Argentyna na skraju przepaści

Argentyna na skraju przepaści

Modelowy kraj neoliberalizmu pogrąża się w gospodarczym chaosie

Recesja w Argentynie trwa już trzeci rok. W wielu prowincjach, słynnych z wielkich stad bydła i soczystych steków, szerzy się głód. Kolejny kredyt Międzynarodowego Funduszu Walutowego może tylko opóźnić gospodarczą katastrofę.
Zagraniczne zadłużenie Buenos Aires sięga 148 miliardów dolarów. Tylko w bieżącym roku uciekający z tonącego okrętu inwestorzy wywieźli z Argentyny od sześciu do ośmiu miliardów dolarów. Rząd przeprowadza program radykalnych oszczędności, już siódmy od grudnia 1999 roku. Pensje wszystkich urzędników państwowych mają zostać obcięte o 13%. Eksperci nie wykluczają, że konieczna okaże się redukcja zarobków o jedną czwartą. Wtedy

nie uda się uniknąć buntu społeczeństwa.

W piwnicy sypiącego się ze starości biurowca w Buenos Aires powstał swoisty rynek wymiennego handlu. Swe stragany porozstawiali tu „nowi biedni”, jeszcze przed kilku laty należący do prosperującej klasy średniej. Oferują podniszczone ubrania, filiżanki z rodzinnych serwisów. Nikt tu nie płaci peso. Starszy pan sprzedaje pęczek zwiędłych selerów za jednego „credito”, papierek koloru zielonego. To „waluta” wydana przez organizatora rynku i tylko na tym rynku ważna. Za „creditos” można tu się ostrzyc lub podzelować buty. W Argentynie powstało ponad 500 takich „nodos”, czyli „nowych rynków” handlu wymiennego. „Tylko dzięki nim mogę zaopatrzyć się w artykuły pierwszej potrzeby, nie mam przecież peso”, mówi bezrobotna sprzątaczka, Monica Aguilera.
Także władze przy braku pieniądza ratują się, jak mogą. Gubernator prowincji Buenos Aires, najbogatszej w kraju (gdzie i tak co trzecia osoba żyje w nędzy), wydał skrypty dłużne, zwane patacones, pełniące rolę prowizorycznego pieniądza. Teoretycznie jeden patacon ma wartość jednego peso, ale sklepy i firmy akceptują skrypty tylko po niższej wartości, albo w ogóle ich nie przyjmują. W McDonaldzie za patacones można kupić tylko jedno danie, zwane malowniczo patacombo. Pracownicy sektora publicznego znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji. David San Millan, nauczyciel filozofii z La Plata, pracujący do tej pory na trzech etatach 14 godzin dziennie, zarabiał 1800 pesos. „W lipcu wypłacono mi w ramach oszczędności 600 peso mniej, a połowę tak okrojonej pensji stanowiły patacones. Ale tą prowizoryczną walutą mogę zapłacić tylko jedną trzecią rachunków za telefon i prąd. Bank, w którym zaciągnąłem kredyt, nie przyjmuje ich w ogóle”, żali się San Millan reporterowi dziennika „Washington Post”.
Nic dziwnego, że nastroje społeczne są coraz gorsze. W Buenos Aires kilkadziesiąt tysięcy urzędników i związkowców protestowało przeciw kolejnej „głodowej kuracji”. Na przedmieściach zdesperowani piqueteros (pikieciarze) niespodziewanie

ustawiają na drogach barykady z płonących opon,

blokując ruch. W gwałtownych starciach z policją zginęło już 10 piqueteros. Episkopat Argentyny ostrzega: nad krajem krąży widmo „socjalnej anarchii”.
Tak dramatyczne okazały się skutki reform przeprowadzonych w Argentynie w 1991 roku. Buenos Aires przyjęło modelowy program neoliberalny, opracowany przy udziale ekspertów Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W celu zahamowania hiperinflacji ściśle powiązano narodową walutę z dolarem. Jeden peso wart jest więc jednego dolara, a bank centralny może emitować tylko tyle waluty, ile dolarów posiada w rezerwie. Zniesiono bariery celne i przeprowadzono radykalny program prywatyzacji. Początkowo wydawało się, że reformy doprowadzą do gospodarczego cudu. Na początku lat 90. gospodarka Kraju Pampasów wzrastała aż o 7% rocznie. Pierwsza kadencja prezydenta Carlosa Menema przeszła do historii jako „epoka pizzy i szampana”.
Huczna zabawa zakończyła się jednak bólem głowy. Miliony dolarów uzyskane z prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw utonęły w czarnych kanałach korupcji. Aż w końcu nadszedł czas, gdy

nie było już czego prywatyzować.

