Archiwum
Więcej niż stowarzyszenie
„Kuźnica” w 50-letniej historii ma czym się chwalić
Aleksander Kwaśniewski, członek honorowy „Kuźnicy”:
Mam cztery skojarzenia z „Kuźnicą”. Pierwsze to lewica, ale traktowana w sposób otwarty, nowoczesny. To nie przypadek, że jej środowisko było na kursie kolizyjnym z kierownictwem PZPR, a i później, w III RP, z partiami lewicowymi. Drugie to demokracja, o którą to środowisko upominało się na długo przed 1989 r., choć wtedy mówiło się o demokratyzacji. Trzecie to kultura, która buduje demokrację, jest jednym z elementów postępu, uczy wzajemnego poszanowania i zrozumienia innych. I czwarte skojarzenie – to Kraków, który tak wiele zawdzięcza „Kuźnicy”. Jej lewicowe elity, dodając swoją nowoczesność do tradycji Krakowa, jego mieszkańców, wpłynęły na obecny kształt i rolę miasta, ważnej europejskiej metropolii. I oby tak było w kolejnych 50 latach „Kuźnicy”.
Aleksander Miszalski, współorganizator jubileuszu „Kuźnicy”:
„Kuźnica” dała dowód reformatorskiego wpływu na kierunki zmian w Polsce. Daje też przykład, jak należy mówić o sprawach narodowych i miasta. Należą się jej słowa uznania i podziękowania za szerzenie humanizmu i tolerancji, okazywanie troski o kraj i Kraków.
Historia krakowskiej „Kuźnicy” niemalże jak w lustrze pokazuje ostatnie 50 lat dziejów Polski, polskiej lewicy, PZPR i kolejnych ugrupowań odwołujących się do lewicowości. Losy „Kuźnicy”, jej powstanie i działalność w pełni przeczą obrazowi PRL prezentowanemu przez IPN i nawiedzonych prawicowców.
28 kwietnia 1975 r. na rogu Rynku Głównego i ulicy Wiślnej w Krakowie odbyło się zebranie założycielskie Klubu Twórców i Działaczy Kultury „Kuźnica”, zrzeszającego krakowską inteligencję lewicową, wywodzącą się głównie spośród członków PZPR i stronnictw sojuszniczych. Powstanie klubu nie byłoby możliwe bez ogromnego zaangażowania Tadeusza Hołuja. Ten pisarz i poseł na Sejm, były więzień Auschwitz, uczestnik obozowego ruchu oporu, był pomysłodawcą i inicjatorem, a także do śmierci w 1985 r. przewodniczącym „Kuźnicy”. Przez kilka lat przekonywał krakowskie władze partyjne – które musiały wyrazić zgodę na założenie klubu – że wielu członków niespecjalnie się odnajduje w formule partyjnych nasiadówek i brakuje im miejsca do pozakomitetowej wymiany myśli.
Pozycja Hołuja, jego determinacja i fakt, że I sekretarzem KW PZPR był wówczas Józef Klasa, bez wątpienia zadecydowały o powstaniu klubu, do którego krakowscy ludzie kultury i nauki w sformalizowany już sposób przenieśli dyskusje toczone wcześniej przy stolikach w kawiarni Grand Hotelu. Ich przemyślenia i opinie o sytuacji w kraju czy działaniach władzy często były nie po myśli działaczy partyjnych, szczególnie centralnego szczebla. Później „Kuźnica” mogła liczyć na wsparcie Józefa Tejchmy, Wincentego Kraśki, Lucjana Motyki, a w latach 80. – Hieronima Kubiaka i Mariana Stępnia.
Wybuch społeczny i powstanie Solidarności członkowie „Kuźnicy” przyjęli z nadzieją na zmiany, ale nie bez obaw obserwowali radykalizację nowo powstałego związku zawodowego. Ogromna większość kuźniczan przyjęła stan wojenny ze zrozumieniem, jako konieczność zapobieżenia narodowej katastrofie. Nie uchroniło to jednak klubu przed rozwiązaniem, a właściwie samorozwiązaniem, w styczniu 1983 r. Decyzja ta, wynikająca z tzw. cięcia po skrzydłach, miała wpłynąć na ograniczenie działalności partyjnego betonu i dla równowagi… reformatorów, w tym przypadku „Kuźnicy”. Ale, jak to zwykle w Polsce bywa, nic nie jest jednoznaczne i ostateczne. „Kuźnica” nie mogła działać, lecz dzięki przychylności krakowskich władz PZPR, mających wsparcie w Kazimierzu Barcikowskim, wyłonił się Ośrodek Kultury Krakowska Kuźnica.
Dorobek i ludzie
Z początkiem 1989 r. powołano do życia Stowarzyszenie „Kuźnica”, które ani strukturalnie, ani kadrowo nie podlegało żadnej partii politycznej. Istnieje jako stowarzyszenie ludzi o poglądach okołolewicowych.
W swojej 50-letniej historii „Kuźnica” może się pochwalić niemałym dorobkiem. Setki inicjatyw: spotkania, dyskusje, konferencje. Zebrania kuźniczan cechowały wysoka kultura i poziom merytoryczny wypowiedzi dyskutantów. Zawsze chodziło im o coś, co ich jednoczyło – o wizję lepszej Polski.
Znaczące w dorobku „Kuźnicy” było powołanie do życia pisma „Zdanie”. Periodyk był miesięcznikiem, półrocznikiem, ale odkąd „Kuźnicą” kieruje dr Paweł Sękowski (od 2018 r.), na rynku pojawia się raz na kwartał. Publikacje „Zdania” są dowodem, że na
Finezja smętku tej koziej mordy
Koziołek Matołek jest kochany przez dzieci. Za to niekoniecznie przez wszystkich dorosłych
Sukces ma wielu ojców, Koziołek Matołek ma ich trzech. Poczyna się w kawiarni. Nie ma jeszcze kształtu, imienia, jest pragnienie. Jan Gebethner z Marianem Walentynowiczem przy stoliku kawiarni Lourse’a w Hotelu Europejskim dochodzą do wniosku, że trzeba wydać w Polsce historię obrazkową. Późniejsze wydarzenia wskazują, że musi to być wiosna lub jesień 1932 r. (…)
Jan Gebethner nie chce patriotycznej agitki, chce zarobić. Rok 1932 to wielki kryzys, bezrobocie, upadki firm, rok wcześniej z powodu bankructwa samobójstwo popełnia warszawski księgarz Jakub Mortkowicz, znajomy Gebethnera. Ale 1932 to też rok filmowej nagrody Oscara dla Walta Disneya za animowaną „Myszkę Miki”. (…) Gebethner chce sprawdzić, czy i w Polsce to się może udać, na razie na papierze. Ma rysowników, ma tekściarzy, ma wszystko.
Duet Walentynowicz-Makuszyński zna się z pracy dla Gebethnera przy książkach Makuszyńskiego. No i zna się z kawiarni. Kornel nazywa Marysia „Walenty”, Maryś niezbyt lubi Kornela. (…) Po schadzce w Hotelu Europejskim Gebethner z Walentynowiczem jadą do sanatorium w Otwocku, gdzie Makuszyński siedzi przez cukrzycę. Od tego momentu nie ma jednej wersji, jak powstało słowo i jak ciałem capa się stało.
