A mnie jest szkoda lata…

A mnie jest szkoda lata…

Ale to w sumie niegroźne smuteczki. Prawdziwą tragedię koniec lata oznaczał dla zakochanych. Zwłaszcza dla zakochanych sezonowo. „Płynął czas, letni czas / Aż wakacji nadszedł kres / Przyszedł dzień, w którym już / Rozstać musieliśmy się” (Czerwone Gitary); „Nim z deszczu na szybę poleci kilka łez, / na oścież otworzy drzwi »Klub Opuszczonych Serc«” (Zdzisława Sośnicka); „W popołudniową godzinę / po prostu spotkałem ją / A teraz wspominam / wakacje koloru blond” (Maciej Kossowski).

Miłość sezonowa miała jednak tę właściwość, że była odnawialna, na co dowód przedstawiał Andrzej Rybiński: „Skończył się nasz sierpień też / Zżółkły dni, płynęły łzy po szybach / I jesień przyszła / Wyjechałaś tak jak ja… Znajdę Cię, razem z latem znów wszystko zacznie się / Znajdę Cię i znowu pokocham”. Ale i Krzysztof Klenczon: „Szybko przyjdzie wiosna i żar, / lato i wakacje, i park, / w którym znajdę cienie wśród drzew”.

Zoppot, Sopot, Wagner, Kydryński

A propos końca lata i piosenki. Po czym przez całe lata poznawaliśmy, że nadchodzi koniec sezonu letniego? Po tym, że w telewizji leciał Sopot. Festiwal kultowy, i to od przedwojnia! Z tym że przed wojną (Zoppot) był to festiwal wagnerowski. Bywała więc „Walkiria”, były pochodnie i zbiorowe Sieg Heil! na koniec. Ostatnie Sieg Heil! dało się słyszeć jeszcze w roku 1943, ale hitlerowcy po Stalingradzie już cienko śpiewali. Po wojnie amfiteatr niszczał sobie bez przeszkód do 1961 r., kiedy to Władysław Szpilman, ten z „Pianisty” Polańskiego, zakręcił się i zorganizował Międzynarodowy Festiwal Piosenki. Transmitowały tę imprezę radiofonie wszystkich krajów demokracji ludowej, a nawet 11 stacji zachodnich.

Od 1968 r. Sopot był żelazną pozycją Eurowizji. I zaczęła się jazda. Przykładowo: jeżeli miał śpiewać piosenkarz z RFN, jego występ umieszczano na końcu pierwszej części koncertu lub zaraz po przerwie. Po co? Jak to po co? Żeby telewizja NRD mogła go łatwo wyciąć. Na jednym z festiwali wystąpiła radziecka wokalistka Tamara Miansarowa, która wcześniej, w 1963 r., zgarnęła grand prix za piosenkę „Pust wsiegda budiet sołnce”. Tym razem występ – już w Operze Leśnej – tak jej się spodobał, że do Grand Hotelu wracała po dachach zaparkowanych samochodów. Organizatorzy pokryli koszty blacharki.

W 1969 r. na scenie gościł Leonid Utiosow. Radziecki gwiazdor śpiewał z taśmy, która nieszczęśliwie zerwała się w trakcie wykonywania piosenki. Musiał się produkować na żywo i okropnie fałszował. Przekonany, że padł ofiarą sabotażu, zadzwonił natychmiast do SB, aby ta rozpoczęła śledztwo. Brytyjski wokalista Paul Young z kolei spóźnił się na estradę, bo zatrzasnął się w toalecie. Kłopoty były z zespołem Bony M. Po pierwsze, zażądali pokoju z klimatyzacją, a takie zjawisko w roku 1979 nie występowało w naszym kraju wcale. Ale organizatorzy „stanęli na wysokości” i powstawiali do pokoi muzyków wiadra z bryłami lodu. Z Bony M. był jeszcze i ten problem, że uparli się wykonać kawałek „Rasputin”. W porządku – koncert zespołu puściło się w telewizji z jednodniowym poślizgiem i piosenkę się wycięło.

Klasą dla siebie był konferansjer Lucjan Kydryński. Festiwale prowadził, jak leci, więc któregoś razu przywitał z rozpędu „gorącą sopocką publiczność”, która „przybyła na festiwal w Opolu”. Innym razem, prowadząc konferansjerkę z jugosłowiańską spikerką Helgą Vlacković, wyznał rozbrajająco, że nie zna języka jugosłowiańskiego.

W sierpniu 1980 r. festiwal wprawdzie się odbył, ale po raz pierwszy od prawie 20 lat nikt się nim nie interesował. W telewizji pilnie słuchano zupełnie innych wykonawców. „Świat przygląda się, jak radzimy sobie w chwilach trudnych. Mamy niezawodnych sojuszników, którzy martwią się również naszymi kłopotami i wierzą, że sami zdołamy im sprostać”, zapewniał z ekranu premier Edward Babiuch. „Nawet w sytuacjach konfliktowych staramy się znajdować rozwiązanie przez dyskusję i dialog, przez kompromisy”, zapewniał przybyły przed dwoma dniami z urlopu na Krymie Edward Gierek, obiecując zamrożenie cen mięsa i poprawę zaopatrzenia. Nie zorientował się, że już jest po festiwalu.

W III RP festiwal zaliczył widowiskowy zjazd. Lucjan Kydryński oceniał, że jego czas – podobnie jak czas Wyścigu Pokoju i wielkich dożynek – się skończył. Z Sopotem żegnała się wielokrotna laureatka Irena Santor, która oświadczyła, że „nie jest już w stanie mieszkać na walizce i co roku używać grzałki do parzenia herbaty w hotelowym pokoju”. Inna dawna laureatka, Helena Vondrácková („Malovaný džbánku”, 1977), przepraszała z estrady za to, że swoją działalnością artystyczną wspierała reżim komunistyczny w Czechosłowacji. Zaczynało się robić z lekka absurdalnie. W 1995 r. słynny rockman Malcolm McLaren szefujący wówczas jury wskazał na Kasię Kowalską, bo – jak powiedział dziennikarzom – podobała mu się jej sukienka. Kazik Staszewski dostroił się do tonacji i w 1992 r., bez uzgodnienia z organizatorami, wykonał pamiętny song „Wałęsa, dawaj moje sto milionów”. Tłumaczył: „Miałem okazję występu na żywo, więc postanowiłem wykonać piosenkę, której nie chce nadać żadna rozgłośnia radiowa”. Wałęsa odniósł się do wezwania rockmana: „Ten człowiek nie rozumie sytuacji politycznej”. I już. A teraz festiwal odbywa się sporadycznie. Co roku z innym sponsorem i pod inną nazwą. Nie ma już Kydryńskiego, nie ma skandali i – tak naprawdę – nie ma już Sopotu. Sami musimy kombinować, po czym poznać koniec lata.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2016, 35/2016

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy