Wpisy od Wojciech Kuczok

Powrót na stronę główną
Sport

Papszun na wydaniu, Legia w kryzysie

Polski czwartek w europejskich pucharach

Papszuniada trwa w najlepsze. Przybliżmy postać, wokół której rozkręciła się właśnie najgorętsza od lat telenowela piłkarska w Polsce. Marek Papszun jest urodzonym warszawiakiem. Z wykształcenia historyk, do 2016 r. był nauczycielem i wuefistą, przy okazji trenował w niższych klasach rozgrywkowych kluby z podwarszawskich miejscowości, Legionovię prowadził nawet w sezonie zakończonym awansem do II ligi. Wiosną 2016 r. właściciel Rakowa Michał Świerczewski, twórca i założyciel sieci sklepów komputerowych, na której dorobił się miliardów, zaprosił Papszuna na rozmowę kwalifikacyjną, która wedle wspomnień szkoleniowca trwała… osiem godzin, a przysłuchiwała się jej w milczeniu psycholożka, prywatnie partnerka Świerczewskiego. Trener przedstawił szczegółowo swoje plany i został przyjęty do roboty, ale wcześniej na wszelki wypadek wziął bezpłatny urlop ze szkoły.

Początek miał kiepski, zaczął od kilku porażek, nie wykonał doraźnego zadania i mimo przejęcia drużyny walczącej o awans do wyższej ligi znalazł się poza miejscem barażowym. Świerczewski wykazał się cierpliwością, dzięki czemu zaczęła się bezprecedensowa, najdłuższa kadencja klubowa w Ekstraklasie – z jednym sezonem przerwy na odpoczynek Papszun jest w Rakowie do dzisiaj (stan na 28 listopada). Gdyby został w Częstochowie, za pół roku mógłby świętować dziesięciolecie rozpoczęcia projektu marzeń: potęgi Rakowa, którą zbudował od podstaw. W ciągu siedmiu lat przeszedł z klubem drogę od trzeciej klasy rozgrywkowej na szczyt, zdobył mistrzostwo Polski i… wziął sobie wolne.

Miał nadzieję na pracę w reprezentacji Polski, ale prezes Kulesza ostatecznie zdecydował się na Michała Probierza – jak wiemy, z fatalnym skutkiem. Raków przejął na rok Dawid Szwarga, asystent Papszuna, i wszystko się posypało: drużyna odpadła z Ligi Europy po fatalnej grze i porażce z Atalantą, zajęła w Ekstraklasie dopiero siódme miejsce i groziło jej popadnięcie w przeciętność. Marek Papszun jednak wrócił i z marszu sięgnął po wicemistrzostwo, przy czym jego drużyna walczyła o tytuł z Lechem do samego końca.

Dorobek ekstraklasowy Papszuna w Rakowie jest imponujący: w ciągu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Uwłasnowolnienia

To słowo bardzo mi się podoba, tak bardzo, że je sobie przywłaszczam do tytułu, a jako zadośćuczynienie poświęcę felieton wystawie, w której opisie je znalazłem. Uwłasnowolnienie, czyli odzyskanie mocy sprawczej kobiet w sztuce, któremu poświęcona jest świeżo otwarta w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej „Kwestia kobieca 1550-2025” pod kuratelą nowojorskiej krytyczki sztuki Alison M. Gingeras. Paradoksalnie ta ekspozycja jest złożona wyłącznie z prac wykorzystujących tradycyjne media plastyczne – malarstwo i rzeźbę, w dodatku gros dzieł to sztuka dawna (np. XVII-wieczne autoportrety Sofonisby Anguissoli czy Lavinii Fontany) lub XX-wieczna. Sam dyskurs feministyczny też trudno nazwać nowatorskim – cała wystawa jest więc raczej akademickim repetytorium; być może takie było kuratorskie przesłanie: nie ma co walczyć o miejsce kobiet w sztuce, bo one zawsze w niej były. Trzeba po prostu to sobie przypomnieć.