Marian Walentynowicz: „Przed przystąpieniem do pracy nad książeczką ilustrowaną szukaliśmy przy butelce wina bohatera. Koty i psy odpadały jako zbyt często używane. Ptaki były mało fotogeniczne, konie niezgrabne jako ludzie i za duże. Tak samo krowy. Po długich poszukiwaniach podsunąłem mu jedno słowo: »koziołek«. Powiedział Kornel: »Koziołek Matołek, Pacanów«. (…) Na trzeci dzień przyniósł do wydawnictwa gotową książeczkę”. (…)
Janina Gluzińska-Makuszyńska, żona Kornela: „Kornel był w sanatorium w Otwocku, podleczał swoją cukrzycę. I tam odwiedzili go pewnego dnia Walentynowicz z Gebethnerem, namawiając do napisania pierwszego w Polsce komiksu dla dzieci, a gdy mąż wydawał się niezbyt przekonany, przypomnieli mu o zalewie »dziecięcej szmiry«. Komiks wtedy w latach 30. stawał się w Polsce modny, był już Pat i Patachon, Flip i Flap, Dodek i Lopek. Kornel był niezwykle wrażliwy na poziom języka książek dziecięcych i tych, które mogły łatwo z braku innej literatury dziecięcej wpaść w ręce. Zgodził się. Długo deliberowali nad bohaterem. Zwierzątko? Ale jakie? Pies? Kogut? Może koziołek? Koziołek Matołek – zawołał Kornel. To świetny pomysł”.
Czy spisał przygody Matołka w trzy dni, jak pamięta Walentynowicz? Raczej niemożliwe, ale i tak duże wrażenie robi na mnie mała liczba skreśleń w starannie napisanych w poprzek strony zwrotkach, przechowywanych w Muzeum Makuszyńskiego w Zakopanem. Zwykłe kartki w linie, jak w zeszycie szkolnym do pierwszej klasy z polskiego. A tam pierwszy tytuł: „Szalone przygody Koziołka Matołka”. Skreślony, autor zmienia go na „120 przygód Koziołka Matołka”.
Wchodzi nawet w paradę Marysiowi, bo rysuje projekt pierwszej strony, między zwrotkami kreśli piórem portrety Matołka i jego rodziców. Poniżej w ośmiu zwrotkach kozia saga: ojciec – cap Wojciech Broda i żona Koziołkówna: „Mieli syna cud koźlątko / Co sam właził już na stołek / Beczał pięknie, był roztropny / A na imię miał Matołek”.
Ambitni rodzice wysyłają go
Fragment książki Marka Górlikowskiego Ilustrator. Przygody ojca Koziołka Matołka tylko dla dorosłych, Znak, Kraków 2025
Nie tylko komary
Meszki są najaktywniejsze wieczorem, najchętniej atakują w miejscach słabo nasłonecznionych
W wielu rejonach, zwłaszcza nad wodami, na łąkach, w zacienionych, wilgotnych lasach, a czasami na podmiejskich działkach lub w centrach miast, atakują nas drobne owady, prawie zawsze uważane za komary. Bardzo często jednak chodzi o owady zupełnie inne, także należące, jak komary, do rzędu muchówek (Diptera), nieraz kuczmany (Heleidae), bardzo drobne – to te przypadki, gdy coś nas pogryzło, a nic nie widzieliśmy – i przede wszystkim nieco większe meszki (Simuliidae). Samice meszek odżywiają się krwią ptaków i ssaków (również ludzi). Mogą przenosić wiele chorób i pasożytów, a ich ślina bywa toksyczna, co przy masowym ataku może doprowadzić do śmierci ofiar.
Meszki to nieduże (2-5 mm), na ogół gęsto owłosione, ciemne owady występujące we wszystkich prawie regionach kuli ziemskiej. Mimo stosunkowo dużej liczby gatunków prezentują jednolity typ budowy. W Polsce żyje ok. 50 gatunków meszek, na świecie ok. 1 tys. i ciągle opisywane są nowe. Ich stadia przedimaginalne, czyli larwy i poczwarki, żyją tylko w wodach bieżących, zarówno w wolno płynących wielkich rzekach, jak i na odcinkach źródłowych potoków, w małych strumieniach i wodospadach. Unikają wód zanieczyszczonych i dlatego są organizmami wskaźnikowymi czystości wód bieżących.
W ostatnim czasie w związku z poprawą czystości wielu rzek w Polsce meszki pojawiają się coraz częściej, nieraz masowo, w miastach leżących nad rzekami. W miesiącach wiosennych np. sygnalizuje się masowe występowanie meszek w Warszawie. W przeciwieństwie do meszek larwy i poczwarki komarów żyją wyłącznie w wodach stojących lub bardzo wolno płynących, najczęściej w małych zbiornikach, nawet w naczyniach na deszczówkę, wysychających kałużach, stawach, kanałach i na terenach bagiennych.
Larwy meszek są beznogie, a pod względem ubarwienia przypominają podłoże. Za pomocą specjalnej przyssawki na końcu ciała, złożonej z wieńca haczyków, przyczepiają się najczęściej do wodnych roślin, kamieni i różnego rodzaju przedmiotów pod wodą. Larwa przytwierdza się do podłoża za pomocą wydzieliny gruczołów przędnych. Gruczoły te produkują też długą nić, dzięki której larwa penetruje teren, nie odrywając się od podłoża. Niektóre gatunki meszek w Afryce przyczepiają się do krabów i krewetek. Znany jest także przypadek żyjących w Tadżykistanie larw meszki Simulium ephemerophilum przyczepiających się do larw jętek z rodzaju Baetis.
Za pomocą specjalnego aparatu filtracyjnego złożonego z kilku rzędów różnej wielkości szczecin przypominających wachlarz larwy filtrują wodę i wychwytują zawiesinę organiczną złożoną z detrytusu (martwa materia organiczna), bakterii, glonów (głównie okrzemek), tzw. seston. Mogą one także zeskrobywać pokarm, głównie glony, z podłoża. Robią to zarówno larwy mające aparat filtracyjny, jak i pozbawione go z rodzajów Twinnia czy Gymnopais. Larwy meszek pożerają również drobne larwy owadów wodnych, przede wszystkim z rodziny Chironomidae, choć są to przypadki dość rzadkie. Generalnie odfiltrowują one wodę, przyczyniając się do jej oczyszczania.
Larwy mają jednak zdolność przemieszczania się, np. gdy podłoże, do którego są przyczepione, wynurza się z wody w warunkach suszy. Do przemieszczania się w środowisku służy nieparzysty wyrostek w części tułowiowej, tzw. noga, lecz ich zdolności migracyjne są ograniczone. Charakterystyczne dla nich jest tworzenie olbrzymich skupisk, zwłaszcza na podwodnych roślinach w nurcie wody. Czasami na 1 cm kw. powierzchni liścia znajduje się ponad 200 larw
Stefan Niesiołowski jest entomologiem, nauczycielem akademickim, profesorem nauk biologicznych
Woch w prokuraturze
Marek Woch z Kąkolewnicy, którego w wyborach prezydenckich poparło 18,3 tys. osób, to dla jednych zwykły łachudra, a dla drugich prawdziwy sztukmistrz. Dlaczego? Bo żeby startować, musiał zebrać ponad 100 tys. podpisów i jakoś tych ludzi zaczarował. Jak widać, na krótko. Nie poparli go nawet mieszkańcy rodzinnej Kąkolewnicy. Choć im akurat się nie dziwimy. Znają Wocha i wiedzą, że taki z niego bezpartyjny samorządowiec jak z Nawrockiego opiekun staruszków. Co obu łączy? Prokuratura. Bada ona, jak to było u Wocha z niewypłacaniem pracownikom pensji, straszeniem ich i stosowaniem przemocy. Woch „ludzi traktuje jak zwierzęta albo gorzej” („Rzeczpospolita”).
Donald Trump i teoria szaleńca
Ta teoria przynosi profity chyba jedynie Korei Północnej, która konsekwentnie ją stosuje
Sformułowanie teoria szaleńca brzmi obrazoburczo, ale jest to teoria od dawna zadomowiona w nauce o stosunkach międzynarodowych. Ściślej, od momentu przełamania monopolu USA na posiadanie bomby atomowej i przejścia świata do tzw. ery atomowej. W erze atomowej pomimo istnienia potężnych arsenałów nuklearnych użycie broni atomowej okazało się jak dotąd niemożliwe z uwagi na potencjalną całkowitą destrukcję wojujących stron, a przy okazji prawdopodobnie całej Ziemi. W związku z tym żaden zdrowy na umyśle przywódca państwa atomowego nie wciśnie przycisku uruchamiającego atak nuklearny. Nie może też wiarygodnie grozić oponentowi/oponentom takim atakiem.
Co jednak, jeśli przywódca nie jest zdrowy na umyśle, a przynajmniej uda mu się przekonać przeciwnika, że nie wszystko z nim w porządku? Czy decydenci polityczni w państwie, wobec którego zostaną sformułowane groźby nuklearne przez przywódcę uchodzącego za niezrównoważonego, irracjonalnego czy wręcz szalonego, nie będą skłonni do ustępstw?
Tego typu kwestie zaczęli rozważać u schyłku lat 50. minionego wieku dwaj uczeni – Daniel Ellsberg i Thomas Schelling. Ten pierwszy zasłynął przekazaniem „New York Timesowi” tzw. Pentagon Papers – ściśle tajnego raportu Departamentu Obrony na temat zaangażowania USA w Wietnamie i ukrywanych przed opinią publiczną wątpliwości wysokich przedstawicieli amerykańskiego rządu, czy wygranie wojny wietnamskiej jest możliwe. Ten drugi w 2005 r. otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii (wraz z Robertem Aumannem) za ukazanie możliwości zastosowania teorii gier w naukach społecznych i mikroekonomii. Ellsberg przedstawił przyczynki do teorii szaleńca w wykładzie „The Political Uses of Madness”. Schelling w pracy „The Strategy of Conflict”. Oczywiście ani Ellsberg, ani Schelling nie namawiali amerykańskiego prezydenta do prób stosowania teorii szaleńca.
Dodam jeszcze na marginesie, że historycy myśli politycznej łatwo wskażą, iż zalążki tej teorii da się znaleźć u Machiavellego w „Rozważaniach nad pierwszym dziesięcioksięgiem historii Rzymu Liwiusza”, w których słynny Florentczyk stwierdza, że „czasami jest rzeczą niezwykle roztropną symulować szaleństwo”. A chcąc raz potraktować sprawę fundamentalnie, należałoby się zwrócić do myślicieli starożytnych, bo trzeba zakładać, że tam znajduje się początek tej idei, zgodnie z twierdzeniem Arnolda Gehlena, że „Grecy wszystko wiedzieli i można pośród nich znaleźć prekursora każdej ważnej myśli”.
Wedle Harry’ego Robbinsa Haldemana, szefa personelu Białego Domu za prezydentury Richarda Nixona, właśnie prezydent Nixon bezpośrednio powoływał się na teorię szaleńca i tym samym wprowadził ją do amerykańskiej praktyki politycznej. W pamiętnikach opublikowanych w 1978 r. pod tytułem „The Ends of Power” Haldeman wskazuje, że prezydent Nixon celowo wysyłał do Moskwy i Hanoi sygnały, że jest „szaleńcem” zdolnym do każdego irracjonalnego czynu, łącznie z użyciem broni jądrowej, w celu przełamania impasu i zmuszenia strony komunistycznej do negocjacji. „Nazywam to teorią szaleńca, Bob – relacjonuje słowa prezydenta Haldeman – chcę, aby Wietnamczycy z Północy uwierzyli, że doszedłem do momentu, w którym mogę zrobić wszystko, żeby zakończyć wojnę. Rozpuściliśmy wśród nich plotkę, że »na miłość boską, wiecie, iż Nixon ma obsesję na punkcie komunizmu. Nie będziemy potrafili go powstrzymać, gdy się wścieknie, a trzyma palec na nuklearnym przycisku«, i Ho Chi Minh osobiście w ciągu dwóch dni stawi się w Paryżu, błagając o pokój” (H.R. Haldeman, J. DiMona, „The Ends of Power”, s. 82-83).
Teoria szaleńca od początku drugiej kadencji Donalda Trumpa przeżywa renesans
Prof. dr hab. Piotr Kimla pracuje w Katedrze Stosunków Międzynarodowych i Polityki Zagranicznej Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego








