Wpisy od Krzysztof Pilawski

Powrót na stronę główną
Świat

Pożytki z Łukaszenki

Mińsk jest żywotnie zainteresowany zakończeniem wojny

Choć Białoruś prowadzi politykę nieprzyjazną wobec Polski, to coraz wyraźniej widać, że realną alternatywą dla Aleksandra Łukaszenki w okresie rządów Władimira Putina mogłaby być rosyjska flaga powiewająca nad Twierdzą Brzeską.

Podejrzewani o dywersję obywatele Ukrainy mieli przekroczyć granicę w Terespolu. Na Białorusi agenci rosyjskich służb specjalnych mogą czuć się bezpiecznie, choć niekoniecznie tak dobrze jak w Moskwie.

W miniony poniedziałek rosyjska dziennikarka komentująca w telewizji państwowej RTR incydent w Polsce stwierdziła, że miesiąc wcześniej Donald Tusk poparł ataki Ukrainy na obiekty w głębi Rosji, co mogło sugerować, że próba terroru na polskich torach była reakcją na wypowiedź polskiego premiera w wywiadzie dla „Sunday Times” o prawie Ukraińców do atakowania obiektów związanych z Rosją w dowolnym miejscu w Europie. Zareagował na nią rzecznik rosyjskiego prezydenta Dmitrij Pieskow: „Słowa Tuska powinny przede wszystkim zostać wysłuchane w Brukseli i europejskich stolicach. Na miejscu Europejczyków każdy rozsądny człowiek miałby obawy, czy warto pozostawać w tak bliskim sojuszu z państwem, które usprawiedliwia terroryzm i broni prawa innych państw do działań terrorystycznych”. Ta opinia zasługiwałaby na uwagę, gdyby nie fakt, że padła z ust reprezentanta państwa terroryzującego codziennie ludność Ukrainy.

W przeciwieństwie do Rosji Białoruś nie jest zainteresowana eskalacją wojny. Sprowadzony przez polskich liberalnych demokratów do roli kołchozowego pastucha i podnóżka Moskwy Aleksander Łukaszenka nigdy oficjalnie nie uznał aneksji Krymu, choć mógłby za to dostać sowitą nagrodę. To Mińsk był miejscem, w którym prowadzono rozmowy i podpisywano porozumienia mające zakończyć konflikt na wschodzie Ukrainy.

W Białorusi odbywają się manewry wojskowe mające demonstrować braterstwo broni z Rosją, lecz gdy w lutym 2022 r. Rosjanie zaatakowali Ukrainę, także z terytorium Białorusi, Łukaszenka nie wydał swojej armii rozkazu marszu na Kijów. Dementując informacje o udziale białoruskich wojsk w inwazji, prezydent przyrzekł, że nigdy nie wyśle żołnierzy na Ukrainę. I dotrzymuje słowa. Putin ściąga mięso armatnie nie z „bratniej” Białorusi, lecz z Korei Północnej. To Kim Dzong Un, a nie Łukaszenka buduje „święte sanktuarium poświęcone nieśmiertelności prawdziwych patriotów”, czyli poległych w walkach w Ukrainie.

Mińsk jest żywotnie zainteresowany zakończeniem wojny, które nie będzie oznaczało

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Zbrodnia relatywizacji

Obrazki z prowincji

W sporze o relacje polsko-ukraińskie prawicy nie chodzi o prawdę historyczną

W sporze o relacje polsko-ukraińskie prawicy nie chodzi o żadną prawdę historyczną ani dziejową sprawiedliwość, lecz – tak samo jak w kwestiach oceny uczestników powojennego podziemia zbrojnego, dekomunizacji czy powstrzymania tzw. propagandy LGBT – o ograniczenie swobód obywatelskich, w tym przypadku wolności słowa.

Mirosław Czech i Jarosław Kurski w obszernym tekście w „Gazecie Wyborczej” (nr 237) przedstawiają punkt widzenia środowiska, które reprezentują, na stosunki między naszymi narodami. Zgodnie z nim Ukraińcy, podobnie jak Białorusini i Litwini, zbudowali „swą literaturę, kulturę, myśl państwową i narodową tożsamość (…) w opozycji do Polski właśnie. Na Ukrainie zaowocowało to m.in. wykształceniem się formacji radykalnie nacjonalistycznej, ze wszystkimi tego fatalnymi skutkami”.

Przez pięć lat mieszkałem w Dzielnicy Moskiewskiej Kijowa i przeszło 12 lat w Dzielnicy Kijowskiej w Moskwie. Wiem, że potwierdzenie publicystycznej opinii autorów artykułu wymagałoby żmudnych, wieloletnich dociekań naukowych. Musiałyby one wyodrębnić z Ukrainy tę jej część, która weszła w skład Cesarstwa Austrii – Królestwo Galicji i Lodomerii, oraz część, którą uzyskała Rosja. Nie mogłoby się obyć bez zdiagnozowania wpływu, jaki wywarł na kształtowanie ukraińskiej tożsamości narodowej i ukraińskiego nacjonalizmu Kościół unicki stworzony pod koniec XVI w. przez Rzeczpospolitą pod patronatem Rzymu. Konieczne byłoby zbadanie skutków polityki rosyjskich zaborców, świadomie eskalujących od upadku powstania styczniowego do wybuchu I wojny światowej nienawiść Rusinów/Ukraińców do Polaków i Polski na Wołyniu, ziemi chełmskiej i zamojskiej.

Strefy wolne od obcych

Nie zgadzając się z kluczową opinią autorów „Wyborczej”, nie mogę – jak czyni to prawica – odmówić im prawa do głoszenia własnych poglądów. Poza tym nie dość przypominania, że Polacy byli nie tylko ofiarami zbrodni dokonywanych przez obcych najeźdźców, ale także sprawcami krzywd i cierpień innych narodów: Żydów, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów. Gdy autorytarna prawica chce wykorzystać niechęć do cudzoziemców i historię do budowy państwa zamordystycznego, nie wolno stać z boku. Na uwagę zasługuje przykład Zamościa, który oparł się prawicowym hufcom pod komendą posła Prawa i Sprawiedliwości Janusza Kowalskiego, wymachującego chorągwią z hasłem: „Reemigracja, a nie emigracja”. Pojęcie reemigracji Kowalski pożyczył od sąsiadów z Alternatywy dla Niemiec (AfD), w której są spadkobiercy ideowi twórców stref wolnych od Żydów.

Ciąg zdarzeń wskazywał, że zamojska twierdza padnie.

31 marca 2025 r. radni Zamościa w przyjętej jednogłośnie uchwale wyrazili „sprzeciw wobec ewentualnych działań powodujących napływ nielegalnych imigrantów i ich lokowania w Województwie Lubelskim”. Po dwóch tygodniach ją uchylili, gdyż okazało się, że radni miejscy nie mają prawa decydować o całym województwie. Aby naprawić błąd, prawica błyskawicznie zebrała ponad 1 tys. podpisów pod obywatelskim projektem uchwały zakazującej relokacji nielegalnych migrantów do Zamościa. Na jego prezentacji 16 maja na rynku pojawił się Sławomir Zawiślak, wtedy jeszcze poseł PiS. Dokument miał być poddany pod głosowanie na sesji 26 maja. W reprezentacyjnej sali Consulatus renesansowego ratusza stawili się radni, poseł Zawiślak, strażnik granic RP Robert Bąkiewicz z rycerzami prawdy z Telewizji Republika oraz mieszkańcy, wśród nich pani mówiąca o „nachodźcach” korzystających „z naszego dorobku”.

Do głosowania jednak nie doszło. Prezydent Zamościa Rafał Zwolak złożył zawiadomienie na policji w sprawie prowadzenia bezprawnej agitacji wyborczej przez Bąkiewicza. Uchwałę odsunięto do kolejnej sesji zaplanowanej na 30 czerwca. Dzień wcześniej Sławomir Zawiślak, już po zasileniu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Granica (nie)przyjaźni

Po wyborach i opadnięciu emocji polski premier i niemiecki kanclerz powinni porozmawiać o granicy

W 16-tysięcznym Gubinie uwagę zwracają patriotyczne nazwy ulic, z których można ułożyć tysiącletnią historię Polski: Piastowska, Chrobrego, Jagiellońska, Grunwaldzka, Kosynierów, Westerplatte… Ściśnięta ulicami Kopernika, Zygmunta Starego i Ułanów Karpackich galeria handlowa przy moście na Nysie Łużyckiej pod swoim dachem zmieściła niemieckiego Rossmanna, irlandzkiego Dealza, portugalską Hebe, hiszpańskiego Santandera oraz polskie CCC, 4F, Sinsay, Neonet, Big Star i Top Secret. Przy Wyspiańskiego ulokowały się po sąsiedzku Rossmann i Lidl – liczni klienci przybywający z położonego na drugim brzegu rzeki Guben twierdzą, że są lepiej zaopatrzone niż w ich kraju. Z kolei właściciel miejscowej restauracji chwali się niemiecką maturą syna. W Guben działa Szkoła Europejska im. Marii i Piotra Curie, której przyświeca hasło: „Masz prawo myśleć bez ograniczeń” (dosłownie: bez granic).

Klimat lokalnych relacji ilustruje zachowana tablica pamiątkowa Wilhelma Piecka przytwierdzona do fasady domu, w którym spędził dzieciństwo. Napis na niej głosi: „Wybitny działacz niemieckiego i międzynarodowego ruchu robotniczego, prezydent Niemieckiej Republiki Demokratycznej”. Guben za czasów NRD nosiło nazwę Wilhelm-Pieck-Stadt-Guben.

Od końca lat 90. oba przygraniczne miasta realizują koncepcję wspólnego Euromiasta Gubin-Guben. Gdy w 2007 r. Polska przystąpiła do strefy Schengen, zrobiło się jeszcze bardziej europejsko – zniknęło przejście graniczne. Ponownie kontrola graniczna pojawiła się wraz z pandemią, a potem jesienią 2023 r., gdy słabnący rząd socjaldemokraty Olafa Scholza poddał się antyimigranckiej fali masowych protestów Alternatywy dla Niemiec (AfD) i wprowadził stacjonarne kontrole na granicach. Na moście, od strony Guben, służbę pełnią funkcjonariusze niemieckiej Policji Federalnej sprawdzający pieszych i samochody z polskiej strony.

Merz zerka w stronę AfD

Nowy kanclerz, chadek Friedrich Merz, jeszcze w kampanii wyborczej uczynił z zaostrzenia polityki migracyjnej jeden z głównych celów. Chciał w ten sposób pozyskać część zwolenników AfD. To się nie udało, wynik CDU/CSU okazał się jednym z najgorszych w historii formacji – 28,5%, a na dwie chadeckie partie i koalicyjną SPD głosowało w sumie niespełna 45% wyborców. Tak słabego poparcia nie miał jeszcze żaden niemiecki rząd. Nigdy wcześniej także kandydat na kanclerza nie został wybrany na ten urząd dopiero w drugim głosowaniu, jak to się przydarzyło Merzowi, kontestowanemu również przez niektórych chrześcijańskich demokratów. To odbija się na pozycji kanclerza. W dodatku niemiecka gospodarka przeżywa trudny czas – w 2023 i 2024 r. spadł PKB, a w tym roku sytuacja może się powtórzyć. Konkurencyjności niemieckich towarów zagrażają amerykańskie cła i chińska ekspansja na rynek europejski. Co szósty Niemiec zagrożony jest ubóstwem, w 77 dużych miastach brakuje 2 mln mieszkań na dostępny wynajem. Rozwiązanie tych problemów jest nie tylko trudne, ale i czasochłonne, a notowania sondażowe rządzących partii spadają, rosną zaś AfD.

Merz wciąż nie porzucił nadziei na przekonanie do siebie umiarkowanej części Alternatywy i przebicie przez CDU/CSU granicy 30% poparcia. Jednym z argumentów ma być polityka migracyjna, w której zmiany wydają się znacznie łatwiejsze do przeprowadzenia niż w gospodarce czy w sferze społecznej.

Zawracanie migrantów

W kwietniu obecny szef Urzędu Kanclerza Federalnego Thorsten Frei zapowiedział, że od 6 maja, czyli od dnia zaprzysiężenia Merza, nowy rząd „rozszerzy i zintensyfikuje kontrole osób na granicach Niemiec” i będzie odsyłał migrantów do tych państw

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Rosja nie jest głównym zagrożeniem dla USA

Kapitalistyczna Rosja nie jest wspólnym wrogiem nawet w Unii Europejskiej

Gdybym był Amerykaninem, po obejrzeniu „Anory” pomyślałbym o Rosjanach: „Takie same sk… jak my”. I pozostając w bliskim bohaterom filmu Seana Bakera klimacie leksyki nienormatywnej, zadałbym pytanie: „Po kiego ch… nam wojna z Rosją?”.