W kolejnych salach/rozdziałach wyraźnie zarysowuje się historyczny rozwój emancypacji kobiet: od buntu przeciw skryptom płci (scenariuszom zachowań przypisywanym płciom) do buntu przeciw schematom płciowym (niebinarność). Tyle że już na dzień dobry widz męski dostaje kuksańca, w pierwszej sali, poświęconej femmes fortes, widzimy kolejne wcielenia Judyty i Salome, dokonujących uwłasnowolnienia przez dekapitację mężczyzny. Ja się bardzo staram wierzyć w feminizm wolny od mizoandrii, ale po takim powitaniu czytam komunikat wprost: zanim zaczniesz rozmawiać z facetem o równouprawnieniu, nie zapomnij ściąć mu łba.

Owóż, przechadzając się po wystawie, z każdą kolejną salą nabierałem pewności, że

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Droga na mistrzostwa czy droga do mistrzostwa?

Szczęśliwa jesień reprezentacji Polski

Zagraliśmy pięknie z tą Holandią, do pełni szczęścia zabrakło tylko zwycięstwa – po latach nikt nie będzie wspominał statystyk (w strzałach 14:6 dla Polski) ani rozpamiętywał zmarnowanych okazji. Mecz przejdzie do historii jako jeden z – wbrew pozorom – wielu remisów z europejskimi potęgami, które nam się przytrafiały w ostatnich dekadach, zwłaszcza u siebie. Zapamiętuje się triumfy, a ostatnim tak znaczącym w meczu o punkty było zwycięstwo kadry Nawałki z Niemcami – prawdziwie założycielski mecz dla reprezentacji, której niewiele zabrakło do medalu na Euro 2016.

Jeśli drużyna Ronalda Koemana przyjechała do Warszawy, żeby się zrehabilitować za wrześniowy marazm z Rotterdamu, rychło pojęła, że na Narodowym co najwyżej może powalczyć o zwycięski remis. Poziom pewności siebie i absolutnego przekonania o różnicy klas, jakie dzielą piłkę niderlandzką od polskiej spadały w jednostajnym tempie od pierwszych minut wrześniowej potyczki, gdy Oranje jeszcze próbowali technicznych sztuczek, chwackich dryblingów i gry w dziada, aż po końcówkę meczu piątkowego, kiedy ich wcale nie ucieszyło, że sędzia doliczył aż sześć minut (wskutek dodatkowej przerwy w grze, którą wymusili bracia po racy). Niestety, myśmy musieli na swojego gola zapracować absolutnie doskonałą asystą Lewego i zimnokrwistym wykończeniem akcji przez Kamińskiego, a Holendrzy dostali od nas gola w podarunku. Do wielkości brakuje nam tylko tego, żebyśmy wreszcie przestali rozdawać te cholerne prezenty.

Asysta Lewandowskiego była bajeczna, jak mistrzowski slice na korcie, Robert posłał Kamińskiemu piłkę nie tylko idealnie w tempo, ale nadał jej taką rotację, że minąwszy obrońców, nagle zwolniła w odpowiednim momencie przed napastnikiem FC Köln. I tyle było radości.

Trudno zmilczeć popisy braci kibolskiej. „PZPN rzucił race naszymi rękami”, rzekł był przedstawiciel kibolstwa patriotycznego o nazwisku Pilecki. Czy oni sobie tam w stowarzyszeniach psychopatriotów zmieniają nazwiska? Prezes nazywa się Chrobry, pierwszy sekretarz Dmowski, a skarbnik Jagiełło? Polska kibolska poczuła, że jak ma swojego ziomka w Pałacu Prezydenckim, to teraz już nikt jej nie podskoczy. Nie było pozwolenia na wniesienie sektorówki, to się ferajna zemściła i obok tradycyjnej pieśni o tym, jak należy kochać Polski Związek Piłki Nożnej, wykonała nowatorski performance z cyklu światło i dźwięk – race na boisko i przyśpiewka „Miała, k…a, być oprawa, teraz pali się murawa”. Czy z powodu tego wybryku zagramy z Albanią na pustym stadionie, niebawem się okaże – kary mogą być dotkliwe, a nasz pałacowy zapiewajło nie będzie miał tu prawa łaski.

I już chcielibyśmy zastosować sylogizm optymistyczny: Holendrzy twierdzą, że wybierają się na mundial po mistrzostwo świata, my dwukrotnie zagraliśmy z nimi na remis, przy czym ten warszawski trzeba uznać za remis ze wskazaniem na naszych, a zatem jeśli Polska awansuje na mundial, ma wszelkie dane ku temu, by myśleć o Pucharze Świata.

Tylko że my od

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Cennik śmiertelny

40 lat temu Sting wydał pierwszą solową płytę, a ja jako gołowąs z siódmej klasy uległem mrocznemu urokowi ballady o księżycu nad Bourbon Street, która zagnieździła się na długie tygodnie w czołówce Listy Przebojów Trójki. Dopiero kiedy udało się zdobyć kasetę z całym albumem, odkryłem „Russians”, pacyfistyczną balladę zimnowojenną z tekstem w PRL niecenzuralnym, bo mówiącym o Sowietach w tonacji niekoniecznie bałwochwalczej. Genialny podstęp Stinga polegał na tym, że oparł ten utwór na Prokofiewowskiej melodii z „Porucznika Kiże”, o czym jako nastoletni gówniarz wiedzieć nie mogłem, ale z miejsca w tej pieśni się zakochałem. Czułem, że ta muzyka przebija sufit rocka, jazzu, swinga czy czego tam jeszcze, że jest z innego kosmosu, później zwanego przeze mnie pieszczotliwie „poważką” – musiałem w swojej melomanii jeszcze długo dojrzewać, ale po latach Prokofiew stał się pierwszym z moich ulubieńców.

„Rosjanie” przypomnieli mi się, a raczej przypomniała mi ich Aga Zaryan podczas finałowego koncertu Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej, jednego z najważniejszych festiwali na mapie Europy, któremu od lat szefuje Anna Stańko, córka naszego najsłynniejszego trębacza. Tekst nabrał dzisiaj wstrząsającej aktualności – Sting kończył swój song zdaniem: „Jedno, co może ocalić nas, to to, że Rosjanie także kochają swoje dzieci”. No, nie wiem. Od kiedy Putin ogłosił, że „trumienne” za żołnierza, który da się zabić na Ukrainie, wyniesie 5 mln rubli, matki z biedniejszych rejonów Rosji (czyli z 90% jej terytorium) bardzo chętnie wypychają swoje świeżo dorosłe pociechy na front – tak, żeby w razie czego chłopak nie zdążył założyć rodziny przed oddaniem życia za imperium, bo wtedy kasę przytuliłaby młoda wdówka.

To jest kosmiczny zarobek, nie żadne 800+ za urodzone dziecko, tylko w

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Marsz na wschód

Usuwam ze znajomych raczej pragmatycznie, najczęściej zmarłych, aby zrobili miejsce żywym, bo dawno już się obijam o fejsbukowy limit 5 tys. Trzeba mnie naprawdę zirytować w stopniu nieodwracalnym, abym wykluczył z grona znajomych kogoś z aktywnym kontem, właściwie to najpierw samemu trzeba się wykluczyć z grona osób cywilizowanych. Takoż najczęściej i najchyżej oczyszczam swoją listę społecznościowych ziomków 11 listopada, wtedy bowiem wszyscy nacjonaliści wyłażą ze swoich kątów, wyciągają z kanciap sztandary i przestają się ukrywać z poglądami. Owszem, profilaktycznie zostawiam sobie gagatków od lat manifestujących wartości, których sam nie wyznaję – nie chodzi wszak o to, by się zamykać w ideologicznej bańce i pić sobie z dzióbków, lubię mieć wgląd także w umysły zaczadzone, zwłaszcza że w tym czadzie z grubsza połowa Polski tkwi, oddycha nim i jakoś nie pada trupem. Czyszczę moje towarzystwo w soszialach z tych, którzy w noce i dni powszednie wiodą żywot skromnych everymanów, nie pyszczą na imigrantów, nie chcą wieszać Tuska, nie wymachują krucyfiksami i zdają się człekami całkiem poczciwymi, ale raz do roku w masie biało-czerwonej brunatnieją, równają marszowy krok, odpalają race i nienawistnym tonem krzyczą o miłości do ojczyzny. W dodatku na pytania zaskoczonych krewnych i znajomych, co im odbiło, że pojechali z nackami na pochód, odpowiadają mantrą prawicowej propagandy: „To wspaniała rodzinno-patriotyczna inicjatywa, na tym marszu byli w głównej mierze rodzice z dziećmi”.

To, że były tam dzieci, nie świadczy o familijnym charakterze wydarzenia: niektórzy fani horrorów nie mają komu podrzucić dzieciaków, więc zabierają je ze sobą do kina na slashery. Alkoholicy urządzają jak najbardziej rodzinne libacje, w których dzieciaki uczestniczą także jako kurierzy na melinę, kiedy wóda lub siły domowników się skończą. Rodziny z dziećmi w dawnych czasach setnie się bawiły na publicznych egzekucjach. A w takiej Ugandzie morderczą i ludobójczą Armię Bożego

Oporu tworzyły wyłącznie dzieciaki. Generalnie dzieci są z natury okrutne, nie ma się co nimi zasłaniać. Jeśli socjalizacja naszych milusińskich wiodła będzie 11 listopada przez most Poniatowskiego, to nam wyrosną w najlepszym razie na kibolstwo zaciężne, gustujące w ustawkach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Szaleństwo króla Krystiana

Rzecz o zmierzchaniu bogów

Cristiano Ronaldo znowu zwariował. Niewykluczone, że w czwartkowy wieczór w Dublinie po raz ostatni zagrał w reprezentacyjnym meczu o punkty. Jeśli to miałoby być pożegnanie jednej z futbolowych legend XXI w., trzeba przyznać, że CR7 nie mógł sobie zafundować bardziej trefnej puenty kariery.

Podczas feralnego meczu z Irlandią kapitan zszedł z okrętu jako jeden z pierwszych, po godzinie gry, z czerwoną kartką za chamski atak łokciem na rywala. Nie w walce o piłkę, w żadnej mierze nie dało się tego zinterpretować jako przypadkowego uderzenia, Portugalczyk zamachnął się na przeciwnika z premedytacją, bo puściły mu nerwy, po prostu złośliwie uderzył zawodnika w plecy. A właściwie łomotnął z całych sił. Na ulicy za taki numer byłby, w szczęśliwym przypadku, dostał paragraf 217, dołek, a potem w najlepszym razie prace społeczne.

Zgodnie z przepisami FIFA za taki incydent grozi co najmniej trzymeczowa karencja w meczach o punkty. Zapewne znajdzie się wiele okoliczności łagodzących, jak choćby ta, że to pierwsza reprezentacyjna czerwona kartka, choć w zmaganiach klubowych Ronaldo wylatywał za podobne incydenty wielokrotnie.

Zatem kapitan kadry Portugalii najwcześniej może zagrać dopiero w ostatnim meczu grupowym na mundialu. Jeśli miałoby się okazać, że będzie to mecz decydujący o awansie, wcale nie jest powiedziane, że trener się ugnie i wystawi 41-letniego napastnika tylko za zasługi. Trzeba też wziąć pod uwagę, że czas po czterdziestce płynie szybciej, każdy miesiąc jest nieomal jak rok dla organizmu aktywnego sportowca w tak kontaktowej grze jak piłka nożna, prawdopodobieństwo kontuzji,

de facto zamykającej karierę, rośnie niepomiernie. CR7, aby marzyć o grze na mundialu, musiałby się oszczędzać w lidze saudyjskiej, a przecież, oszczędzając się, może wcale na powołanie nie zasłużyć. To wszystko z powodu chuligańskiego wybryku, który wynikał tyleż z doraźnego stresu, co z narastającej frustracji nieubłaganym upływem czasu.

Mecz się nie ułożył, już w pierwszej połowie wynik ustalił Troy Parrott – rosły napastnik holenderskiego AZ Alkmaar, najbardziej wartościowy gracz klubu, z którym tydzień przed Bożym Narodzeniem zmierzy się w Białymstoku Jagiellonia w Lidze Konferencji. Irlandia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Sprzątanie po zlodowaceniu

Nasypał mi się piasek do ucha. Z triasu. Znaczy, z dolnego triasu. Właściwie z oleneku. Dokładnie sprzed 250 mln lat. Przy kopaniu studni. Znaczy, przy odkopywaniu. Studni krasowej. Dokładnie to Studni z Sercem, bo tak ją nazwali odkrywcy.

O eksploracji w krasie kopalnym już kiedyś pisałem, że jest jak odsłanianie negatywu rzeźby. Albo jak mozolne deszyfrowanie tekstu natury. Niewyobrażalnie dawno temu, przez niewyobrażalnie długi czas (dziesiątki milionów lat) woda drążyła w skale pionowy tunel, który po kolejnych milionleciach zatkał się piaszczystymi osadami naniesionymi przez lodowiec. I teraz jak dziecko w piaskownicy przy użyciu grabek, łopatki i wiaderka z pasją odsłaniam dziurę. Która zdaje się nie mieć końca. Takich dzieciaków jak ja jest kilkanaścioro, wiader i lin też sporo, a że nie jesteśmy cierpliwi jak woda, prace idą całkiem szybko. W ciągu dwóch lat od odsłonięcia otworu mała grotka przeobraziła się w sporą jaskinię, długą na setki metrów (po odsłonięciu nieznanych korytarzy i sal), a głęboką na 25 m. I tam właśnie, na dnie ostatniej pionowej formacji, w całości zasypanej dolnotriasowymi osadami, poszło w bok.

Odkopuję korytarz w nieznane. Sypie się z sufitu i ścian, człowiek ma piach wszędzie, jak wtedy, gdy w dzieciństwie dawał się zakopać na plaży po szyję, ale eksploracyjny amok jest silniejszy od rozumu. Tę antyrzeźbę trzeba odsłonić do końca. Odtworzyć. Od-drążyć.

Poruszamy się jak drewnojady, larwy kłopotków czarnych wyżerające sobie tunele w belkach i powałach. Na zewnątrz rosną hałdy urobku, gliny i piasku, które zaczyna anektować roślinność ruderalna. Ulubiły sobie też to miejsce mrówki, pobudowały już dwa spore kopce i w mikroskali

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Klasa robotnicza idzie na Rayo

W świat poszła informacja, że Polacy znowu zrobili bydło na wyjeździe i są z tego dumni

Tak by w każdym razie wynikało z sektorówki fanów Vallecas, którą dumnie rozpostarli na swojej trybunie – flaga „Working Class” kłuła w oczy fanów Kolejorza, wiernych wyznawców „żołnierzy wyklętych”, chłopców testosteronowców walczących z wyimaginowaną komuną. W ich łysych kibolskich łbach się nie mieści taka perwersja: oto można być zarazem ultrasem i ultralewicowcem – tymczasem są w Europie takie enklawy, choćby w hamburskim St. Pauli, w Nikozji na stadionie Omonii, no i właśnie w Villa de Vallecas, robotniczej dzielnicy Madrytu. Tamtejsi Bukaneros skandują podczas meczów apele antyfaszystowskie, antykapitalistyczne, anarchistyczne, antyrasistowskie, pacyfistyczne, równościowe – wszystko wyjęte wprost z mokrych koszmarów stadionowego prawactwa. Dlatego pierwsze, do czego zabrali się w przeddzień meczu wielkopolscy fanatycy, to w imię Wielkiej Polski jęli szukać miejsca do bitki z „madryckimi komuchami”. Zadyma na kilkaset osób została przez rodzimych kronikarzy ustawek uznana za zwycięską, choć zweryfikować to trudno z uwagi na uliczny charakter walk i ogólny chaos im towarzyszący. Ktoś tam nawet wylądował w szpitalu, w świat poszła informacja, że Polacy znowu zrobili bydło na wyjeździe i są z tego dumni. Prezydent Nawrocki lubi to.

Rayo, choć ma budżet wyższy od Lecha, inwestuje w piłkarzy, nie w infrastrukturę, przeto radykalnie przestarzały stadionik z całą pewnością można nazwać przytulnym, ale standardami odbiega od tego, do czego przyzwyczajeni są bywalcy areny przy ul. Bułgarskiej od 15 lat. Zapomniał wół jak cielęciem był; zanim poznaniacy stali się beneficjentami przygotowań Polski do Euro 2012, grali na starym stadionie, gdzie też było siermiężnie – nie w każdego państwo inwestuje miliony.

Na Campo de Fútbol de Vallecas czas się zaiste zatrzymał, gospodarze są dumni z wyników sportowych swojej ekipy i uwielbiają atmosferę obiektu, na którym mecze można oglądać z okien i balkonów blokowiska wznoszącego się za jedną z bramek. Jest skromnie, ale są wyniki – grają trzynasty sezon w La Liga, piąty z rzędu, w ubiegłym sezonie wyrównali najlepszy historyczny wynik, zajmując ósme miejsce w lidze hiszpańskiej. Zdarzało się tu przegrywać Realowi i Barcelonie, przyjeżdżali tu najwięksi z największych, z Messim i Cristiano Ronaldo na czele, tymczasem przed treningiem na stadionie w Vallecas Lechici dworowali sobie w mediach społecznościowych z zabiedzonej ich zdaniem szatni, niejednorodnego zestawu ręczników i ciasnoty kanciapki trenerskiej. Zawstydzeni, ale raczej zniesmaczeni gospodarze ustami swojego prezesa słusznie nazwali to zachowanie nikczemnym, zwłaszcza że pierwszym klubem, który publicznie zaczął wybrzydzać na spartańskie warunki obiektu Rayo byli nie Galacticos ani też żadna z wielkich ekip, które tam goszczono, ale Lech, świeżo upokorzony przez mistrza Gibraltaru, obecnie ligowy średniak z Polski.

Jeśli Rayo zamierzało się oszczędzać przed niedzielnymi derbami z Realem Madryt, ten zestaw poznańskich prowokacji wystarczył, by zmobilizować drużynę do braku litości. Co prawda, przez godzinę wielkopolscy kibice mogli żyć złudzeniami, bo Lech prowadził 2:0, a koncertową partię rozgrywał ponownie Honduranin Luis Palma (na którego wykupienie zapewne Lecha stać nie będzie), ale wystarczyło, że trener gospodarzy przywrócił do składu czterech podstawowych zawodników i przez ostatnie 30 minut widzieliśmy w szeregach Kolejorza wyłącznie panikę. Co gorsza, na wzmocnienie składu Rayo Niels Frederiksen zareagował osłabieniem swojej drużyny – zaczął ściągać swoje największe gwiazdy i wprowadzać w ich miejsce przepłacanych melepetów w rodzaju

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Wielki rewanż Szczęsnego

Polak gwiazdą El Clásico

Ten Wojciech to zaiste szczęsny chłop – zeszłego lata wymyślił sobie emeryturę, ale za sprawą kontuzji, której doznał Marc-André ter Stegen, został awaryjnie ściągnięty do Barcelony. Długo i pokornie robił za rezerwowego, ale jak już do bramki wrócił, wygryzł rywali i pobronił sobie przez pół roku, zdobywając mistrzostwo, puchar i Superpuchar Hiszpanii, osiągając półfinał Ligi Mistrzów, a co najważniejsze, broniąc w trzech kolejnych El Clásico wygranych przez Barcę.

Tego lata znowu usiadł grzecznie na ławce za sprawą Joana Garcíi, supertalentu bramkarskiego kupionego przez Blaugranę zza miedzy, z Espanyolu. I młodzian złapał kontuzję akurat w takim czasie, że Szczęsny mógł po raz czwarty w tym roku stanąć między słupkami w Gran Derbi. I był najlepszym zawodnikiem swojej ekipy, broniąc fantastycznie skutecznie, choć do miana bohatera zabrakło mu happy endu – Barca na Santiago Bernabéu była po prostu za słaba, aby urwać choć punkt.

Wobec kontuzji Lewandowskiego, Raphinhi, Gaviego i Daniego Olmo nagle się okazało, że jeśli chodzi o graczy z pola, katalońska ławka jest króciutka. Podczas gdy w Realu zmiennikami byli zawodnicy klasy Rodryga czy Brahima Díaza, w Barcy wszedł z ławki niejaki Roony Bardghji czy Gerard Martín.

