Aborcja to nie stygmat – rozmowa z Katarzyną Bratkowską

Aborcja to nie stygmat – rozmowa z Katarzyną Bratkowską

Jeżeli choć jedna kobieta poczuła się po akcji mniej samotna, to jest najważniejszy efekt aborcyjnych coming outów Walczy pani o prawo przywrócenia legalnej aborcji z godną podziwu determinacją. Dlaczego aborcja to w Polsce wciąż stygmat? – Wystarczy wpisać słowo aborcja w Google, żeby zobaczyć, dlaczego to stygmat. Z internetu można się dowiedzieć, że kobieta, która dokonała aborcji, powinna zostać porwana na kawałeczki obcęgami. Znajdzie się tam bezwzględne, nienawistne wpisy. W Polsce jest kilka grup mniejszościowych, które są dyskryminowane za pomocą tzw. mowy nienawiści. Z nich wszystkich chyba najbardziej obciążone są kobiety, które miały aborcję. Wprost i nie wprost nazywane są morderczyniami, nie tylko przez anonimowych trolli internetowych, ale również przez polityków, a nawet dziennikarzy. Akcje typu „Niech nas zobaczą” były możliwe, choć wywoływały emocje, natomiast nie było i nie wyobrażam sobie takich akcji, jakie były organizowane w Niemczech czy we Francji, gdzie na billboardach pojawiły się kobiety, które przyznają się, że miały aborcję. Próbowałyśmy wejść na tę ścieżkę, organizując aborcyjne coming outy, żeby odtabuizować aborcję. Jakie jeszcze były cele aborcyjnych coming outów? – Pokazanie, że o aborcji można mówić, że to nie jest wstyd. Że nie wolno obrażać i pomawiać nie tylko konkretnych osób, ale również grup. Jeśli ktoś chce publicznie nazwać konkretną kobietę, która miała aborcję, morderczynią, niech to powie… Wtedy zostanie oskarżony o zniesławienie. Nawet w polskim prawie aborcja nie jest zrównana z morderstwem! Natomiast to, co się wypisuje na temat aborcji np. na forach internetowych, to jadowita, nienawistna agresja, podżeganie do przemocy, oczywiście bezpieczne dla podżegaczy, bo anonimowe! To rodzaj skomasowanego zastraszania. Dlatego planując akcję „Aborcyjny coming out”, pomyślałyśmy, że trzeba pokazać twarz i wyraźnie powiedzieć: „Tak, miałyśmy aborcję, nie boimy się o tym mówić i nie zamierzamy się tego wstydzić”. My to mówimy, bo nam jest łatwiej Jednak kobiety w dużym mieście są w uprzywilejowanej sytuacji i nie muszą się tak bać opinii publicznej jak te, które żyją w małych środowiskach. – Tak, nie musimy się bać ostracyzmu społecznego, bo on nas nie spotka w naszym otoczeniu, ale ciąży na nas też odpowiedzialność wobec tych kobiet, które żyją w innych środowiskach i nie mogą sobie na to pozwolić. „Aborcyjny coming out” nie był jednak nawoływaniem kobiet żyjących w konserwatywnych środowiskach, żeby wyszły i przyznały się do aborcji, bo byłoby to skrajnie nieodpowiedzialne. Przekaz brzmiał inaczej: jeśli czujecie się zepchnięte na margines, wyizolowane społecznie i psychicznie i nie możecie powiedzieć o tym nawet własnym rodzinom, czujecie się potępiane i stygmatyzowane, to popatrzcie: my tu stoimy i mówimy głośno, że też miałyśmy aborcję. Jesteśmy z wami. Taka była geneza akcji. – Tak, a pomysł zrodził się na spotkaniu, w którym brała udział Kinga Dunin, która była jego współautorką. W jaki sposób udało się zjednać poparcie ludzi nauki, kultury i sztuki, m.in. prof. Marii Szyszkowskiej, Olgi Tokarczuk, Kory Jackowskiej, Hanny Samson, a także mężczyzn: Kamila Sipowicza czy Piotra Najsztuba? – Nie pamiętam już, kto dokładnie przychodził na akcję, nie chciałabym wymieniać, żeby kogoś nie pominąć. Olga Tokarczuk napisała dla nas swój apel na rzecz wolnego wyboru. Dostałyśmy też list od Elfriede Jelinek. Prof. Szyszkowska w tym ruchu działa od dawna i nie musiałyśmy jej do czegokolwiek przekonywać. Hanna Samson również. Faktycznie pojawiło się sporo sławnych osób: dziennikarek, aktorek, reżyserek. Nie musiałyśmy nikogo namawiać ani przekonywać, raczej proponowałyśmy udział w akcji osobom, które zaświadczyły swoim życiem o odwadze w głoszeniu takich poglądów. Czy tego rodzaju akcje są w stanie zmienić opinię publiczną? – Żadna jednorazowa akcja nie zmieni opinii publicznej. Jeśli miałaby tego dokonać, musiałaby być bardzo nagłośniona przez media. Organizując akcję, nie liczymy, że pod Sejm przyjdzie kilka tysięcy osób, które zobaczą ją na własne oczy. Natomiast media mogą to pokazać, znowu poruszyć temat i pozwolić nam wytłumaczyć, dlaczego o to walczymy, umożliwić powiedzenie, jakie są konsekwencje zakazu przerywania ciąży. Natomiast „Aborcyjny coming out” nie był jednorazową akcją, samych coming outowych pikiet było parę. Robiłyśmy też inne demonstracje, raz mniejsze, raz większe, kiedy LPR chciała wprowadzić poprawkę do konstytucji, odbyło się kilkanaście pikiet, demonstracji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 25/2011

Kategorie: Kraj, Wywiady