O obrazie, któremu Akademia Filmowa przyznała pięć Oscarów, w tym dla najlepszego filmu, przeczytałem w „Gazecie Wyborczej”: „Konsekwentnie odkłamuje wizerunek pracy seksualnej. Przypomina, że próba spełnienia marzenia o społecznym awansie często kończy się rozczarowaniem”. Często, choć nie zawsze, skoro znana nam z imienia i nazwiska zwykła ulicznica z Los Angeles, sorki – pracownica seksualna – już ponad trzy dekady temu zdobyła Oscara oraz zabójczo przystojnego milionera.

Rosja to nie ZSRR

Wbrew recenzjom pisanym progresywnym bełkotem najlepszy kinowy film minionego roku nie jest sequelem ani remakiem „Pretty Woman”, lecz dziełem oryginalnym, które po zwycięstwie Donalda Trumpa nabrało nowych znaczeń. Jego twórcy pokazują czarno na białym – nie jestem pewien, czy całkiem świadomie – że dzisiejsza Rosja to normalny kraj kapitalistyczny, w którym żądzą pieniądze i siła, a nie komunistyczny Związek Radziecki gotów ruszyć z posad bryłę świata, byle tylko oczyścić naszą planetę z własności prywatnej i wyzysku człowieka przez człowieka.

Tytułowa bohaterka jest proletariuszką, konkretnie seksworkerką, czyli zgodnie ze słownikiem języka polskiego kobietą zatrudnioną w przemyśle erotycznym. Zatrudnioną, dodajmy, na śmieciówce – właściciel klubu, w którym pracuje, nie opłaca jej składki zdrowotnej i emerytalnej, nie płaci za urlop wypoczynkowy. Szansa na awans społeczny Anory vel Ani pojawia się wraz z poznaniem nowego klienta – przebywającego czasowo w USA Iwana Zacharowa, dla bliskich Wani. Życie pozbawionego trosk materialnych dwudziestolatka, syna rosyjskiego oligarchy, toczy się wokół imprez, seksu, narkotyków i dżojstika. Mimo ogromnej różnicy wieku Wania niemal do złudzenia przypomina Huntera Bidena, ułaskawionego w ostatnich dniach prezydentury przez troskliwego papę. Donald Trump właśnie skasował temu koneserowi amerykańskiego przemysłu erotycznego i pochodzących z Rosji seksworkerek liczną ochronę agentów Secret Service.

Podobnie jak Hunter Wania szasta pieniędzmi, których nie zarobił. Od czasu do czasu wzbiera w nim dziecinny bunt, za który także płacą rodzice. Tym razem formą protestu staje się wzięty pół żartem, pół serio ślub z Anorą. Choć uroczystość w Las Vegas jest groteskowa, wydany akt małżeństwa ma moc prawną. Nowo poślubiona traktuje sprawę śmiertelnie poważnie, chce być członkinią rodziny Zacharowów. Na przeszkodzie jej awansowi społecznemu stają jednak teściowie.

Burżujskie esperanto

Państwo Zacharowowie w niczym nie przypominają radzieckich dygnitarzy pozbawionych prawa do posiadania na własność przydzielonej im przez państwo daczy i limuzyny do przewożenia najważniejszych członków kierownictwa partii i rządu. Ci bogaci burżuje nie odbiegają zachowaniem i stylem życia od kolegów z innych państw, niekoniecznie przyjaznych Rosji. Donald Trump ma dla nich ofertę – złote karty po 5 mln dol. sztuka, które uprawniałyby do zamieszkania w USA na stałe. 47. prezydent tak reklamował swój kolejny pomysł: „Znam trochę rosyjskich oligarchów i są to bardzo mili ludzie. Nie są tak bogaci jak kiedyś, ale myślę, że stać ich. Więc wielu ludzi będzie chciało przyjechać do tego kraju”.