Nawet Antoś, mój syn zakochany w Barcelonie, z którym mecz oglądałem, nie bardzo wiedział, kim jest ten pierwszy. Nie bardzo też mu się zbierało na płacz, bo tym razem zdawał się być przygotowany na porażkę, zwłaszcza że barceloński magik, ukochany piłkarz wszystkich kopiących piłkę dzieciaków, wpadł akurat przed meczem z Realem w dołek sportowy, a grozi mu także kryzys wizerunkowy.

Lamine Yamal, o którym mowa, zagrał dojmująco słabo, co gorsza, media rozgrzała informacja sprzed kilku dni o „monetyzacji autografów”. Co oznacza, że Yamal nie będzie już podpisywał fanom koszulek ani wpisywał się do sztambucha za darmo – odtąd jego podpis ma być towarem luksusowym, sprzedawanym na gadżetach. Powiedzieć, że Antoś, który marzył sobie, że wybierzemy się w tym sezonie na jakiś mecz Barcelony lub kadry Hiszpanii, a on przydybie gdzieś Yamala i zdobędzie autograf, jest rozczarowany, to nic nie powiedzieć. Młody Hiszpan zdaje się mieć nos zatkany przez muchy, być może to chwila, w której należy zacząć się martwić o jego dalszy rozwój.

To jeszcze dzieciak, jeśli trafi w ręce złych doradców, może mu się krzywda przydarzyć, a byłoby bardzo szkoda, bo to talent bezmierny, na granicy geniuszu. Tak, wciąż jednak na granicy, albowiem repertuar jego zagrań jest powtarzalny i schematyczny – owszem, chodzi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Bombowa Bigelow

Fakt, że 80 lat od detonacji „Chłopczyka” i „Grubasa” ludzkość wciąż istnieje, zakrawa na cud. Najlepiej tę świadomość wyprzeć, inaczej człowiek by oszalał, w najlepszym razie na tle religijnym, bo trudno o bardziej wyrazisty „dowód” na istnienie dobrego demiurga, Boga czy tam anioła stróża – ludzie wymyślili narzędzie zagłady i w ciągu ośmiu dekad nie zdarzył się żaden zbieg okoliczności, który by sprawił, że zostało użyte? Coś mi mówi, że rachunek prawdopodobieństwa nie ma tu zastosowania: mamy obecnie na świecie kilkanaście tysięcy bomb atomowych, oficjalnie w dziesięciu krajach, to wystarczy, żeby po wielekroć unicestwić życie na ziemi.

Przywódcy dwóch najpotężniejszych mocarstw nuklearnych to indywidua o ograniczonej poczytalności – jeden to narwaniec o inteligencji emocjonalnej dziesięciolatka, drugi to zbrodniarz wojenny od kilku lat dowodzący agresją zbrojną na sąsiedni kraj. Jeden przed drugim rozściełał ostatnio czerwony dywan. Za obydwoma nieustannie chodzą wysportowani adiutanci z ciężką jak cholera czarną torbą (podobno ma 20 kilo!), tudzież walizką atomową, w USA zwaną nuklearną futbolówką, a w Rosji Czegetem. W środku znajduje się „czarna książka”, choć właściwie należałoby to nazwać „czarnym menu” z jednym daniem w trzech wersjach: rare, medium i well-done, jak w przypadku steków, choć po polsku brzmi to adekwatniej: od wersji krwistej do dobrze wysmażonej. Chodzi o opcje ataku nuklearnego – cele, rodzaj broni i przewidywaną liczbę ofiar. Do odpalenia ładunku potrzebna jest identyfikacja prezydenta, który zawsze musi mieć przy sobie tzw. herbatnik, czyli kartę wielkości krakersa, na której znajdują się kody potwierdzające tożsamość Potusa. Małe to draństwo, Carter kiedyś je zgubił w pralni, a Clinton zapomniał, gdzie schował – zdarzały się zatem chwile, w których Stany były całkowicie bezbronne nuklearnie; gdyby zimnowojenne obce wywiady poinformowały o tym w porę swoje naczalstwo, można by zbombardować USA bez ryzyka odwetu.

No i co z tego, że taki asystent nositorba (jest ich pięciu na zmianę, co wynika zapewne nie tylko z ciężaru torbiszcza) musi przejść procedurę Yankee White, czyli najbardziej wnikliwą kontrolę przeszłości, która dowiedzie, że jest doskonale zrównoważony

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.