Wpisy od Bojan Stanisławski

Powrót na stronę główną
Świat

Bułgarska fabryka wakacji

Kraj o własnej bogatej kulturze i historii stawia atrapy Paryża, żeby ucieszyć masowego klienta

Korespondencja z Bułgarii

Polacy szturmują bułgarskie wybrzeże – co roku setki tysięcy wybierają Morze Czarne zamiast Grecji czy Hiszpanii. Masowa turystyka wiąże się jednak z dramatyczną przemianą regionu w przyozdobioną kiczem betonową pustynię tylko dla obcokrajowców.

Bułgaria od dwóch dekad pozostaje jednym z ulubionych kierunków wakacyjnych Polaków. Tanie loty, katalogowe pakiety, obietnica taniego wypoczynku bez komplikacji to, jak widać, oferta znakomita. Ale kryje się za nią także inna historia – dewastacja nadmorskiej przestrzeni, prymitywna turystyka niskiej jakości coraz częściej zamknięta w enklawach, gdzie nie uświadczysz już Bułgara. Nawet w obsłudze pracują głównie Mołdawianie, Ukraińcy, Tadżycy…

Polacy przyjeżdżają nad Morze Czarne na tydzień, w formacie all inclusive – to najpopularniejsza formuła od wielu lat. Niektórzy starają się zostać na dłużej, jakoś się tam zadomowić. Nawet kupują mieszkania, inwestują w apartamenty, próbują się zakotwiczyć w bułgarskim krajobrazie ekonomicznym, społecznym i kulturowym. Wciąż jednak stanowią mniejszość. Z jednej strony, dowodzi to atrakcyjności kraju: klimatu, kuchni, geograficznej bliskości. Z drugiej – odsłania mechanizm nierówności i uderzający w samych Bułgarów bum spekulacyjny na rynku nieruchomości.

Dlaczego Bułgaria stała się dla Polaków tak kuszącym miejscem? Rok 2025 tylko przypieczętował trend, który kształtował się od dawna: Bułgaria jest fabryką masowej turystyki. Do końca sierpnia przyjechało tu prawie 10 mln turystów zagranicznych, o 4% więcej niż w roku poprzednim. Branża chwali się rekordami, ministerstwo turystyki mówi o „najlepszym sezonie w historii”, a sektor liczy zyski. Ale równocześnie każdy, kto przejedzie się wzdłuż wybrzeża, niedługiego wszak, zobaczy cenę owego rekordu – totalną betonozę oraz drastyczną degradację krajobrazu i ekosystemów.

Polak – pewny i leniwy

Polacy od lat są jedną z największych grup turystów – ponad 438 tys. przyjazdów w 2023 r. to rekord potwierdzony w kolejnym sezonie. Jeśli chodzi o rok bieżący, dane pojawią się dopiero za kilka miesięcy, jednak można założyć, że będzie to sporo ponad pół miliona ludzi. Polskie biura podróży i tanie linie lotnicze uczyniły z Bułgarii swój priorytetowy kierunek: Warszawa-Burgas, Katowice-Warna, Kraków-Burgas – rotacja co kilka dni, od razu z transferem autokarowym „pod hotel”.

Od dawna nie ma tu miejsca na różnorodność, nie mówiąc już o jakiejkolwiek egzotyce. Bułgaria to po prostu tania alternatywa dla Grecji czy Hiszpanii, sprzedawana w katalogach obok Krety czy Majorki. Różnica polega i na tym, że w Bułgarii jest łatwiej i bardziej „swojsko” – animacje prowadzone są w naszym języku, menu w hotelach jest przetłumaczone na polski, a sklepy i bary przygotowane są specjalnie pod oczekiwania turystów z Warszawy, Poznania czy Pomorza.

Lokalny biznes wie, że Polak to klient pewny i leniwy: przyjedzie, zapłaci, ile trzeba, byle podsunąć mu pod nos coś, co uzna za rodzaj ekskluzywnej konsumpcji. Nie będzie też poszukiwał, zostanie w kompleksie, peregrynując z telefonem komórkowym i robiąc sobie zdjęcia przy basenie, w barach, w restauracji, na placu zabaw, przy zejściu na zarezerwowany dla niego sektor na plaży.

Dwa wzorce, oba negatywne

Jak mówi Rajko Domagarow, właściciel jednego z tysięcy biur, które świadczą podwykonawstwo i zapewniają realizację usług dla zagranicznych agencji turystycznych, w wielu miasteczkach na południowym wybrzeżu Bułgarii dominują dwa wzorce. – Najwięcej polskich turystów, którzy przechodzą przez moje biuro i dla których muszę znaleźć kwaterunek we wskazanym standardzie, to all inclusive: hotel, basen, restauracja, bar. Wydzielony kawałek plaży albo w ogóle brak dostępu do morza – zamiast tego chlorowana woda w basenie pół kilometra od plaży. Całość tak zaprojektowana, żeby nie przypominała Bułgarii – ma wyglądać jak „bezpieczny Zachód”. Ma być nowocześnie, może być trochę kiczu. Estetyka właściwie nikogo niemal nie obchodzi. Ważne jest, by było wszystkiego dużo lub żeby dużo opcji było w pakiecie. Poza konsumpcją

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Antyunijna rewolucja w Bułgarii

Kwestia wprowadzenia euro stała się bodźcem do masowych wystąpień przeciw arogancji władzy, korupcji, bezprawiu i lekceważeniu obywateli

Przystąpienie Bułgarii do strefy euro jeszcze do niedawna w zbiorowej wyobraźni obywateli uchodziło za coś abstrakcyjnego, co może i kiedyś nastąpi, ale nie tak prędko, a już na pewno nie teraz, w okolicznościach oczywistego kryzysu Unii Europejskiej. Oprócz tego powszechne było przekonanie, że Bułgaria nie spełnia podstawowych kryteriów konwergencji, czyli po prostu się „nie kwalifikuje” – i nie rozmijało się to z rzeczywistością. Bułgarska gospodarka po prawie czterech dekadach neoliberalnego eksperymentu znajduje się w stanie szczątkowym, porządek instytucjonalny i prawny przesiąknięty jest korupcją i klientyzmem. A jednak Bułgarzy zaczną posługiwać się euro od 1 stycznia 2026 r.

Okoliczności zmieniły się latem 2023 r., gdy partia Odrodzenie (bułg. Wyzrażdane), największe ugrupowanie opozycyjne, o nacjonalistycznym profilu, zainicjowała zbiórkę podpisów pod wnioskiem o ogólnokrajowe referendum w sprawie wprowadzenia euro. Kampania rozpoczęła się 6 lipca i trwała do 10 października, a jej rezultat przeszedł najśmielsze oczekiwania organizatorów – zebrano ok. 600 tys. podpisów.

Wtedy to kwestia euro stała się jednym z najważniejszych zagadnień w bułgarskim życiu publicznym i szybko zaczęła być postrzegana jako wyraz szerszego sprzeciwu wobec narzucanej z zewnątrz transformacji ekonomicznej i ustrojowej, za którą Unia wystawi rachunek najbiedniejszej nacji we Wspólnocie.

Referendum nie będzie

Choć partia Odrodzenie złożyła do Zgromadzenia Narodowego ponad 592 tys. podpisów, przekraczając tym samym ustawowy próg zobowiązujący parlament do przeprowadzenia referendum (400 tys. podpisów), posłowie większości odmówili jego organizacji, powołując się na rzekomą niekonstytucyjność pytania referendalnego.

Przedstawiciele partii rządzących (w tamtym okresie GERB Bojka Borisowa oraz koalicja Kontynuujemy Zmiany – Demokratyczna Bułgaria) powołali się na art. 9 ustawy o referendum, który zakazuje poddawania pod głosowanie decyzji wynikających z „międzynarodowych traktatów wcześniej ratyfikowanych przez Bułgarię”. Argumentowano, że przyjęcie euro zostało już przesądzone w chwili podpisania traktatu akcesyjnego i członkostwa Bułgarii w UE, choć w żadnym z dokumentów nie ma zapisu nakazującego przyjęcie euro w określonym terminie.

Pytanie sformułowane przez inicjatorów referendum brzmiało: „Czy popierasz wprowadzenie w Bułgarii euro jako oficjalnej waluty nie wcześniej niż po 1 stycznia 2043 r.?”. Nie było mowy o anulowaniu zobowiązań traktatowych, chodziło jedynie o odroczenie ich wykonania. Zdaniem niezależnych prawników i konstytucjonalistów takie sformułowanie nie naruszało prawa.

Rozpoczęło to awanturę polityczną, a ta zapoczątkowała społeczną mobilizację. Wobec takiego rozwoju sytuacji stało się jasne, że zdecydowana większość bułgarskiej opinii publicznej, jeśli udałoby się skutecznie o referendum zawalczyć, opowie się przeciwko rezygnacji z lewa. Niekoniecznie z powodów ekonomicznych, bardziej ze względu na arogancję władzy. Nawet ci, którzy wcześniej podchodzili do tego zagadnienia ambiwalentnie lub z umiarkowaną otwartością, zmieniali stanowisko i przyłączali się do coraz liczniejszych protestów. Po raz pierwszy od lat bułgarskie społeczeństwo zaangażowało się w masowy, oddolny ruch polityczny – zebranie podpisów za referendum było realnym wysiłkiem obywatelskim. Tym bardziej że od samego początku inicjatywa ta była mocno atakowana.

Zakulisowe gry

Główne media (należące do oligarchów lub zagranicznych korporacji) uruchomiły niebywale agresywną kampanię propagandową. Euro przedstawiano jako panaceum, a referendum – jako akt zdrady stanu, „antyeuropejską histerię analfabetów” i „wtórną putinizację” Bułgarii. Wysłano do mediów całe zastępy ekspertów, ekonomistów i influencerów, którzy wygłaszali peany na cześć UE i strefy euro, postponując popierających referendum. Lider Odrodzenia Kostadin Kostadinow był nieustannie szkalowany, wyzywany od populistów, szowinistów, a nawet faszystów, mimo że to on w marcu 2023 r. był jednym z niewielu bułgarskich polityków, którzy stanęli w obronie pomnika Armii Czerwonej w centrum Sofii, próbując zablokować jego demontaż.

Narastające napięcie społeczne skłoniło wiele innych środowisk do przystąpienia do walki o referendum. Znalazła się wśród nich partia Miecz (bułg. Mecz) Radostina Wasilewa, byłego ministra sportu. Ważnym momentem bułgarskiej sagi euroakcesyjnej była również publikacja nagrania z posiedzenia kierownictwa koalicji Kontynuujemy Zmiany – Demokratyczna Bułgaria. To Radostin Wasilew udostępnił je 26 maja 2023 r. Na nagraniu słychać głos Kiriła Petkowa, byłego premiera, a wówczas jednego z liderów koalicji rządowej, który wprost przyznał, że jest „dogadany z Ursulą”, czyli przewodniczącą Komisji Europejskiej, i że KE „przymknie oko” na ewentualne niedociągnięcia Bułgarii w zakresie kryteriów przyjęcia euro.

Nagranie wywołało powszechne oburzenie. Nie tylko dlatego, że potwierdzało krążące od dawna podejrzenia o oszukanych wskaźnikach konwergencyjnych, ale przede wszystkim dlatego, że pokazywało skalę zakulisowych ustaleń między polityczną ekspozyturą bułgarskiej oligarchii a najważniejszymi unijnymi politykami. Ludowy gniew przestał wówczas dotyczyć wyłącznie bezprawnego blokowania referendum i przeniósł się na samą istotę procesu akcesji. Powszechne stało się przekonanie, że procedura „aneksji” (jak zaczęto ją określać) Bułgarii do strefy euro odbywa się na siłę, wbrew wskaźnikom ekonomicznym, wbrew logice i – co najważniejsze – wbrew dominującym nastrojom społecznym.

Następnym etapem była kompletna utrata kontroli nad narracją medialną. Na platformach niezależnych – w podcastach, na YouTubie i w portalach zakładanych przez byłych dziennikarzy – coraz większą popularność zdobywali eksperci niezwiązani z żadnymi partiami czy koteriami oligarchicznymi. Tłumaczyli, jak naprawdę wygląda sytuacja Bułgarii i dlaczego jej gospodarka nie spełnia niemal żadnego z kryteriów.

Temat ten stał się nie tylko absolutnym priorytetem dla opinii publicznej, ale i osią realnego konfliktu pomiędzy społeczeństwem a elitami. Co więcej, okazało się, że w walce na argumenty i emocje establishment szybko zaczyna przegrywać. Zwłaszcza od momentu, gdy w alternatywnych mediach głównym krytycznym komentatorem stał się elokwentny i charyzmatyczny prof. Grigor Sarijski z Uniwersytetu Gospodarki Narodowej i Światowej (UNSS), najważniejszej i największej uczelni ekonomicznej w

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Państwo marginalizuje kolej

PKP Cargo, kiedyś drugi przewoźnik towarowy w Europie, to dziś spółka doprowadzona niemal do ruiny

Leszek Miętek – od 35 lat związany z koleją. Od 2005 r. prezydent Związku Zawodowego Maszynistów Kolejowych w Polsce. W 2006 r. powierzono mu funkcję wiceprezydenta Europejskiej Federacji Maszynistów i przewodniczącego Konfederacji Kolejowych Związków Zawodowych. Od 2008 r. członek Prezydium Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, a od 2010 r. przewodniczący Branży Transport OPZZ. W 2015 r. z ramienia OPZZ został członkiem Rady Dialogu Społecznego.

W exposé wygłoszonym 11 czerwca premier Donald Tusk odwoływał się do kwestii kolei w Polsce. Mówił, jak istotna jest to gałąź gospodarki, jak jest modernizowana, i przedstawiał ten obszar jako sukces. Tymczasem 6 czerwca opublikowano oficjalną informację o planowanych grupowych zwolnieniach w PKP Cargo. Czy premier wprowadzał opinię publiczną w błąd?
– Nie zamierzam zajmować się interpretacjami wypowiedzi polityków ani dociekać, jakie są ich intencje. Natomiast jedno mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem: żadne twierdzenia, jakoby polska kolej znajdowała się dziś w fazie pełnego rozkwitu, nie odpowiadają rzeczywistości. A już na pewno nie w odniesieniu do sektora przewozów towarowych.

6 czerwca, po godzinach pracy, zarządczyni sądowa PKP Cargo – spółki znajdującej się w tzw. restrukturyzacji sanacyjnej – wspólnie z zarządem opublikowała informację o planowanych zwolnieniach grupowych. Redukcja ma objąć olbrzymią liczbę maszynistów i pracowników operacyjnych. To de facto oznacza wygaszenie i tak już mocno ograniczonego potencjału tej firmy i przekreśla jej dalsze funkcjonowanie na rynku.

Zapytam retorycznie: czy tak powinien wyglądać dialog społeczny? Wysyłanie tego typu komunikatów w piątek po południu?
– Powiem szczerze: kwestie dialogu społecznego to chyba tutaj najmniejszy problem. Postawiłbym inne pytanie: czy tak w ogóle powinno się zarządzać spółką? Bo mówimy przecież o PKP Cargo – kiedyś drugim największym kolejowym przewoźniku towarowym w Europie! Dziś to spółka doprowadzona niemal do ruiny.

Przez kogo?
– Przez układy polityczne między poprzednią władzą a Solidarnością, przez nieudolne zarządzanie, traktowanie całego przedsiębiorstwa jako zbioru synekur, a także przez lata gigantycznych zaniedbań. Dziś przegrzebywanie historii spółki w poszukiwaniu winnych nie ma sensu, żadne polowania teraz nie pomogą, doskonale to wiem. Ale nie możemy też zupełnie zignorować przeszłości. Fakty bowiem są takie: spółka jest dziś potężnie zadłużona, na poziomie porównywalnym z dawnym długiem całej grupy PKP! I to jest efekt poprzednich rządów, poprzedniej ekipy i jej „zbrojnego ramienia” – NSZZ Solidarność.

A wasz związek nie jest upolityczniony? Jesteście częścią OPZZ.
– Związek Zawodowy Maszynistów Kolejowych w Polsce zawsze był i pozostanie organizacją apolityczną, ale nie ukrywam, że po latach patologii bardzo liczyliśmy na poprawę po zmianie władzy – że nowy rząd powoła fachowców, którzy tę firmę zaczną naprawiać. Niestety, zawiedliśmy się. Przez ponad pół roku nie było nawet zarządu spółki! Przez rok nie powołano zaś członka zarządu ds. operacyjnych! To skandaliczne i bezczelne zaniedbanie.

W międzyczasie spółka utraciła płynność finansową, więc na gwałt poszukiwano menedżerów, którzy, zamiast rozwijać firmę, skupiają całą uwagę na tym, jak zabezpieczać interesy wierzycieli i właścicieli. Tych samych właścicieli, którzy wcześniej w ogóle nie reagowali na to, że spółka się stacza, że traci wartość na giełdzie, że wypada z rynku. Jedyne środowisko, które wtedy interweniowało – już w 2020 r. – to były związki zawodowe! To my pisaliśmy do ministrów, premierów, prezesów partii, członków rad nadzorczych, do wszystkich świętych! Pukaliśmy do drzwi ministerstw, urzędów, biur zarządów i próbowaliśmy rozmawiać. To my ostrzegaliśmy, że sytuacja robi się krytyczna. Nikt poza nami tym się nie interesował!

Ale w końcu zarząd powołano.
– Owszem. Po okresie chaosu i bezkrólewia oddelegowani członkowie rady nadzorczej wprowadzają spółkę w restrukturyzację sanacyjną – czyli w uproszczeniu: w proces podobny do upadłości, tylko bez formalnego jej ogłoszenia. A wraz z tą „nieformalną upadłością” przychodzą cięcia, oszczędności i ograniczenia.

Zaczęło się od masowych decyzji o nieświadczeniu pracy. I to wcale nie wobec pracowników administracyjnych, tylko właśnie liniowych. 80% wysłanych na nieświadczenie pracy to byli maszyniści, ustawiacze, rewidenci – ludzie bezpośrednio

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Rumuni zatrzymali prawicę

Wobec perspektywy realnej wygranej etnonacjonalisty dość łatwo było zmobilizować mniejszości w kraju

Nie milkną wątpliwości wokół przebiegu wyborów prezydenckich w Rumunii i nie dotyczą one wyłącznie wydarzeń z grudnia ub.r., kiedy to unieważniono ich pierwszą turę. Pretekstem były rzekome rosyjskie wpływy wywierane poprzez sieć kont na platformie społecznościowej TikTok. Dogrywka powtórzonych wyborów, po wyeliminowaniu wcześniejszego faworyta Călina Georgescu, przeprowadzona 18 maja, również obrosła podejrzeniami. Głównie ze względu na duży skok frekwencyjny, z 53% na prawie 65%, i dość nagły zwrot w końcowej fazie liczenia głosów.

George Simion prowadził w pierwszej turze i był pewny wygranej. Po ogłoszeniu wyników drugiej tury początkowo odmówił ich uznania i ogłosił się nowym prezydentem Rumunii na platformie X. Szybko jednak zaakceptował realia i pogratulował zwycięstwa Nicușorowi Danowi, aczkolwiek zaznaczył, że nie składa broni, bo choć „przegraliśmy bitwę, wojny nie przegramy”.

Dan pokonał Simiona wyraźną różnicą niemal 10 pkt proc. – 54,8% do 45,2%. A to, co wydarzyło się w Rumunii, rezonuje także poza jej granicami, w tym w Polsce. Cała ta historia – począwszy od „opcji atomowej” użytej przeciwko Georgescu, przez oskarżenia o francuską i mołdawską ingerencję (potwierdzoną częściowo przez Pawła Durowa, założyciela komunikatora Telegram), aż po końcowe wyniki – stała się nowym paliwem dla najbardziej fanatycznej części opinii publicznej, popierającej umowny obóz populistycznej prawicy. Ludzie ci żyją w permanentnym wzmożeniu, karmiąc się fałszywym przekonaniem, że każde zwycięstwo nielubianego przez establishment stronnictwa to wyraz zwycięstwa ludu nad systemem, a ewentualna porażka to efekt spisku „liberalnej międzynarodówki” i „globalistów”; każde odchylenie od oczekiwanego wyniku to dla nich dowód manipulacji.

Wyraźny zwrot w ostatniej fazie głosowania powinien być przedmiotem dokładnej analizy. Pytania, dlaczego i czy to w ogóle statystycznie możliwe, by zwiększona frekwencja przełożyła się niemal wyłącznie na głosy dla Dana, gwarantując mu skok o 30 pkt proc. w porównaniu z pierwszą turą (20,99%), są bardziej niż zasadne. Zamiast śledztwa, choćby tzw. dziennikarskiego, Rumunom podrzuca się jednak spiskową zabawę w sieciach społecznościowych. Tymczasem wiadomo, że obóz euroatlantycki, zwany też liberalno-demokratycznym, nie ma powodu uciekać się do manipulacji, gdyż dysponuje sprawdzoną metodologią wygrywania wyborów nawet w sytuacjach trudnych. Działa bowiem poprzez „instytucje społeczeństwa obywatelskiego” bądź ruchy i wspólnoty obywatelskie. Podobne mechanizmy – zwłaszcza w zakresie kontroli przekazu, zarządzania emocjami elektoratu, koordynacji przekazów międzynarodowych i mobilizacji diaspor – testowano i wdrażano wcześniej w Mołdawii, gdzie Maia Sandu jest prezydentką praktycznie z nadania Mołdawian mieszkających za granicą. Można więc założyć, że strategia ta wciąż działa, a Rumunia stała się jej kolejnym poligonem. Wobec perspektywy realnej wygranej etnonacjonalisty stosunkowo łatwo było zmobilizować wszelkie mniejszości w kraju. Nie tylko Węgrów, ale i stroniące od udziału w polityce wspólnoty romskie czy bułgarskie.

Nicușor Dan i George Simion to postacie, które ucieleśniają całkowicie odmienne nurty polityczne współczesnej Rumunii. Z jednej strony, mamy zakorzenione w strukturach euroatlantyckich status quo, z drugiej – skierowane przeciw niemu postulaty formułowane z pozycji nacjonalistycznych.

Dan wszedł do polityki jako aktywista miejski – jego pierwszym poważnym zaangażowaniem publicznym była kandydatura na mera Bukaresztu w 2012 r. Choć zaczynał z pozycji outsidera, dziś jest już pełnoprawnym reprezentantem establishmentu: w ostatnich wyborach wsparły go Związek Zbawienia Rumunii (USR), Partia Narodowo-Liberalna (PNL) oraz Demokratyczny Związek Węgrów w Rumunii (UDMR). W jego otoczeniu znajdują się ludzie powiązani z sektorem IT, wpływowymi organizacjami pozarządowymi i międzynarodowymi inwestorami. Dan deklaruje poparcie dla Ukrainy oraz dążenie do zbliżenia Rumunii z Trójkątem Weimarskim, czyli według

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Bułgaria i jej gabinet słońce

Po trzech elekcjach w ubiegłym roku Bułgarzy w końcu mają rząd. Czy to już koniec kryzysu politycznego w tym kraju? Po ostatnich wyborach, przeprowadzonych jeszcze w listopadzie, bułgarski parlament zdołał sformować wyraźnie zarysowaną większość koalicyjną złożoną z czterech partii: Kontynuujemy Zmiany (PP), Jest Taki Naród (ITN), Bułgarskiej Partii Socjalistycznej (BSP) i Demokratycznej Bułgarii (DB). Żadne ze stronnictw, jakkolwiek są one od siebie programowo oddalone, nie zgłasza pretensji do kompozycji rady ministrów. Mało tego, liderzy wszystkich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Bułgarski festiwal antydemokracji

1,7 mln osób, które wzięły udział w wyborach, to mniej niż jedna trzecia uprawnionych do głosowania Rządzący w Bułgarii od niemal 15 lat oligarchiczny syndykat premiera Borisowa, prawicowa partia GERB, uzyskał drugie miejsce w wyborach, a zwycięzcą okazało się populistyczne ugrupowanie showmana Sławiego Trifonowa. Mało tego, reprezentację parlamentarną ponownie zyskały małe organizacje, które wyłonił ubiegłoroczny wielomiesięczny protest obywatelski. Niby więc nic się nie stało. To jednak bardzo powierzchowne spojrzenie. Społeczeństwo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wybory, których nikt nie wygrał

Bułgarzy nie chcą już ryzykować żadnych reform, gdyż te, które zostały wdrożone, zabrały im wszystko Wybory do bułgarskiego Zgromadzenia Narodowego zaowocowały serią zarówno przewidywalnych, jak i cokolwiek zaskakujących zjawisk. Wszystkie one mają wymiar bardziej kabaretowy niż polityczny. Bułgarki i Bułgarzy poszli do urn 4 kwietnia. Do tej pory żaden lider żadnego ze stronnictw nie ma pomysłu na to, jak w nowej konfiguracji stworzyć choćby techniczny rząd. W tych wyborach nie udało się wyłonić zwycięzcy – wszyscy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Antyaborcyjna nadgorliwość w Szpitalu Bielańskim

Skąd wziął się zapał dyrekcji do wykonywania nieopublikowanego wyroku Trybunału Konstytucyjnego? Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego zostało upublicznione 22 października; dzień później do wykonywania tego wyroku na kobiety zabrał się, z zaskakującym zapałem, Szpital Bielański. 23 października zastępca dyrektora ds. lecznictwa i szef oddziału urologicznego dr Piotr Kryst wystosował pismo do ordynatora oddziału ginekologicznego. „W związku z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego zwracam się do Pana Profesora o niewykonywanie w ramach działalności leczniczej i terapeutycznej w Klinice Ginekologii

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

W oczekiwaniu na kolejnego antyzbawiciela

Pogarda dla ubogich, jadowity antykomunizm i obsesje na punkcie antykorupcji – oto klimat wyborów samorządowych w Rumunii Niecodziennym zjawiskiem okazał się Związek Ocalenia Rumunii (USR). Partia ta traktowana jest jako nadzwyczaj postępowa, a to tylko dlatego, że jako jedyna pozwala sobie na krytykę Kościoła prawosławnego, nieszczególnie wprawdzie radykalną, ale widoczną na tle dość powszechnego, podobnie jak w Polsce, fundamentalizmu. Co jednak znacznie ważniejsze, tylko USR zdołał dokonać wyłomu w zabetonowanej od 30 lat scenie politycznej Rumunii.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Premier jest nagi

Premier śpi z bronią przy łóżku, a w szafce nocnej trzyma tysiące euro w gotówce i sztabki złota. Na ulicach zaś od niemal trzech miesięcy trwają codzienne protesty. Oto pocztówka z minionego lata w Bułgarii. Model restauracji systemu rynkowego wprowadzony w Bułgarii po 1989 r. ściągnął na kraj i społeczeństwo upadek cywilizacyjny bez precedensu w całej, trwającej ponad 1,3 tys. lat historii bułgarskiej państwowości. Jedna trzecia Bułgarów wyemigrowała, przemysł w zasadzie nie istnieje, rolnictwo jest w rękach kilku oligarchicznych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.