Rodzice Iwana nie mogą pozwolić, by syn, zapewne także sukcesor ich fortuny, związał się z – jak to określił w tytule swojego filmu Andrzej Żuławski – kobietą publiczną. Zanim jeszcze przyfrunęli do Stanów prywatnym jetem, zlecili odkręcenie ślubu syna mieszkającym w Nowym Jorku gangsterom, duchownemu Kościoła ormiańskiego oraz adwokatowi. Wszyscy oni przypominają członków mafii. Miszka Japoniec z niedocenionej polsko-radzieckiej komedii Juliusza Machulskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Trump łączy czarnych i czerwonych

Nieszczęściem elity politycznej Niemiec jest to, że wybory do Bundestagu wypadły w czasie geopolitycznego trzęsienia ziemi wywołanego przez Donalda Trumpa

Do pociągu jadącego ze Szczecina do Pasewalk na Pomorzu Przednim wsiadają funkcjonariusze Policji Federalnej (Bundespolizei) – służby utworzonej 20 lat temu w miejsce Federalnej Straży Granicznej. Skrupulatnie sprawdzają dokumenty tożsamości wszystkich pasażerów. – Jakim prawem pani nas kontroluje? Przecież mamy Schengen – rzuca w stronę młodej funkcjonariuszki niemiecki podróżny. – Schengen… – powtarza szczerze zdziwiona policjantka federalna i wzrusza ramionami. Po wyjściu funkcjonariuszy niemieccy pasażerowie, którzy wpadli na zakupy do polskiego Szczecina, wymieniają poglądy na temat kontroli granicznej. Są niemal jednomyślni: tak właśnie być powinno. Jest niedziela 23 lutego, w całych Niemczech trwają wybory do Bundestagu, w gabinecie kanclerza przy ulicy Willy’ego Brandta w Berlinie wciąż urzęduje socjaldemokrata Olaf Scholz.

Dzień wcześniej w XIX-wiecznej monachijskiej piwiarni Löwenbräukeller odbywa się ostatnie zgromadzenie wyborcze CDU/CSU. Friedrich Merz, najbardziej prawdopodobny następca Scholza, przy dźwiękach skocznej bawarskiej melodii wchodzi do szczelnie wypełnionej sali. Na stołach kufle z miejscowym piwem i swojskie przysmaki. Na banerach hasło: „Zmiana polityczna dla Niemiec”. Tej zmiany nie chcą uczestnicy pikiety przed budynkiem Löwenbräukeller. W ich przekonaniu, organizując ostatni wiec wyborczy w miejscu związanym z nieudanym puczem nazistów z 1923 r., gdzie obchodzono rocznice tego wydarzenia i gdzie w 1942 r. przemawiał Adolf Hitler, Merz pluje w twarz milionom wychodzącym w ostatnich miesiącach na ulice i place, by manifestować przeciwko skrajnej prawicy. Demonstrant w masce z podobizną Merza niszczy kartonowy mur symbolizujący kordon sanitarny, który miał otaczać Alternatywę dla Niemiec. To echo głosowań w Bundestagu nad zgłoszonym przez Merza w imieniu frakcji CDU/CSU projektem ustawy zaostrzającej politykę migracyjną, popartym przez deputowanych AfD.

Gorzkie zwycięstwo

Pikieta rozdrażniła Merza, pod koniec wystąpienia emocje poniosły tego doskonale prezentującego się oratora. Uczestników pikiety nazwał „typami” i oświadczył, zwracając się do nich: „Dla tych ludzi, którzy biegają na zewnątrz, mam jedną odpowiedź: lewica jest przeszłością. Nie ma żadnej lewicowej większości, żadnej lewicowej polityki w Niemczech. To przeszłość. Tego już nie ma. Teraz jesteśmy my. Będziemy prowadzić politykę w imię interesów większości ludności, tej większości ludzi w naszym kraju, którzy prawidłowo myślą, którzy mają wszystkie klepki w głowie (…) Stoimy po waszej stronie i będziemy prowadzić politykę dla Niemiec, a nie dla wszelkich zielonych i lewicowych dziwolągów na tym świecie, które biegają po ulicach, ale niczego nie robią dla ludzi”.

Te słowa zgromadzeni w Löwenbräukeller przyjęli z większym entuzjazmem niż zapewnienie, które padło chwilę wcześniej z ust kandydata na dziesiątego kanclerza federalnego: „Nie będzie żadnych rozmów ani rokowań na temat udziału w rządzie z AfD. To nie wchodzi w rachubę. Tego nie będziemy robić”. Zgodnie z niedawnym sondażem prawie co trzeci chadek (31%) uważa za błąd odrzucenie przez kierownictwo partii współpracy z AfD.