Rząd utracił najważniejsze źródło dochodów. Po likwidacji ceł miejscowi drobni przemysłowcy nie mogli już konkurować z towarami z zagranicy. Od 1994 roku zamknięto 30 tysięcy średnich i małych przedsiębiorstw, stanowiących kręgosłup argentyńskiej ekonomii. W następstwie przestała istnieć połowa miejsc pracy. „Moje pokolenie nigdy nie oglądało fabryki od wewnątrz, ponieważ nie ma już fabryk”, mówi 27-letni Juan Cruz, jeden z przywódców ruchu pikieciarzy. Z powodu wyśrubowanego kursu peso produkty argentyńskie na rynkach zagranicznych nie znajdują nabywców, zwłaszcza że Brazylia, główny konkurent Buenos Aires, zdewaluowała swą walutę. Stagnacja gospodarcza w USA i Europie sprawiła, że regiony te sprowadzają znacznie mniej argentyńskich steków i innych towarów. Argentyna nie wykształciła własnego kapitału i zdana jest niemal całkowicie na inwestorów zagranicznych, a ci w obliczu coraz ostrzejszego kryzysu stosują sprawdzoną zasadę: „Bierz forsę i w nogi”.
Prezydent Carlos Menem, usiłujący zmienić konstytucję, aby uzyskać wybór na trzecią kadencję, nie znalazł czasu na przeprowadzenie reform. Z urzędu i tak musiał odejść, aż w końcu został osadzony w areszcie domowym, oskarżony o nielegalny handel bronią. Nowy szef państwa, Fernando de la Ruia, okazał się tak niezdecydowany, że zyskał sobie przydomek Frenando, czyli Hamujący. W marcu br. prezydent usiłował ratować sytuację, powołując do gabinetu Domingo Cavallo, swego rodzaju argentyńskiego Balcerowicza, autora „cudu gospodarczego” z 1991 roku. Cavallo stał się ekonomicznym dyktatorem drugiego co do wielkości państwa Ameryki Południowej. Jego recepta jest prosta: polityka radykalnych oszczędności, zero deficytu budżetowego, trwanie przy neoliberalnym kursie i kolejne kredyty od Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Już w końcu 2000 roku Buenos Aires uzyskało od MFW 14 miliardów dolarów pożyczki, w sierpniu br. przyznano kolejne osiem miliardów.
Większość ekspertów jest zgodna, że to kropla w morzu potrzeb. Kredyty tylko opóźnią ekonomiczną apokalipsę. Profesor Eduardo Curia, który od dziesięciu lat na próżno ostrzegał władze przed mieliznami neoliberalnej polityki, twierdzi: „To diabelski krąg. Radykalne oszczędności powodują tylko spadek dochodów podatkowych, co z kolei zmusza do kolejnych redukcji wydatków. Z powodu zbyt drogiej waluty nie możemy eksportować tyle, aby obsłużyć nasze zadłużenie. Bank Centralny wyda jeszcze kilka miliardów dolarów z rezerwy budżetowej, a potem nastąpi koniec”. Waszyngton, kierujący polityką MFW, daje do zrozumienia, że

nie będzie ratował Argentyńczyków w nieskończoność.

„Nie możemy wciąż pompować w ten kraj pieniędzy naszych hydraulików i stolarzy”, dobitnie oświadczył sekretarz departamentu finansów USA, Paul O’Neill.
Eduardo Curia uważa, że receptą na wyjście z kryzysu jest rezygnacja z neoliberalnych dogmatów, więcej interwencji państwa, dewaluacja peso. Jak dotąd władze w Buenos Aires nie chcą o tym słyszeć. Niemiecki lewicowy dziennik „Frankfurter Rundschau” twierdzi, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy będzie wspierać Argentynę tylko do czasu, dopóki zagraniczni inwestorzy, głównie amerykańskie banki prywatne, nie zdążą wycofać swych pieniędzy. Eksperci wyrażają obawy, że argentyński kryzys powiększy ekonomiczną mizerię innych krajów Ameryki Południowej, i tak potężnie zadłużonych. Wielu Argentyńczyków nie wierzy już w lepsze jutro i usiłuje emigrować. Przed konsulatami Hiszpanii, Włoch, a nawet Polski ustawiają się kolejki osób pragnących odzyskać obywatelstwo swoich przodków. Jak pisze izraelski dziennik „Ha’aretz”, przed polskim konsulatem stoją także argentyńscy Żydzi, których dziadowie wyemigrowali niegdyś z Warszawy do Buenos Aires.

 

Wydanie: 2001, 37/2001

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy