Amerykanom brakuje żołnierzy

Amerykanom brakuje żołnierzy

W USA setki rezerwistów ukrywa się przed naborem do Iraku, a ochotnicy z krajów arabskich spieszą pod sztandary rebeliantów „Myślałem, że jestem cywilem. Odsłużyłem swoje. Mam żonę i właśnie narodzone dziecko. Siedem lat nie dotykałem sterów helikoptera. Jak oni mogą powoływać mnie do wojska?”, żali się major rezerwy, Rick Howell z Tuscaloosa, który przez dziesięć lat testował wojskowe śmigłowce jako pilot doświadczalny. Na pamiątkę po karkołomnych lotach pozostały mu bóle pleców i chory łokieć. Większość nabytych w wojsku umiejętności zapomniał. Kiedy w 1997 r. został zwolniony w ramach redukcji sił zbrojnych, nie przeczytał uważnie umieszczonej drobnym drukiem klauzuli na podpisywanych dokumentach. Stanowiła ona, że odchodzący do cywila major pozostaje w rezerwie do dyspozycji US Army. „To nic nie znaczy. Musimy tylko mieć pana w naszych spisach”, zapewniali zresztą przełożeni. Howell pozbył się munduru, kupił dom, przyzwyczaił się do cywilnego życia, czekał na radość ojcostwa. I nagle jak grom z jasnego nieba przyszło wezwanie do służby w Iraku. Kilka dni później żona urodziła pierwsze dziecko. Major złożył odwołanie, które zostało odrzucone. Jeśli także druga prośba okaże się bezskuteczna, 47-letni pilot będzie musiał znów zasiąść w kabinie helikoptera. Czekają go niebezpieczne misje nad iracką pustynią. Ten sam los może spotkać także innych amerykańskich rezerwistów. Stany Zjednoczone mają bowiem w Iraku za mało żołnierzy. 138 tys. ludzi nie wystarczy, aby trzymać w szachu coraz bardziej zuchwałych rebeliantów i zapewnić względny spokój. Przy tym kombatantów trzeba wymieniać zazwyczaj po roku służby. Generałowie Pentagonu zamierzają zwiększyć amerykański kontyngent do 150 tys., tak aby zaplanowane na styczeń wybory do tymczasowego zgromadzenia ustawodawczego Iraku mogły zostać przeprowadzone. Wpływowy senator John McCain zapowiada, że do Mezopotamii trzeba będzie wysłać kolejne 50 tys. żołnierzy Stanów Zjednoczonych. A ochotników jest coraz mniej. Werbownicy Pentagonu dwoją się i troją, odwiedzają szkoły średnie, wybranych uczniów starszych klas bombardują telefonami. Obiecują, że każdy, kto się zaciągnie na pięć lat do piechoty, dostanie 12 tys. dol. gotówką i do 70 tys. na pokrycie kosztów późniejszych studiów. Ale młodzi ludzie nie kwapią się do podpisywania kontraktów. Gwardia Narodowa zamierzała zwerbować w 2004 r. 56 tys. nowych członków. Udało się znaleźć tylko 49 tys. chętnych. Wielu skłonnych do założenia munduru odstrasza perspektywa służby w Iraku. Setki młodych Amerykanów wróciło przecież stamtąd w trumnach. Listopad był dla US Army najkrwawszym miesiącem od czasu rozpoczęcia wojny irackiej. W ciągu 30 dni nad Eufratem i Tygrysem zginęło 135 żołnierzy USA, kilkuset zostało rannych. 55 poległo podczas szturmu na Faludżę, inni stracili życie z rąk rebeliantów kontratakujących w innych częściach kraju. Ogółem podczas irackiej operacji armia Stanów Zjednoczonych straciła 1254 żołnierzy zabitych w walkach lub wypadkach. Potencjalni rekruci zastanawiają się dwa razy, zanim się zdecydują wstąpić do wojska. Nastoletnich ochotników, którzy przychodzą prosto z high school, trzeba zresztą długo szkolić. Pentagon zaś potrzebuje w Iraku ludzi natychmiast. Jako cywilnego pracownika Departamentu Obrony przyjęto nawet 72-letnią prababcię (sic!). Lena Haddix z Lawton, która ma już troje prawnucząt, będzie sprzedawać w Iraku w żołnierskiej kantynie. Wysyłani są też wykładowcy szkół wojskowych i oficerowie administracyjni zza biurek Pentagonu. Generałowie George’a Busha liczą również na rezerwistów, którzy, zgodnie z dawną regułą militarną, zazwyczaj rozstrzygają długie wojny. Już teraz 40% sił amerykańskich w Iraku to żołnierze drugiego rzutu, rezerwiści lub członkowie Gwardii Narodowej. W trudnej sytuacji Departament Obrony zaczął powoływać pod broń także żołnierzy z ostatniej rezerwy. Korpus Individual Ready Reserve liczy około 110 tys. ludzi. Tworzą go byli żołnierze, którzy odeszli ze służby wcześniej, niż przewidywał ośmioletni zazwyczaj kontrakt, za to przez kilka lat pozostają jeszcze do dyspozycji Wuja Sama (jak przeciętny Amerykanin nazywa swe państwo). W przeciwieństwie do aktywnej rezerwy nie odbywają ćwiczeń ani nie pobierają żołdu, zbierają jedynie punkty do emerytury wojskowej i mają obowiązek raz w roku podawać władzom

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 50/2004

Kategorie: Świat