Wypowiedzią Merza w Löwenbräukeller poczuli się urażeni jego najbardziej prawdopodobni przyszli koalicjanci – socjaldemokraci. Matthias Miersch, sekretarz generalny SPD, powiedział agencji DPA: „Zamiast się jednoczyć, Friedrich Merz postanawia ponownie nas naprawdę podzielić. Nikt, kto chce być kanclerzem wszystkich, tak nie mówi – tak mówi mini-Trump”.

Sukces chadeków określany jest jako gorzkie zwycięstwo, walczyli o 35%, dostali poniżej 30%. Co prawda, w porównaniu z poprzednimi wyborami zyskali 4,5%, ale tamten wynik związany ze schyłkiem kariery Angeli Merkel był najgorszy od 1949 r. Wcześniej pod wodzą tej polityczki chadecja uzyskiwała od 32,9% do 41,5%. Obecny rezultat jest drugim najgorszym w powojennej historii. Tylko w wyborach w 2021 i 2025 r. CDU/CSU zeszły poniżej 30% poparcia. W dodatku chadecy nie pompowali wyniku korzystnej z ich punktu widzenia koalicjantki, Wolnej Partii Demokratycznej (FDP). Wcześniej zdarzało się, że część z nich oddawała pierwszy głos (Erststimme) na swojego przedstawiciela w okręgu, drugi zaś (Zweitstimme) na FDP. Tym razem przewodniczący CSU Markus Söder w czasie kampanii publicznie apelował o nieoddawanie „głosów na kredyt”, czyli na wolnych demokratów, bo to zaszkodzi wynikowi chadecji.

Przewodniczący FDP Christian Lindner uniósł się honorem: „Jesteśmy dumną partią o bogatych tradycjach, nie chcemy pożyczonych głosów”. 46-letni Lindner, który sprowokował przyśpieszone wybory do Bundestagu – jako minister finansów tak bronił dyscypliny budżetowej, że został zdymisjonowany przez kanclerza Scholza, co było równoznaczne z rozpadem koalicji i utratą większości parlamentarnej – po katastrofie wyborczej zapowiedział odejście z polityki.

Nie sprawdziła się nagła zmiana strategii wyborczej Friedricha Merza, który początkowo zakładał, że głównym tematem kampanii będzie gospodarka. Po grudniowym zamachu terrorystycznym w Magdeburgu na jarmark bożonarodzeniowy Merz

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat Wywiady

W cieniu Sahry Wagenknecht

Choć wiele polskich mediów nazywa partię Sahry Wagenknecht skrajną lewicą, głosi ona postulaty sprzeczne z lewicowymi i sama nie uznaje się za partię lewicową.

Dietmar Bartsch – (ur. w 1958 r.) współprzewodniczący frakcji Die Linke w Bundestagu do czasu jej rozpadu w grudniu 2023 r. 5 września uczestniczył w międzynarodowej konferencji „Trójkąt Weimarski na rzecz sprawiedliwości społecznej”, zorganizowanej w Warszawie przez Fundację im. Róży Luksemburg.

Rozmawiamy po porażce pana partii, Lewicy (Die Linke), w Turyngii i Saksonii. Dawniej wschodnie Niemcy były głównym zapleczem formacji sytuujących się na lewo od socjaldemokracji: najpierw Partii Demokratycznego Socjalizmu, potem Lewicy. W ostatnich latach ten region stał się zapleczem Alternatywy dla Niemiec, AfD. Co się stało?
– W tym czasie wydarzyło się bardzo wiele. Ale chciałbym zacząć od tego, że mimo słabszych wyników Lewica uzyskała w Turyngii więcej głosów niż wszystkie trzy partie koalicji rządzącej: SPD, Zieloni i FDP, razem, a w Saksonii także będziemy mieli frakcję w parlamencie krajowym.

Jednak w Turyngii, jedynym landzie, którego premierem jest przedstawiciel Lewicy, uzyskaliście gorszy wynik niż BSW, partia Sahry Wagenknecht.
– Sojusz Sahry Wagenknecht (Bündnis Sahra Wagenknecht) zawdzięcza dobre wyniki efektowi nowości, oczekiwaniu rozczarowanych obywateli, że nowa siła polityczna spełni ich wszystkie życzenia. To bolesne, że część polityków i polityczek lewicy zaangażowała się w projekt, który nie chce się pozycjonować na osi lewica-prawica. Działania BSW nie mają nic wspólnego z działaniami lewicy. Partia ta nie jest tworem trwałym i rozczaruje wyborców. To tylko kwestia czasu.

Jednak przed wyborami wspomniał pan o możliwości utworzenia w Turyngii czerwono-czerwono-czerwonej koalicji rządowej, złożonej z Lewicy, SPD i BSW.
– Rozważania o trójstronnej koalicji były elementem taktyki wyborczej, a nie strategii. Przecież toczyła się walka lewicy z prawicą.

Wróćmy do sukcesu AfD na wschodzie Niemiec.
–Tej partii w Turyngii – choć jej czołowi kandydaci w wyborach i znaczna część kadry pochodzą z zachodnich Niemiec – faktycznie udało się zyskać bardzo wiele głosów. Die Linke nie zdołała utrzymać wizerunku wiarygodnej siły nastawionej opozycyjnie zarówno w stosunku do rządu federalnego w Berlinie, jak i do Brukseli. Niewątpliwie wpływ miał na to fakt, że współrządziliśmy we wszystkich landach wschodnich poza Saksonią, obejmowaliśmy funkcje burmistrzów, starostów. W moim ojczystym kraju, Meklemburgii-Pomorzu Przednim, nadal współrządzimy. AfD nie ma jeszcze takich doświadczeń, dlatego przekonuje: to my jesteśmy przeciwko Berlinowi i Brukseli.

Druga rzecz – po upadku Niemieckiej Republiki Demokratycznej zawaliły się struktury państwa opiekuńczego i znaczna część społeczeństwa pozostawiona była sama sobie. PDS starała się wypełniać tę lukę, pomagaliśmy osobom dotkniętym skutkami gwałtownej transformacji ustrojowej w rozwiązywaniu problemów materialnych, mieszkaniowych itp. Lewica przez wiele lat skutecznie wypełniała funkcję opiekuńczą – była ona znakiem rozpoznawczym naszej partii. To jednak się zmieniło, wielu wyborców nie widziało w nas formacji troszczącej się o codzienne problemy zwykłych obywateli.

Jaką rolę odegrała w tych wyborach kwestia wojny rosyjsko-ukraińskiej? BSW ma poglądy zbieżne z AfD, Sahra Wagenknecht chce przywrócenia dobrych relacji z Rosją, domaga się zaprzestania dostaw broni dla Ukrainy.
– Kwestia wojny była istotna. We wschodnich landach wciąż żywa jest pamięć historyczna związana z rolą odegraną przez Związek Radziecki w czasie II wojny światowej, obawą przed ponownym staniem się strefą okupacyjną. Wezwania do pokoju padają tu na podatny grunt. BSW zarówno w wyborach do Parlamentu Europejskiego, jak i w wyborach w Turyngii i Saksonii wykorzystywał hasło „Wojna czy pokój? Teraz macie wybór”. Ale czy wolno patrzeć obojętnie na to, że rosyjskie drony i rakiety uderzają w ukraińskie miasta? Systemy obrony są bardzo ważne. Całkowite wstrzymanie dostaw broni do Ukrainy byłoby równoznaczne z jej okupacją. Sahra Wagenknecht zajmuje w kwestii wojny na wschodzie bardzo populistyczne stanowisko. Tymczasem partia lewicowa musi zdecydowanie potępić agresję Rosji na Ukrainę, uznać ją za wojnę najeźdźczą, imperialistyczną. Zarazem jednak występujemy przeciwko eskalacji konfliktu poprzez zwiększanie dostaw coraz to nowych typów broni. To nie przybliża zakończenia wojny, ona nie może być rozstrzygnięta środkami militarnymi.

Współpracował pan z Sahrą Wagenknecht, byliście współprzewodniczącymi frakcji Die Linke w Bundestagu. Czy rozłam w partii był nieuchronny?
– Nie chciałem go, bo w moim rozumieniu rozłam na lewicy zawsze służy prawicy. Byliśmy współprzewodniczącymi do 2019 r., gdy Sahra Wagenknecht zachorowała, ustąpiła z tej funkcji i zaprzestała działalności. Po powrocie do polityki jej działanie: medialne one woman show, podejście do kwestii migrantów, wojny w Ukrainie, wzbudziło wiele moich wątpliwości. Mimo to nasze relacje układały się poprawnie, mieliśmy wspólne biuro. Uważam jednak, że droga, którą obrała, jest niewłaściwa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

AfD to taka niemiecka Konfederacja

Sławomir Mentzen rozbawiłby nas swoimi słowami, że Alternatywa dla Niemiec nie jest antypolska, lecz proniemiecka, gdyby nie to, że „proniemieckości” AfD boją się sami Niemcy.

