Archiwum
Fenomen Teatru STU
Nie ma teatru dramatycznego bez żywego słowa. Może paradoksalnie sztuczna inteligencja sprawi, że zatęsknimy za żywym słowem i prawdziwym aktorem
Krzysztof Jasiński – twórca legendarnego Teatru STU
Teatr przeżywał rozmaite lęki o swoją przyszłość. Wiek temu zagrażało mu kino, potem telewizja, a teraz sztuczna inteligencja?
– Pojawiają się takie opinie. Temat nabrzmiewa, a z każdym dniem obecność sztucznej inteligencji staje się coraz bardziej odczuwalna. Jedni lękają się, że ich zastąpi, drudzy liczą, że wzbogaci możliwości teatru. To ci, którzy wiążą z AI nadzieję na nasycenie teatru nowoczesnością. Są już w Europie spektakle ze sztuczną inteligencją w roli głównej. Zaangażowani w nowinki chcą zaprząc AI do roboty, choć zwykle w tych planach lekceważą najważniejszy podmiot.
Mianowicie?
– Słowo ucieleśnione. AI jest operatorem w zasobie słów, ale nie zastąpi żywego aktora. Fenomen teatru polega na tym, że mamy do czynienia ze specyficznym kontaktem międzyludzkim, często dość intymnym. Tu AI będzie bezsilna. Teatr jest po przeciwnej stronie – świat wyobraźni rozkwita raczej w krainie ducha. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczę, jak zdycha dekonstrukcja, postmodernistyczny paradygmat. Jakąś rolę odegrał, nie przeczę, namieszał w humanistyce i sztuce, ale już jest anachroniczny.
Ze słowem w teatrze bywa różnie.
– Obserwujemy klęskę słowa, i to na wszystkich poziomach. Wyrzucono autora, próbując zastąpić go dramaturgiem albo nawet zespołem dramaturgów. Szkoły aktorskie już nie potrafią uczyć mówienia – młodzi aktorzy nie wiedzą, co to jest słowo ucieleśnione, metafizyka słowa. Mówią niewyraźnie, nie znają wagi samogłosek i ich szczególnej roli w przenoszeniu emocji. Niepotrzebny im taki warsztat, wystarczy mikrofon – i już słychać.
Może i słychać, ale co?
– Otóż to! Mikrofon deformuje relację aktor-widz. Siedzę w teatrze, który ma większą scenę, i nie wiem, kto mówi, bo słyszę w głośnikach. Słyszę radio, a nie żywego człowieka. Ale jest coś ważniejszego, co jest tajemnicą słowa – słowo ucieleśnione przez aktora. Jeśli jest przetworzone, oderwane od ciała – magia słowa ginie. Nie ma teatru dramatycznego bez żywego słowa. Może paradoksalnie AI sprawi, że zatęsknimy za żywym słowem, aktorem – magiem słowa. Elita, która przywróci kontakt z żywym słowem, wyłączy mikrofony, prąd i wróci do tradycyjnej, misteryjnej funkcji teatru – w większym stopniu, niż to dzisiaj bywa.
Czy słowo zawsze było dla pana jądrem teatru?
– Niewiele o tym mówiłem, bo nikt mnie o to nie pytał. Miałem szczęście, że kiedy jako „spadochroniarz” niespodziewanie wylądowałem w Krakowie, dyrekcję Starego Teatru sprawował jeszcze Władysław Krzemiński. Od tego czasu znałem wszystkich jego dyrektorów, a z niektórymi się przyjaźniłem. Stary Teatr zawsze był nowoczesnym teatrem dramatycznym. Zanim zapisano mnie do szkoły teatralnej, odwiedzałem Teatr 13 Rzędów w Opolu. Potem, już w Krakowie, poznałem bliżej Waldemara Krygiera, współpracownika Jerzego Grotowskiego – rzadko dzisiaj się go wspomina, a był malarzem, kostiumografem, wykonywał plakaty dla Grotowskiego, pamiętne linoryty do „Apocalypsis cum figuris”. Wtedy z Jerzym Gurawskim pomagał Grotowskiemu kształtować przestrzeń spektakli, architekturę, plastykę. To był czas, kiedy Grotowski przywiązywał jeszcze wagę do słowa, jego współpracownicy prowadzili lekcje wymowy. Kolegowałem się z nim przez kilka lat i pamiętam eksperymenty z rezonatorami ciała. Wtedy jeszcze Grotowski powoływał się na tradycję Reduty Juliusza Osterwy, potem po prostu opuścił teatr.
A mnie wymowy w szkole teatralnej uczyła Halina Gallowa, żona Iwona Galla, aktorka Reduty. Potem naszą nauczycielką była Danuta Michałowska, ukształtowana w Teatrze Rapsodycznym Mieczysława Kotlarczyka, wielkiej szkole słowa scenicznego. Kotlarczyk nawiązywał do niemieckiej metody sprachgestaltung, opracowanej w latach 20. ubiegłego wieku przez Rudolfa i Marię Steinerów. Ich nowe podejście do języka zainspirowało wielu twórców i pedagogów teatru. Sam Kotlarczyk wydał książkę „Sztuka żywego słowa. Dykcja, ekspresja, magia” (Rzym, 1975). W Polsce cenzura nie chciała puścić trzeciego rozdziału, „Magia”, i całość ukazała się dopiero w Watykanie nakładem Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego z przedmową Karola Wojtyły.
Wracając do „moich uniwersytetów” – w PWST wiersza uczył mnie Jerzy Merunowicz, dawał mi nawet „prywatne” lekcje. A sprawa była prosta: zamiłowanie do mowy wpoił mi w liceum znakomity nauczyciel łaciny – do dzisiaj z pamięci mogę recytować fragmenty Owidiusza.
Podobno potem sam pan dawał lekcje wymowy?
– Dokształcałem aktorów – zwracałem uwagę na wymowę, a tak naprawdę na to, jak to jest z tą magią słowa, jakie są podstawowe tajemnice sztuki aktora. Młode pokolenie postmodernistyczne, które teraz króluje na scenach, nie ma zielonego pojęcia, czym jest metafizyka słowa w teatrze.
Brakuje dawnych mistrzów?
– Bardzo nam brakuje Jerzego Treli – mieliśmy wspólne plany. Na jubileusz 60-lecia STU przygotowuję spektakl oparty na „Fauście” Goethego. Dostrzegłem inspirujące paralele. Goethe pracował 60 lat nad „Faustem”, STU właśnie obchodzić będzie 60-lecie.
Jerzy Trela kilkanaście lat grał mistrzowski monodram „Wielkie kazanie księdza Bernarda” Leszka Kołakowskiego. Jak trzeba było jakiegoś demona czy ducha albo samego diabła zagrać, to Jerzy Trela był najlepszy. W „Hamlecie” Duch Ojca, w „Weselu” Chochoł – i dalej w „Wyzwoleniu” i „Akropolis”, bo graliśmy cały tryptyk pod wspólnym tytułem „Wędrowanie”. „Hamlet” jest już grany przez 25 sezonów i bezcielesny głos Jerzego Treli elektryzuje przedstawienia.
Ale już wcześniej grzmiał z wawelskiej wieży: „Wyzwolin ten doczeka się dnia, kto własną wolą wyzwolony” w trakcie widowisk podwawelskich, kiedy podczas wianków krakowskich gromadziło się 200 tys. ludzi. Teraz w scenariuszu „Fausta” zatrudnimy sztuczną inteligencję, żeby mówiła głosem Treli. To będzie mefistofeliczny, cyfrowy głos Jerzego Treli – inaczej mówiąc, diabelska robota.
Czyli sztuczna inteligencja jednak na coś się panu przyda.
– Owszem, będzie służyła, nabierze lucyferycznych znaczeń, będzie na swoim miejscu.
Często powtarza pan nazwisko Wyspiańskiego
Świat pełen kalendarzy
Czyli jak liczymy czas
Dlaczego w 1582 r. czas gwałtownie przyśpieszył? Ano dlatego, że 10 dni w jego otchłani bezpowrotnie zaprzepaścił papież Grzegorz XIII. Najwyższy hierarcha Kościoła przeraził się, że na Wielkanoc w Rzymie spadnie śnieg. Dlatego postanowił „naprawić” kalendarz zwany juliańskim (od cesarza rzymskiego Juliusza Cezara, obowiązujący od roku 46 p.n.e.) i wyrzucił z niego 10 dni. To wtedy po czwartku 4 października, nastał piątek 15 października.
