należały do tematów obowiązkowych. Nadzieje na przełom były więc duże, zwłaszcza że dwa dni przed wizytą kanclerza dziennik „Süddeutsche Zeitung” informował, że Scholz ogłosi w Warszawie konkrety finansowego wsparcia dla żyjących polskich ofiar II wojny światowej. Nic takiego się nie stało. Kanclerz ograniczył się do stwierdzenia, że Niemcy „będą starały się” coś w tej sprawie zrobić. A w „polsko-niemieckim planie działań” zapisano, że obie strony będą prowadziły „intensywny dialog” na rzecz wypracowania wsparcia dla wciąż żyjących ofiar.

Wciąż żyjących! A mamy rok 2024, 79 lat po zakończeniu wojny! Kiedy zatem Niemcy zdecydują się na oczekiwany gest? Gdy już nie będzie żył nikt pamiętający II wojnę światową?

Dyplomaci, których pytałem, dlaczego Scholz okazał się tak mało empatyczny, odpowiadali, że postępował zgodnie z niemieckim interesem. Że gdyby Niemcy zaczęli wypłacać odszkodowania Polakom, to w kolejce ustawiłyby się inne nacje. Może tak, może nie. Ale warto byłoby poinformować ich zdecydowanym tonem, że akurat w sprawach II wojny światowej Polacy są szczególnie wrażliwi. Może więc znów dopadły nas kicz pojednania i przekonanie, że nie warto za mocno dociskać.

Kolejne spięcie mieliśmy całkiem niedawno, gdy niemiecka prokuratura wydała pierwszy nakaz aresztowania w sprawie ataku na gazociąg Nord Stream. Prokuratorzy oskarżyli o udział w nim obywatela Ukrainy, który mieszkał w Polsce. Do oskarżeń ustosunkował się były szef niemieckiego wywiadu (BND) August Hanning, który stwierdził, że atak na Nord Stream musiał się odbyć przy wsparciu Polski i za aprobatą Andrzeja Dudy. Na to krótko odpowiedział Donald Tusk na byłym Twitterze (X): „Do wszystkich inicjatorów i patronów Nord Stream 1 i 2. Jedyne, co powinniście dzisiaj zrobić, to przeprosić i siedzieć cicho”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Zwierzęta

Dziewczyna z krukiem

Przytłaczająca większość dzikich pacjentów jest tu z winy człowieka.

Drobna kobieta z warkoczem wsiada do auta z naklejką „Raven on board”. Na specjalnym drążku, pośród zabezpieczeń na fotelach, „kruk na pokładzie” – Echo. Jeśli jest w dobrym humorze, woła: „Co masz? Pokaż! Echo, super Echo!”. Innym razem rozrabia, dziobie, spada z kijka, brudzi. – Marzyłam o kruku, ale nie wyobrażałam sobie zniewolenia któregoś ze swoich pacjentów. To, co dzikie, ma wrócić na wolność. Echo jest krukiem hodowlanym, kupiłam go ponad dwa lata temu – mówi Marta Węgrzyn, techniczka weterynarii. Kruk jest monogamiczny, wybiera sobie jednego partnera. Echo ma Martę. Wracają z codziennego porannego spaceru, to ich wspólne dwie godziny w lasach, na łąkach.

Aktualnie Marta ma pod opieką około setki zwierząt.

Jeże w garażu.

Nie chciała studiować weterynarii, wolała od razu zaangażować się w pomoc zwierzętom, dlatego stworzyła kilka lat temu Opolskie Centrum Leczenia i Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Avi. Drobne, wytatuowane ręce pokrywa siateczka blizn różnych rozmiarów – po pazurach, zębach, dziobach. – Jak pracowałam w lecznicy, to zwierzęta mnie nie lubiły – uśmiecha się.

Avi, własną fundację i ośrodek, zbudowała od zera. Nie od razu udało się przekonać innych do pomysłu ratowania dzikich zwierząt. Pierwszym wsparciem był tata, który niestrudzenie pomaga jej od początku. – „Dzikie” pochłonęły mnie całkowicie. Robię to od 12 lat – przyznaje Marta. – Dzięki pomocy nadleśniczego Marka Cholewy i Nadleśnictwa Opole udało się stworzyć bezpieczne miejsce na tych terenach, a dzięki Generalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach napłynęły darowizny. Wsparł nas też urząd marszałkowski z Opola, stale pomagają ludzie prywatni. Mamy pieniądze na leczenie, wyżywienie, po raz pierwszy czujemy się bezpiecznie. Nadleśnictwa, Zespół Opolskich Parków Krajobrazowych i wolontariusze widzą w tym sens – podkreśla.

Polemizuje z tymi, którzy nie uznają ratowania rannych dzikich zwierząt. – Zaczęłam kiedyś liczyć. Selekcja naturalna, choroby, grzyby, bójki… I czynniki sztuczne, związane z ludźmi, czyli samochody, powierzchnie szklane, których nie widzą ptaki, linie energetyczne, trucie, koty, psy, nieumyślne zabieranie dzikich zwierząt – 90% moich pacjentów jest tu z winy człowieka. Tłumaczę to w szkołach uczniom i uczennicom, w nich nadzieja. Liczę na to, że jak dziecko opowie o tym rodzicom, to będą wiedzieli, czego nie robić z małą sarenką, zajączkiem. Dzisiaj miałam zgłoszenie od pani, która znalazła takiego u siebie. On ma być sam, właśnie na tym polega genialna opieka, że mama zostawia to młode, zajmuje się nim, ale nie przywołuje do niego zapachem drapieżników, bo ono jest bezbronne, sama też nie jest superbohaterką – wyjaśnia Marta.

Zwykle nie wiemy, jak prawidłowo reagować na dzikie zwierzęta, np. kobieta przeniosła z garażu na zewnątrz gniazdo z jeżycą i różowymi jeszcze oseskami, po kilku dniach zgłosiła, że samicy nie ma, a maluchy są niedogrzewane. – Tacy pacjenci przyjadą, żeby umrzeć. Wśród nich są też ofiary zwierząt domowych. Ich śmiertelność w wyniku zaatakowania przez kota domowego jest ogromna. Wystarczy, że taki kot przekaże ślinę i swoje bakterie przez zadrapanie, dochodzi do sepsy i koniec – mówi ze smutkiem Węgrzyn.

Nie jest w stanie zająć się wszystkimi zwierzętami. Weryfikuje zgłoszenia, bo miałaby dziennie ze 40 przyjęć podlotów, sarenek, zajączków. Dwie doby by nie starczyły, żeby jeździć do każdego zwierzaka, dlatego opowiada o sieci współpracowników, w tym o lekarce weterynarii Karolinie Pason i załodze przychodni w Opolu: – Odbiera pacjenta i wypisuje mu kartę leczenia, a ja przejmuję go już po badaniach, to ogromne wsparcie. Pomaga też techniczka weterynarii Sara Tarnawska, w Głubczycach małżeństwo Ewelina z Krzysztofem, w Nysie Damian i Siwy, a w Krapkowicach Patrycja Krawiec. Regularnie odławiają i dowożą zwierzęta ze swoich terenów prosto do Avi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Antykwaryczny Fundusz Emerytalny

Na rynku sztuki lub antyków można dobrze zarobić. Wystarczy na tym się znać.

Jak dorobić do pensji lub emerytury? Dobrze zarobić można na rynku sztuki lub antyków. Wystarczy na tym się znać. Na przykład opłaca się wiedzieć, że pospolita moneta aluminiowa z 1958 r. o nominale 5 zł, z rybakiem na rewersie, osiąga na aukcjach cenę 10 tys. zł. Taka moneta może się poniewierać w domowych szpargałach. Nie wyrzucimy jej, jeśli wiemy, że można na niej zarobić. Warto pamiętać, że monet nie czyścimy przed sprzedażą! Moneta pozbawiona patyny traci wartość handlową.

Legendarne domy aukcyjne Sotheby’s i Christie’s powstały w XVIII stuleciu. U nas pierwszy dom aukcyjny powstał w 1989 r. Wolny rynek sztuki i antyków w Polsce ma 35 lat. Jesteśmy na początku drogi.

Odwiecznym problemem na krajowym rynku sztuki jest brak towaru. Zarobi osoba, która odkryje dobry towar i wprowadzi go do handlu. Kupowane są prawie wyłącznie polonika. Polskie dzieła są rozproszone po świecie, szukanie ich i sprowadzanie na krajowy rynek to dobry zawód. Szczególną rolę na rynku odgrywają prywatni kolekcjonerzy. Zbierają dzieła sztuki, najlepsze zostawiają dla siebie, inne sprzedają. Dzięki temu kolekcja zarabia na siebie i na kolekcjonera.

Klasycznym przykładem jest tu Bogdan Jakubowski, który stworzył m.in. zbiór dzieł Nikifora muzealnej klasy. Zdobywał je na europejskim rynku, ponieważ były tańsze niż w Polsce. Pod koniec lat 80. kosztowały równowartość ok. 120 euro. Po roku 2000 na aukcjach w Europie Jakubowski płacił za akwarele Nikifora jakieś 300 euro. W ciągu ostatnich trzech lat na krajowych aukcjach dzieła Nikifora ostro podrożały. Nierzadko kosztują ponad 10 tys. zł. Lepsze prace osiągają ceny rzędu 15 tys. zł. Jakubowski w 2022 r. zorganizował w Muzeum Ziemi Kujawskiej we Włocławku głośną wystawę swojej kolekcji Nikifora. Wydał katalog. Kiedy kolekcja stała się sławna, sprzedał ją z zyskiem.

Zarabianie na rynku wymaga wiedzy i doświadczenia. Kolekcjonerzy z reguły mają bogate księgozbiory. Gromadzą wiadomości o poszukiwanych przedmiotach. Jakubowski ma archiwum publikacji o wczesnych międzynarodowych wystawach Nikifora. Dzięki temu zdobył wybitne dzieła z kolekcji Diny Vierny, która w 1959 r. zorganizowała wystawę Nikifora w swojej prestiżowej galerii w Paryżu. Rynek zalany jest falsyfikatami. Udokumentowane pochodzenie obrazu potwierdza jego autentyczność.

Kolekcjonerstwo to nie tylko zarobek, ale przede wszystkim pasja, która nadaje sens życiu. Na jarmarku staroci na Kole w Warszawie często spotykałem sędziwego kolekcjonera Ireneusza Szarka. Jego kolekcję porcelany wystawił w 2003 r. Zamek Królewski w Warszawie, ekspozycji towarzyszył katalog. To najlepsze potwierdzenie jakości zbiorów. Jak to się stało, że inżynier telekomunikacji kolejowej stworzył najwyższej klasy zbiór porcelany? Szarek uczył się i zdobywał doświadczenie. Dzięki temu na bazarze znajdował skarby nierozpoznane przez handlarzy. Okazy z kolekcji Szarka kupiły największe krajowe muzea. Chodzi o to, żeby kupować tanio i sprzedawać drogo. Dziś kupuję, sprzedaję za 30 lat, aby dołożyć do emerytury.

Jak rozpoznawać przedmioty, które mają handlowy potencjał, na których można zarobić? Warto rozwijać wrażliwość, np. zwiedzać dobre wystawy i systematycznie obserwować rynek. Trzeba śledzić wyniki aukcji na portalu rynku sztuki Artinfo.pl.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Czy zarząd PKOl powinien zmienić prezesa?

Robert Korzeniowski,
czterokrotny mistrz olimpijski

Tak. Odsunięcie prezesa PKOl powinno być jednak dopiero początkiem dyskusji o procesie uzdrowienia tej instytucji. Trzeba zadać sobie pytanie, czym PKOl ma się zajmować, bo można odnieść wrażenie, że jego ostatnie działania są odległe od tego, co zawarto w statucie. Pan Piesiewicz powinien jak najszybciej podać się do dymisji. Chodzi tu nawet nie o jego osobisty interes czy uwikłanie polityczne, ale o to, jak na jego obecności w ruchu olimpijskim cierpi cały polski sport.

Michał Listkiewicz,
działacz sportowy, sędzia piłkarski

PKOl jest instytucją zakładaną przez wielkich Polaków, i to w czasach tuż po odzyskaniu niepodległości. Przez lata prezesami tej instytucji byli wybitni ludzie. Prezesem PKOl powinna być osoba nieuwikłana w bieżące polityczne spory. To ktoś, kto powinien działać ponad wszelkimi podziałami. Dziś sprawa prezesa PKOl jest medialnie bardzo upolityczniona. O jego odwołaniu powinno zadecydować całe środowisko sportowe, czyli wszyscy zrzeszeni członkowie PKOl. Impuls do takiego ruchu powinna jednak dać komisja rewizyjna, która wcześniej zweryfikowałaby nieprawidłowości. PKOl nie może działać długo w konflikcie z rządem i Ministerstwem Sportu, bo muszą to być naczynia połączone.

Witold Bereś,
miesięcznik „Kraków i Świat”

The Games must go on, rzekł Avery Brundage, szef MKOl, gdy palestyńscy terroryści zabili izraelskich olimpijczyków w Monachium w 1972 r. Był to ten ramol, który wyrzucał olimpijczyków, gdy zobaczył ich z coca-colą podczas konferencji prasowej. Wtedy zrozumiałem, że sport to taki biznes jak inne, tyle że zarabia, kryjąc się pod hipokryzją. I wyrosłem ze złudzeń. Później wyrosłem z młodzieńczej choroby liberalizmu, dziś jasne jest dla mnie, że na wielu polach musi istnieć porozumienie ogółu, by wspierać potrzebujących i słabszych. Wygląda na to, że w III RP dojrzałość przydaje mi się jak Himilsbachowi angielski. Bo sport nad Wisłą to a) wspieranie niepotrzebujących, czyli działaczy na żerowisku; b) biznes, ale dla stacji TV i korporacji reklamowych. I tylko słabszych faktycznie się wspiera, bo odwaga ujawnienia łajdactw przez polskich olimpijczyków rośnie z każdą olimpiadą wprost proporcjonalnie do ich sukcesów. OK – kto lubi amerykański pro wrestling, gdzie zapaśnicy udają, że biją, a publika udaje, że się boi – jego sprawa. Ale dlaczego mają udawać za pieniądze podatnika, który nie ma w mieście gdzie pokopać piłki z wnukami, bo za jego szmal cwani nieudacznicy bawią się w najlepsze?

Grzegorz Kalinowski,
były dziennikarz sportowy, pisarz

Pytanie powinno brzmieć: jak to się stało, że ten człowiek został prezesem PKOl?

 

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Biznes Szopy i ludzie Morawieckiego

Paweł Szopa był dla PiS swój, ale podsłuchy mu założono.

„Red is Bad to marka dla ludzi ceniących wolność i dumnych z polskiej historii. Przypominamy zapomnianych bohaterów oraz niepodległościowe zrywy naszych przodków. Jesteśmy stąd. Nie chcemy wyrzec się tradycji. Nie boimy się brać spraw w swoje ręce. Wierzymy w prywatną inicjatywę i ciężką pracę. Najwyższa jakość i polska produkcja to dla nas sprawa kluczowa”, mówił w wywiadach założyciel firmy, która w kręgach prawicowych zyskała status kultowej.

W bluzach i koszulkach z tym znakiem pokazywali się prezydent Andrzej Duda i jego małżonka. Należący do Szopy sklep odwiedził premier Mateusz Morawiecki. Dla polityków prawicy młody przedsiębiorca stał się symbolem sukcesu ekonomicznego opartego na wartościach.

Z czasem spółki zakładane przez ceniącego wolność i zrywy niepodległościowe dyktatora mody stały się dostawcą i partnerem biznesowym Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych (RARS) i dosłownie spłynął na nie deszcz pieniędzy. W niektórych mediach pisano, że może to być nawet pół miliarda złotych.

Działalnością właściciela marki Red is Bad w końcówce rządów PiS zainteresowały się Centralne Biuro Antykorupcyjne i prokuratura. Dziś on i były prezes RARS Michał Kuczmierowski są poszukiwani przez organy ścigania. Obaj podkreślili, że z Polski wyjechali legalnie i gotowi są stawić się przed prokuratorem, jeśli otrzymają listy żelazne, które pozwolą im uniknąć aresztu. Zgodnie też twierdzą, że nie złamali prawa.

Jest pewne, że sprawa nieprawidłowości w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych długo będzie rozgrzewała emocje polityków, dziennikarzy i Polaków zainteresowanych polityką.

Husaria na koszulkach.

W wywiadzie udzielonym Polskiemu Radiu 24 pięć lat temu Paweł Szopa mówił: „Budując biznes na wartościach patriotycznych, dużo łatwiej osiągnąć sukces, niż gdy się to robi tylko dla pieniędzy”. I trzeba przyznać, że w jego przypadku zasada ta sprawdziła się w 100%. Szopa wspólnie z przyjacielem Jakubem Iwańskim najpierw założyli na Facebooku istniejący do dziś fanpage o nazwie Red is Bad, na którym publikowali grafiki odnoszące się do historii Polski. Jak wspominał założyciel marki, po pół roku zaczęli zgłaszać się do nich ludzie z prośbami, by zrobili koszulki z grafikami. W 2012 r. Szopa i Iwański zainwestowali 6 tys. zł w ich produkcję i odnieśli sukces.

Bardzo szybko koszulki i bluzy opatrzone dyskretnym napisem „Red is Bad” stały się ulubionym strojem uczestników Marszu Niepodległości, środowisk kibicowskich i członków organizacji określających się jako „prawicowe, patriotyczne i narodowe”. W 2015 r. prezydent Andrzej Duda udający się z wizytą do Pekinu został sfotografowany w koszulce tej marki. Rok później poseł Rafał Wójcikowski odziany w koszulkę Red is Bad przemawiał z trybuny sejmowej.

W mediach takich jak „Polonia Christiana” pisano o jęku zawodu wydawanym przez lewicowe redakcje na wieść o tym, że Polacy mają czelność nosić się w patriotycznej odzieży. Dowodzono, że lewica utraciła oręż w postaci monopolu na młodzieżową modę. Przekonywano, że odziewanie się w ciuchy ze znaczkiem Red is Bad stało się manifestacją poglądów, swoistym wyznaniem wiary. Socjolodzy przypominali, jak w czasach stanu wojennego w Polsce wielu wpinało w klapy garniturów czy w swetry oporniki, co było symbolem sprzeciwu wobec władzy.

Paweł Szopa i jego wspólnik rozwijali firmę. Istniejący do dziś sklep internetowy www.redisbad.pl z miesiąca na miesiąc notował coraz większe obroty. Właściciele wzbogacali ofertę. Pojawiły się nowe wzory i grafiki przedstawiające husarzy szarżujących pod Kircholmem, rotmistrza Witolda Pileckiego, Danutę Siedzikównę „Inkę” czy operatora Gromu.

W Warszawie i Krakowie uruchomiono sklepy stacjonarne, a Paweł Szopa udzielał kolejnych wywiadów. Wspominał trudne początki, gdy biuro firmy mieściło się w jego pokoju, a magazyn towarów pod łóżkiem. Opowiadał, jak pierwsze 200 koszulek, które trafiły do sklepu internetowego, sprzedało się w ciągu dwóch dni. Podkreślał, że ich produkty nie są finansowane ze środków Unii Europejskiej. W 2017 r. założył też Fundację Red is Bad, której celem było niesienie pomocy kombatantom i powstańcom warszawskim. Środki na ten szczytny cel miały pochodzić z zysków z produkcji i sprzedaży odzieży patriotycznej. Na stronie internetowej sklepu znajdziemy informacje o kwotach przekazanych na rzecz dzieci, Ukrainy, kombatantów itd. Nie były wielkie: 9 tys., 12 tys., 25 tys. zł. Ale liczyły się intencje.

Głosy krytyczne w mediach społecznościowych, zarzucające twórcom marki promowanie postaw nacjonalistycznych, powodowały tylko wzrost zainteresowania i napędzały nowych klientów. Po kilku latach młodzi właściciele patriotycznej marki stali się osobami zamożnymi. Prawdziwy przełom nastąpił jednak w końcówce pandemii COVID-19, gdy spółki założone przez Pawła Szopę zaczęły dostarczać różne towary Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.