Prezes Nowej Nadziei próbował wytłumaczyć fakt przystąpienia trójki eurodeputowanych z jego partii, wchodzącej w skład Konfederacji, do budowanej przez AfD nowej grupy w Parlamencie Europejskim – Europy Suwerennych Narodów. W poprzedniej kadencji AfD zasiadała we frakcji Tożsamość i Demokracja, lecz w maju tego roku została z niej wyrzucona za sprawą rozdającej w niej karty partii Marine Le Pen. Powodem stał się wywiad lidera listy kandydatów AfD w wyborach europejskich Maximiliana Kraha dla włoskiego dziennika „La Repubblica”, w którym polityk przekonywał, że nie wszyscy członkowie SS byli przestępcami. Krah wybielał zbrodniarzy w czasie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego i przygotowań do obchodów 80. rocznicy największej zbrodni hitlerowców na terenie Francji – rozstrzelania i spalenia żywcem przez żołnierzy dywizji pancernej SS „Das Reich” przeszło 640 mężczyzn, kobiet i dzieci ze wsi Oradour-sur-Glane. Obecny na rocznicowej uroczystości prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier mówił o swoim wstydzie z tego powodu, że jego kraj zawinił po raz drugi: „Mordercy pozostali bezkarni, a ciężka zbrodnia nie została odkupiona”.

Rozgłos, jakiego nabrały słowa Kraha, zmusił AfD do ukarania polityka zakazem wypowiedzi w czasie kampanii wyborczej i pozbawieniem stanowiska w kierownictwie partii. Zamknięto mu także drzwi do Europy Suwerennych Narodów. Jednak uzyskał on mandat eurodeputowanego i zachował członkostwo w AfD, która – jak zauważył dziennik „TAZ” – mimo pełnej skandali kampanii i znanych z radykalizmu kandydatów stała się drugą co do wielkości siłą polityczną w Niemczech.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ustawowy upiór nadal straszy

Ustawa o „dekomunizacji przestrzeni publicznej” dała IPN skuteczne narzędzie usuwania niechcianych śladów historii Przyjęta w 2016 r., w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości, ustawa o tzw. dekomunizacji przestrzeni publicznej to wciąż obowiązujący akt prawny. Na indeksie Instytutu Pamięci Narodowej nadal znajdują się m.in. dąbrowszczacy, Gwardia Ludowa, 1. Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, 1. Samodzielny Batalion Kobiecy im. Emilii Plater, Leon Kruczkowski, Oskar Lange, Wilhelm Szewczyk, Jerzy Ziętek i 22 Lipca. Ustawa nakłada

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Róża Luksemburg wraca do Warszawy

Plac Centralny przywróci Złotą 16 – najbardziej znany warszawski adres kojarzony z rewolucjonistką Fragmenty bruku i budynków przy nieistniejącym odcinku ulicy Złotej odkryto w trakcie prac ziemnych w środkowej części placu Defilad, między Muzeum Sztuki Nowoczesnej a Pałacem Kultury. Powstanie tu nowy plac, Centralny, z oznaczeniem układu dawnych ulic, obrysem zabudowy i dziedzińców kamienic. Na jednym z nich ostatniego dnia lutego 1895 r. poślizgnęła się i złamała lewą rękę matka Róży Luksemburg.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Pocałunek śmierci

W Berlinie zmarł rosyjski malarz Dmitrij Wrubel, autor namalowanego na murze berlińskim pocałunku Breżniewa i Honeckera W okresie pierestrojki moskiewscy znajomi zaprowadzili mnie do jednopokojowego mieszkania młodego artysty, które zarazem było galerią. Prywatna galeria w ZSRR wydawała mi się czymś niezwykłym. W 1974 r. samorzutnie zorganizowaną w Moskwie plenerową wystawę rozjechały spychacze – do dziś jest ona znana jako wystawa spycharkowa. W Leningradzie pracownie malarzy organizujących niezależne wystawy podpalali nieznani sprawcy. W 1976 r.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.