Aniołowie, prorocy, cioty

Aniołowie, prorocy, cioty

W Polsce mówi się „demokracja” i znaczy to, że mogę wywlekać swoje brudne resentymenty, a cudze uczucia traktować jak g… na podeszwie Swego czasu Wojciech Orliński w „Gazecie Wyborczej” zapowiadał film Mike’a Nicholsa według sztuki Kushnera „Anioły w Ameryce”, pisząc: „Kushner pokazuje wszystko z punktu widzenia tak bardzo dla nas egzotycznego, że przelicytować go pod tym względem mógłby tylko dramaturg marsjański. To punkt widzenia lewicowego nowojorskiego gejowskiego intelektualisty, dla którego Reagan to wcielenie zła, Gorbaczow to zbawca ludzkości, Rosenbergowie to ofiary prześladowania, a stosunek z mężczyzną jest czymś, o czym skrycie marzy każdy mężczyzna, tylko nie każdy potrafi się przyznać”. Marsjanie są mi bliscy Ki czort? W filmie jest jedno pochlebne zdanie o Gorbaczowie, Rosenbergowie – jak wszyscy straceni na krześle elektrycznym – chyba byli prześladowani, tym bardziej że nigdy nie udowodniono winy Ethel. Wreszcie wszyscy męscy bohaterowie filmu są homoseksualni, więc czemu mieliby marzyć o stosunku z kobietą? I co jest aż tak egzotycznego w punkcie widzenia Kushnera? Czy tego nie da się pojąć w kategoriach ziemskich, że Reagan w oczach obywatela USA, zwłaszcza demokraty, był kimś innym niż w oczach obywatela PRL-u, dla którego zamykał się w formule „daje popalić Ruskim”? Republikanin Reagan dawał popalić niejednemu obywatelowi USA, bo nie był z niego wielki reformator społeczny, czy polski czytelnik „GW” tego nie pojmie? Mnie z kolei mentalność Kushnera jest bliska, a mentalność Giertycha lub ks. Jankowskiego wydaje się marsjańska – i cóż z tego, że częstsza u nas niż to nowojorskie gejostwo? „Anioły w Ameryce” zaczynają się, kiedy Reagan wygrywa drugą kadencję. Jest rok 1985, AIDS przerwał proces asymilacji gejów i lesbijek, którzy do tej pory raczej podkreślali swoje podobieństwo do reszty społeczeństwa. Lecz, jak ujęła to pewna autorka, akceptacja zmieniła się w tolerancję (toleruje się to, czego się nie lubi), a tolerancja w nietolerancję. Czy aby wszyscy są takimi samymi dziećmi Boga i Ameryki? Może plaga AIDS właśnie niektórych wyłącza? Na początku nie wiedziano przecież, że AIDS dotyczy wszystkich. Wobec wrogości części społeczeństwa homoseksualna mniejszość odeszła od asymilacji; zrodziły się strategie podkreślania różnic, odmienności, język gniewu, a nie perswazji, walka o tych, którzy chorowali i umierali, i o to, jak opisywano tę chorobę (dżuma XX w.), która nie dość, że zabijała, to jeszcze stygmatyzowała. (A czy nie pamiętamy już, co się działo w Polsce, gdy Kotański zakładał domy dla nosicieli wirusa HIV?). Główny bohater filmu, piękny jak anioł, doświadczony jak samotne zwierzę, chory i opuszczony przez ukochanego, który tak się przestraszył choroby i śmierci – zostaje przez anioła powołany na proroka. Ma głosić wycofanie się, odwrót od poszukiwań, pokorne znieruchomienie, lecz odrzuca to przesłanie. Poszukiwanie i różnorodność są ludzką domeną – i tak musi zostać, powiada. Nie ma już powrotu do obłudy Roya Cohna (niesamowita kreacja aktorska Ala Pacino). To potężny wpływowy prawnik, prawicowiec, antykomunista i konserwatysta, który swego czasu posłał na krzesło elektryczne Ethel Rosenberg. Homoseksualista homofob, gardzący ludźmi, ceniący władzę; on też umiera w szpitalu w AIDS, ale nie przyznaje się do tej choroby, oficjalnie ma raka wątroby. A oto czarny pielęgniarz Cohna, Belize; kolorowe podkoszulki pod kitlem, giętki nadgarstek, miękkie biodro, jak u lekko przegiętej cioteczki; człowiek bez cienia kłamstwa, sprawiedliwy jak sprawiedliwość, szlachetny stop kobiecości i męskości; każdy, kto ma duszę, chciałby być kochany przez kogoś takiego jak on. Ach, pewnie, że ten film, ta sztuka idealizuje, pociesza, upraszcza. Lecz bez fałszu, bo otwiera żywe, pulsujące uczucia, szuka rdzenia tożsamości ludzkiej i społecznej, granic ludzkiego zła, dobra, słabości, mściwości, przebaczenia. W Polsce mówi się „wolność” i znaczy to wolność do niszczenia sobie życia samemu, mówi się „demokracja” i znaczy to, że mogę wywlekać swoje brudne resentymenty, a cudze uczucia traktować jak g… na podeszwie. Mamy też zapewne swojego bohatera typu Roya Cohna, wedle skromniejszych polskich proporcji, oczywiście – Żyda antysemitę, homofoba, mizogina, prawicowca i nacjonalistę, który nie chce być piętnowany i wykluczany (a kto chce?) – lecz sam pragnie piętnować i wykluczać innych. Tak, egzotyka lewicowego gejostwa polega na wielkodusznym przykazaniu: Nie będziesz nikogo wykluczał, gdyż wszyscy zostali włączeni. Pocałunki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2005, 2005

Kategorie: Opinie