„Szczególnie wściekli byli wierzyciele, bo nie wiedzieli, jak liczyć odsetki dłużnikom”, napisał, przypominając tę ciekawostkę, Paweł Łepkowski w dzienniku „Rzeczpospolita” (4 października 2024). Za to lichwiarze doliczali sobie procent za dni, których nie było. Jak później się okazało, z kalendarza trzeba było wykreślić nie 10, ale 14 dni, by trafił we właściwe koryto czasu. Nasz obecny kalendarz też nie jest idealny: są w nim miesiące mające 30 i 31 dni, a co cztery lata dodajemy w lutym dodatkową dobę. Jednak podobne akrobacje jak ta z przejściem z kalendarza juliańskiego na gregoriański już później nie miały miejsca.
Czas ciągle się „psuje”
Liczenie czasu zaczęło się od pojęcia dnia albo doby. Po nim następował tydzień i miesiąc, których regularność wyznaczały cztery kwadry księżyca, a także np. cykl menstruacyjny kobiety. Młodszym pojęciem jest godzina. 12 godzin dziennych i nocnych wzięło się z dwunastkowego systemu liczbowego używanego w Babilonii – do 12 można było bowiem policzyć na palcach dwóch rąk – dodatkowo doliczano zaciśniętą pięść. Ślady porządku dwunastkowego widać w wielu systemach miar: rzymski as to 12 uncji, europejski solid to 12 denarów, brytyjski szyling – 12 pensów, stopa – 12 cali.
Dosyć szybko zauważono także regularność ruchu Księżyca i jego wpływ na przyrodę. Satelita posłużył do stworzenia jednostki czasu zwanej miesiącem. Znamy to np. z Biblii: „Tyś stworzył Księżyc, aby czas wskazywał” (Ps 104,19), a jedna z Mądrości Syracha brzmi: „Księżyc też świeci zawsze w swojej porze, aby ustalać czas i być wiecznym znakiem” (Syr 43,6). Tutaj jednak zaczynają się problemy, ponieważ miesiąc trwa średnio 29,53 doby (dokładnie 29 dób, 12 godzin, 44 minuty, 3 sekundy). Co zrobić z resztą? Mało kto również się orientuje, że np. w naszej sytuacji czasowej wciąż coś się „psuje”, doba otrzymuje dodatkowe sekundy i być może za kilka lat trzeba będzie znowu dokonać korekty w stylu papieża Grzegorza XIII. Przykłady? Ktoś wyliczył, że za 1000 lat
grudzień znalazłby się w środku lata, niezależnie od ocieplenia klimatu. Doba zmieniła się lekko także po największym tsunami azjatyckim w 2004 r. Wielki wstrząs tektoniczny wpłynął na obrót Ziemi. Niektóre modele teoretyczne sugerują, że doba została skrócona o 3 milionowe części sekundy (3 mikrosekundy). Tymczasem siły pływowe Księżyca wydłużają okres obrotu Ziemi o całe 15 mikrosekund w ciągu roku. W ciągu trzech miesięcy po tsunami doba powróciła do swojej poprzedniej długości. Wstrząs wywołał przesunięcie osi Ziemi o 2,5 cm (przesunęły się też niektóre małe wyspy). Należy poza tym zaznaczyć, że naturalne ruchy osi Ziemi mogą wynosić nawet 15 m.
Każdy chciałby liczyć po swojemu
Wróćmy do kalendarzy. W gregoriańskim będziemy teraz mieli rok 2025 – lata liczymy od hipotetycznego narodzenia Chrystusa. Data Bożego Narodzenia została jednak wstawiona do kalendarza nie jako rzeczywista rocznica, ale wedle jej znaczenia symbolicznego. Około 24 grudnia zostaje bowiem przełamane skracanie się długości dnia i zwycięża jasność.
W kalendarzu żydowskim będziemy mieli rok 5785 – tutaj liczymy od dnia stworzenia świata. Według ustaleń żydowskich autorytetów religijnych nastąpiło to 7 października 3761 p.n.e. W rozkładzie miesięcy i dni również mamy niewielkie różnice. Rok hebrajski dzieli się na 12 miesięcy liczących 29 lub 30 dni. Ponadto co trzy, rzadziej co dwa lata dla zrównania cyklu solarnego z lunarnym dodawany jest dodatkowy, 13. miesiąc, zwany adar szeni. Nowy rok może nadejść tylko w dzień stworzenia Adama przez Boga
Moda na antyniemieckość
Niemcy stały się dla Polaków dyżurnym chłopcem do bicia – o tyle wygodnym, że całkowicie bezpiecznym
35 lat po upadku muru berlińskiego trudno w Polsce znaleźć jakiekolwiek ślady sympatii wobec Niemiec. Polska prawica całkowicie uległa antyniemieckiej obsesji Jarosława Kaczyńskiego, narastającej u tego starego człowieka z roku na rok i przybierającej coraz bardziej chorobliwe oblicze – aż do nazywania premiera Tuska „niemieckim agentem”. Minęły już czasy, gdy naszej prawicy imponowała siła i trwałość niemieckiej chadecji, jeśli nawet nie w wersji CDU, to na pewno bawarskiej, katolickiej CSU. Dziś do bliskich związków z partią kanclerzy Konrada Adenauera, Ludwiga Erharda, Helmuta Kohla i Angeli Merkel nikt z polskich polityków się nie przyznaje. Nawet Donald Tusk, który europejską karierę zawdzięcza przecież w dużej mierze współpracy z CDU/CSU w ramach Europejskiej Partii Ludowej. Obecny premier najwyraźniej uległ szantażowi moralnemu prezesa PiS i robi wszystko, by nie sprawiać wrażenia, że może być owym „niemieckim agentem”.
Ale z Niemcami nie chce mieć nic wspólnego także polska lewica, choć ostatnie lata to rządy socjaldemokratów w Berlinie. Nasza lewica uwierzyła w prawicową narrację, przedstawiającą SPD jako putinowską agenturę. Tymczasem mowa o jednym z najstarszych ugrupowań w Europie, którego początki sięgają roku 1863, a więc czasów naszego powstania styczniowego, gdy na ziemiach polskich nikt jeszcze nie myślał o tworzeniu nowoczesnych partii politycznych. Mowa o partii Augusta Bebla, Wilhelma Liebknechta, Karla Kautskiego, Eduarda Bernsteina i Róży Luksemburg. Partii, która budowała niemiecką demokrację po obu wojnach światowych. Partii kanclerzy Willy’ego Brandta i Helmuta Schmidta, którzy jako pierwsi uznali granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz szeroko otworzyli Polsce Ludowej drzwi do zachodniej Europy. Wreszcie partii kanclerza Gerharda Schrödera, głównego orędownika przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.
Ostatnim liderem polskiej lewicy – i zarazem przedstawicielem III Rzeczypospolitej – który potrafił za to wszystko wyrazić Niemcom wdzięczność, był Aleksander Kwaśniewski. To z jego rąk najwyższe polskie odznaczenie, Order Orła Białego, odebrał zarówno Gerhard Schröder, jak i jego poprzednik Helmut Kohl, a także kolejni prezydenci RFN: Johannes Rau z SPD i Horst Köhler z CDU, oraz wybitny tłumacz i popularyzator literatury polskiej w Niemczech Karl Dedecius. Potem już żaden prawicowy następca Kwaśniewskiego – ani Lech Kaczyński, ani Bronisław Komorowski, ani Andrzej Duda – nie miał odwagi uhonorować w ten sposób kogokolwiek zza Odry, choć najwyższe odznaczenia trafiały do polityków z różnych krajów, często odległych i mało istotnych dla Polski. Trudno o wymowniejszą ilustrację niechęci polskich elit do Niemiec i Niemców.
Niechęć i niewdzięczność
Niechęci, która łączy się z niewdzięcznością. Bo Polaków niestety cechuje niewdzięczność – i wobec obcych, i wobec swoich, czego doświadczyło wielu naszych wybitnych rodaków. Z tej niewdzięczności wynika zakłamana historia, w której Niemców kojarzy się tylko z Adolfem Hitlerem (może jeszcze z Ottonem von Bismarckiem). Tak jakby sześć lat II wojny światowej miało unieważnić ponadtysiącletnie sąsiedztwo, dzięki któremu Polska stała się częścią cywilizacji europejskiej, czyli chrześcijańskiej albo łacińskiej – by użyć określenia rozpropagowanego przez Feliksa Konecznego, przedwojennego historyka, tak modnego dziś wśród polskiej prawicy. Zresztą owa popularność Konecznego bierze się też z jego antyniemieckości. Autor ten głosił bowiem kuriozalny pogląd, że Niemcy należą do cywilizacji bizantyńskiej, a więc stojącej moralnie niżej niż łacińska, której sztandarowym reprezentantem ma być naród polski (dodajmy, że w teorii Konecznego Rosja to cywilizacja turańska, czyli mongolska, a wszelkie odmiany socjalizmu należą do cywilizacji żydowskiej).
Zdumiewająca jest ta polska niewdzięczność, ale jeszcze bardziej zdumiewa usilne zakłamywanie naszej tożsamości narodowej, której znaczącym elementem zawsze był czynnik niemiecki. Każde polskie dziecko uczy się o Dobrawie, ale już nie o drugiej żonie Mieszka I, niemieckiej księżniczce Odzie, która jest tak samo zapomniana jak pierwsza polska królowa, Rycheza. A to pochodząca z cesarskich rodów niemieckiego i bizantyńskiego żona Mieszka II po jego śmierci wywalczyła na cesarskim dworze pomoc w odbudowie państwa polskiego pod rządami jej syna Kazimierza Odnowiciela. Nie pamięta się o niemieckich żonach kolejnych polskich królów: Kazimierza Wielkiego (Adelajda Heska), Władysława Jagiełły (Anna Cylejska), Kazimierza Jagiellończyka (Elżbieta Rakuszanka), Zygmunta Augusta (Elżbieta i Katarzyna Habsburżanki), Zygmunta III Wazy (Anna i Konstancja Habsburżanki), Władysława IV (Cecylia Renata Habsburżanka), Michała Korybuta Wiśniowieckiego (Eleonora Habsburżanka).
Nawet jeśli Polacy słyszeli o tych polskich królowych, zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że ich językiem rodowym był niemiecki.
Dymalski też kandydował
Czy Radosław Piesiewicz będzie za rok prezesem PKOl? Mało prawdopodobne. Pod olimpijską pokrywką tak już kipi, że wrzątek parzy nawet tych, którzy uwierzyli, że Piesiewicz jest megamocny. A nie jest to towarzystwo, które by chciało umierać za jakiegoś przegrywa. Nominacja Dudy do MKOl jest równie realna jak numer, który cztery lata temu chciał wyciąć Andrzej Kraśnicki. Były prezes rekomendował do MKOl Mariana Dymalskiego z Uniwersytetu Wrocławskiego. Efekt znany. Pełna kompromitacja. Na dodatek Dymalskiego, który był prezesem rady nadzorczej
Gdzie pojechać na bezpieczne wakacje?
Ministerstwo Spraw Zagranicznych każdego roku publikuje listy krajów, które są w jakimś stopniu niebezpieczne. To niebezpieczeństwo jest bowiem stopniowalne. Kategoria pierwsza to kraje, w których turyści muszą zachować „zwykłą ostrożność”. W tej kategorii znajduje się np. Gruzja i częściowo Meksyk. Kategoria druga dotyczy krajów, w których trzeba zachować „ostrożność”. Do takich zaliczane są m.in. Angola i Bangladesz. Kategoria trzecia obejmuje kraje, do których MSZ odradza podróże. Jest w niej Palestyna, bez Strefy Gazy, bo ta została zaliczona do miejsc najbardziej niebezpiecznych, czyli do kategorii czwartej, do której „odradza się wszelkie podróże”. W tej samej kategorii umieszczone zostały Syria, Rosja, a także Gwinea. Rosja, wiadomo, jest w stanie brutalnej wojny napastniczej, Polskę uznała za kraj nieprzyjazny. Poza tym jest państwem rządzonym dyktatorsko, nieszanującym prawa międzynarodowego, niepraworządnym i lekceważącym prawa człowieka. Czeczenia jest częścią składową Federacji Rosyjskiej i niewątpliwie należy do jej najniebezpieczniejszych rejonów. W wykazie nie jest wymieniana osobno, bo już całą Rosję uznano za niebezpieczną w najwyższym, czwartym stopniu. Gwinea do tej najbardziej niebezpiecznej kategorii została zaliczona, bo, jak wyjaśnia ministerstwo, panuje tam „napięta sytuacja polityczna po zamachu stanu z 5 września 2021 r. Zamknięte są granice kraju, możliwe demonstracje i rozruchy, protesty z użyciem broni palnej, panuje wysokie zagrożenie przestępczością kryminalną”.
Dodajmy, że we wspomnianym zamachu stanu w Gwinei stracił władzę prezydent Alpha Condé, mimo że wygrał ostatnie wybory i cieszył się poparciem ok. 50% społeczeństwa. Władzę przejął płk Mamady Doumbouya, który rozwiązał parlament, uznając go za oczywiście zbędny. Stan państwa jest taki, jak opisało w swojej informacji MSZ.
Zupełnie inną ocenę sytuacji w Gwinei ma nasz Urząd do Spraw Cudzoziemców. Wedle niego mimo wszystko „brak doniesień, aby którakolwiek ze stron walczyła o władzę, albo żeby strona rządząca represjonowała zwolenników byłego prezydenta”.
Lwów – misja specjalna
Albo będzie sukces, albo klapa. Niczego pośredniego się nie spodziewajmy. Konsulem we Lwowie będzie Marek Radziwon, człowiek wielu umiejętności. Od gry na saksofonie (w czasie wolnym) po głębokie analizy duszy naszych wschodnich sąsiadów. A pośrodku – krytyk teatralny i literacki, menedżer kultury, historyk. Dyrektor Instytutu Polskiego w Moskwie (2009-2014), prezes Polskiego PEN Clubu (od 2022 r.). No i jeszcze sekretarz Nagrody Literackiej Nike i adiunkt w Instytucie Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie.
Trudno też nie pamiętać jego esejów – o tym, jak w dzisiejszej Rosji zmieniają się podręczniki historii i jak pięknieje w nich ZSRR. Lub o rosyjskim patriotyzmie.
Zawodowy dyplomata to nie jest, mimo że w Moskwie miał stopień I radcy. Ale gry dyplomatyczne? To nie on. Sprawy konsularne także są dla niego czymś odległym, nigdy się nimi nie zajmował. Wiadomo, będzie miał zespół doświadczonych urzędników, sam pieczątek nie będzie przybijał, ale… Ukraina? Raczej Rosja to jego specjalność. Więc?
Więc jasne jest, że z jego wyjazdem do Lwowa zmieni się postrzeganie tej placówki. Że wyjdzie ona poza ramy klasycznego konsulatu i stanie się czymś ważniejszym. Tylko czy to się uda?
Gdzie są (brudne) ręce Romanowskiego
Pierwszy minister, który po 1989 r. uciekł za granicę, stawia rządowi warunki. Marcinowi Romanowskiemu tak się w głowie poprzewracało, że zapomniał, za co ma siedzieć w areszcie. Za dużo czerwonego wina? A może węgierski gulasz był nieświeży? Jak uciekinier stanie na nogi, to niech przesłucha taśmy Mraza. I to, co tam bez tortur opowiadał: „Ale myślmy z tej perspektywy: jakich słów powinienem był użyć na komisji, żeby to nie wyszło, że tutaj ktoś naciskał”. Dlaczego w kampanii na prezydenta Rzeszowa zostały zawarte umowy na prawie dwie bańki? Romanowski: „Też
Niech będzie lepiej, skoro jest tylko gorzej
Pani prof. Ewie Bińczyk
Wiadomo, koniec roku, idzie nowe, stare znika w niebycie, łudzimy się, że coś zmienimy w świecie, który nie tyle nie lubi zmian, ile trafiają one na nieprzebijalne mury interesów, koniunktur, doraźności, beznadziei, niedasizmu. A my się godzimy z tym, odpuszczamy, klniemy nie na tych, co należy, złościmy się na nielicznych, którzy wciąż są zdeterminowani. A gra idzie o wszystko, o życie nasze i planety zdemolowanej przez człowieka i jego straszliwy, bezlitosny, karygodny kapitalizm. Młyny nieustannego wzrostu, sięgania po więcej, intensyfikującej się bez końca sprzedaży, wytwarzania nowych popytów i zbędnych potrzeb – jest tego tak wiele, że stoimy osłupiali jak żona Lota. Sodomę i Gomorę wytworzyliśmy dla zysków nielicznych, za co zapłacimy wszyscy.
Życzę więc sobie i nam odwagi w zmienianiu niezmiennych, obalaniu nieobalalnych, kwestionowaniu niekwestionowalnych, podważaniu niepodważalnych. Życzę sobie i wam końca tolerancji dla polityków o horyzontach niesięgających dalej niż czteroletnia kadencja. I wygnania tych wszystkich medialnych denialistów, którzy oswajają słuszne lęki, którzy lekceważą groźby katastrofalnych zmian, za nic mają język nauki, są akwizytorami śmierci planety, bronią interesów najbogatszych, a których życie jest jednym wielkim zniszczeniem i wyzyskiem.
Życzę i sobie, i nam tutaj mniej pracy, ale za większe pieniądze, lepszej edukacji dla naszych dzieci i wnuków, fachowej, niezwłocznej opieki zdrowotnej, zaplecza pomocy społecznej i końca bzdur, że nie ma na to kasy. Jakoś na ratowanie banków, wielkich interesów kopalnianych i militaryzację zawsze się znajduje. Nawet na covid nagle się znalazła. Bajarzom niby-ekonomicznym, kłamcom pseudowolnorynkowym czas powiedzieć: precz! Samo się nie zmieni.
Światło między słowami
Spotykam przypadkiem Rafała Grupińskiego; zanim stał się politykiem, był poetą, znamy się więc od wielu lat. Razem robiliśmy kiedyś telewizyjnego „Pegaza”. Zwierzam mu się z tego, co od pewnego czasu jest moją obsesją. Rafał Trzaskowski mówi za szybko i za monotonnie, nie robi pauz. A przecież wypowiada się sprawnie i dobrze myśli, gdyby zwolnił i dawał trochę światła między słowami, byłoby o wiele lepiej. Jakiś czas temu rozmawiałem z Trzaskowskim, ale głupio mi było powiedzieć mu o tym i męczy mnie, że tego nie zrobiłem. Jestem przekonany, że ta jego przypadłość może mieć wpływ na wynik wyborów. Mówione słowa są jak wiatr dla żagli wyborczych regat. Proszę Rafała, by to powtórzył Trzaskowskiemu, i że tak samo jak ja myśli Maciej Stuhr, rozmawialiśmy o tym niedawno. Grupiński zaraz będzie się widział z Trzaskowskim i przyrzekł, że mu powtórzy. Marzy mi się naiwnie, że wkrótce słucham Trzaskowskiego, a on mówi wolniej i robi pauzy.
W szkole mojego 14-letniego Frania uczniowie często palą e-papierosy, głównie dziewczyny. W jego klasie wszystkie koleżanki się malują i hodują kolorowe szpony. Gdy wyrażam zdziwienie, że wszystkie, śmieje się, że jestem z innej epoki. Coraz bardziej mi dolega nieprzyleganie do współczesności. Chociaż nie lamentuję, co wyrośnie z tych młodych. A to powszechne wśród znajomych. Tak lamentowano od tysiącleci i zawsze coś wyrastało. Ale czy nie może tak być, że kiedyś lament okaże się zasadny? Na pewno za szybko poszła zmiana obyczajowa i technologiczna w naszej cywilizacji.
To koniec świata, ale tylko naszego świata.
Mój 18-latek uzależnił się od oglądania filmów, ogląda też poważne. Ale to jakaś forma ucieczki od siebie, od nauki także. Ciekawe, jak on zda maturę, która się zbliża jak góra lodowa. Chciałby iść na jakiś wydział humanistyczny, ale na taki, gdzie nie trzeba czytać książek. I złości się, że nie może takiego znaleźć. Surrealizm. Syn pisarza.
Pan wymodelowany
Od odzieży modelującej po zabiegi medycyny estetycznej – mężczyźni zaczynają o siebie dbać, a rynek się cieszy
Do tej pory ten temat albo nie istniał, albo był traktowany co najwyżej jako przedmiot żartów. Zwłaszcza nad Wisłą nie było przyjęte, by mężczyzna dbał o siebie, nawet w szerokim tego słowa rozumieniu. Liczyła się co najwyżej kondycja fizyczna, sylwetkę można było rzeźbić na siłowni, a i tu przez lata dominowały kanony estetyki kulturystycznej – im więcej, tym lepiej. Jeśli dodać do tego fakt, że w latach 90. siłownie kojarzyły się bardziej ze światem przestępczym i handlem narkotykami niż z wysiłkiem fizycznym dla zdrowia klientów, nietrudno zrozumieć, że w Polsce – ale i wielu innych krajach Europy – dbanie o siebie czy myślenie o polepszaniu wyglądu nie jest dla mężczyzn oczywiste. A żarty o łysiejących panach masowo kupujących bilety lotnicze do Turcji, światowej stolicy mezoterapii i przeszczepów włosów, dowodzą tylko prawdziwości tej tezy.
Związkowe kłusownictwo
Jednak do Polski zaczynają trafiać światowe trendy mody i medycyny estetycznej czy produkty skierowane właśnie do mężczyzn. Na świecie są one coraz powszechniejsze, co wynika z kilku prostych do wytłumaczenia zjawisk i procesów, nie tylko finansowych.
Oczywiście prędzej czy później sektor zabiegów upiększających dla mężczyzn musiał się pojawić, tak samo jak pojawili się producenci zaawansowanych, co bardziej luksusowych i dobrze wypromowanych kosmetyków i odzieży. Taka jest logika gospodarki wolnorynkowej, nikomu nie opłaca się rezygnować z możliwości zarobku na połowie populacji. Znacznie ciekawsze jest jednak to, co w ostatnich latach wydarzyło się na płaszczyźnie społecznej w państwach bogatego Zachodu i co lepiej tłumaczy zmianę podejścia panów do dbania o siebie.
Otóż socjologicznie rzecz ujmując, zmieniło się dość radykalnie to, co w żargonie naukowym nazywa się hegemoniczną męskością i kobiecością. W praktyce chodzi o dominujące w danym społeczeństwie formy odgrywania ról płciowych. Czyli o to, czego od chłopców i dziewczynek, a później mężczyzn i kobiet, oczekuje świat zewnętrzny. Ponieważ są to pojęcia kompleksowe, tak samo jak normy społeczne dotyczą wszystkiego: od oczekiwań związanych z karierą, pracą i zarobkami po sposoby ubierania się i spędzania wolnego czasu. Wszystko, co mieści się w przepastnym worku z napisem „styl życia”, zostało znacznie zmodyfikowane.
Na temat zmian w przypadku kobiet media, a przede wszystkim naukowcy już się rozpisywali, choć głównie z politycznego punktu widzenia. Wnioski są dość proste: kobiety się emancypują, są ambitniejsze od mężczyzn, szukają partnerów emocjonalnie dojrzałych, najczęściej w dużych miastach. Z kolei panowie nie zorientowali się, że świat im dosłownie ucieka. Migracje krajowe z małych do dużych ośrodków dotyczą w tej chwili w zdecydowanej większości kobiet. Mężczyźni zostają więc na wsi i w mniejszych miastach, nierzadko niemal bez szans na znalezienie partnerki.
Kobiety zresztą także ponoszą w tej rewolucji straty, bo ich wymagania wobec partnerów rosną, a kandydatów spełniających wygórowane kryteria jest niewielu. W rezultacie, co opisali już badacze z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, w zachodnich społeczeństwach zaczyna się pojawiać zjawisko „kłusownictwa w związkach”. Niedobór mężczyzn zadbanych, gotowych współdzielić obowiązki domowe i wychowawcze itd. jest tak wielki, że kobiety zaczynają polować na nich, nawet jeśli są oni już w stabilnych związkach. Względy etyczne na bok, prawo dżungli zyskuje przewagę.
Modelowanie, a nie wyszczuplanie
Jakie to ma przełożenie na rynek produktów dla mężczyzn? Ogromne, bo faceci, cokolwiek by o nich myśleć, nie są jednak całkowicie pozbawieni rozumu i zmiany społeczne dostrzegają. Nakłada się to również na przemiany generacyjne, bo jak zauważa cytowana przez „The Financial Times” Marguerite Le Rolland, kierowniczka działu trendów modowych z firmy doradczej Euromonitor International, generacja Z (osoby, które przyszły na świat po 1995 r.) jest znacznie bardziej skora nie tylko ulegać modom związanym z szeroko pojętym wellbeingiem, ale też rezultaty owego ulegania pokazywać w sieci. To już pokolenie dorastające w czasach powszechnego internetu, niemal ze smartfonem w ręku, więc kwestia prywatności w sieci, tak paląca dla starszych użytkowników, dla zetek praktycznie nie istnieje. Młodsi internauci bez problemu pokazują więc na platformach społecznościowych swoje ciała – bez podtekstu erotycznego.









