W Belgradzie z francuskim paszportem

W Belgradzie z francuskim paszportem

Opowieści o Jugosłowianach – złowrogich mieszkańcach dzikiego kraju mają, niczym magiczne mydełko, umyć nasze sumienia Ponieważ od dawna przestałem już ufać telewizyjnym korespondentom z “zawsze na pierwszej linii i zawsze pod ostrzałem, bohaterskim” Waldemarem Milewiczem na czele, wybrałem się do Jugosławii, żeby zobaczyć na własne oczy, co się tam dzieje. I warto było. Bo jest tam naprawdę ciekawie. Belgrad i inne miasta stwarzają w pierwszej chwili przemożne wrażenie całkowitej normalności. W ogródkach licznych kawiarni dyskutują młodzi ludzie, restauracje są pełne i klientów, i dobrego jadła, obowiązkowo orkiestry cygańskie grają repertuar od “Rebeki” po piosenki Toto Cotugno. Ruch na ulicach nie gorszy niż w Warszawie, chociaż mniej luksusowych samochodów. Dziewczyny ubrane z reguły bardzo obciśle, co nie jest zapewne zgodne z tegorocznymi kanonami paryskiej mody, za to jakże miłe dla męskiego oka. Ruiny spotyka się sporadycznie i nie świadczą one przeważnie najlepiej o celności amerykańskich “chirurgicznych” uderzeń. Częściej natknąć się przychodzi na kolorowe zdjęcia gruzów ustawione przed już odnowionymi obiektami. W fabryce samochodów “Zastawa” część zabudowań leży jeszcze w gruzach, ale produkcja ruszyła. I ludzie są jednomyślnie dumni z tego imponującego tempa odbudowy, będącego dla nich nie tylko wyrazem prężności i solidarności narodowej, lecz także swoistym wyzwaniem rzuconym triumfalistycznym agresorom. Sielanka? – O, daleko od niej. Duch wojny nadal unosi się nad Jugosławią. I nie chodzi tylko o tragedię Serbów w Kosowie, w którym monsieur Kouchner rządzi na wzór dawnych gubernatorów kolonialnych, narzucających wolę białych w państwie Zulusów. Jest to oburzające, stawia (a właściwie postawiło już dawno) pod znakiem zapytania wszelkie racje moralne wysuwane przez NATO. Mamy tu jednak nadal w jakiejś mierze do czynienia z kwestią polityczną. Dużo gorsze wydają mi się ślady, jakie pozostawiły naloty w psychice ludzi. Obojętne z kim i o czym się rozmawia: czy z odźwiernym w hotelu “Interkontinental” na temat godziny odejścia mikrobusu na lotnisko; czy z dziennikarzami o gospodarce; czy z moimi przyjaciółmi etnologami o sprawach rodzinnych, czy w kawiarnianym patio ze śliczną studentką medycyny o filmach Petrovica… zawsze, prędzej czy później, ukaże się obrzydliwa morda wojny. I nie chodzi o zniszczenia, nie chodzi nawet o zabitych. Najtrudniejsze do wytrzymania jest to dojmujące poczucie niesprawiedliwości i krzywdy. Że pod amerykański dyktat zjednoczyły się przeciw nam siły kilkunastu państw, że wyłączono nas ze wspólnoty międzynarodowej i uczyniono w oczach świata narodem zbrodniarzy… Co tu mieli – pytano mnie – do roboty Polacy? Dobrze, dobrze, możemy ostatecznie zrozumieć waszą nadgorliwość i przysłanie tych kilkuset wojaków, którzy nikomu większej krzywdy nie zrobili. Każdy ma zapewne prawo przedkładać interes nad przyjaźń i poczucie moralne. Ale co wypisywała polska prasa, co pokazywała wasza telewizja!? – Prawdę mówiąc, nie umiałem odpowiedzieć. Może pan Milewicz potrafi? Czytam teraz i słyszę o opozycji jugosłowiańskiej, demonstracjach studenckich (notabene bardzo w relacjach liczebnie wyolbrzymianych), o oporze wobec reżimu Miloszewicia etc. Owszem, szereg ludzi mówiło mi, że Miloszewić powinien odejść, bo jest przeszkodą w zmienieniu zachodnich sankcji ekonomicznych, bo jego obraz medialny za granicą jest tak zły, że szkodliwy dla kraju itp. Same argumenty moralne i doraźnie taktyczne. W owej bowiem elementarnej warstwie ideowo-psychologicznej, o której tu piszę, krzywda wojny scementowała naród. Ewentualny następca Miloszewicia, z jakiegokolwiek opozycyjnego ugrupowania by się nie wywodził, dokona tylko zewnętrznej kosmetyki. Au fond będzie myślał to, co i on. Albowiem nie zmienia się z dnia na dzień podświadomości zbiorowej. Tyle wskórali pani Albright i pan Kouchner, których dziwnym trafem ani po lewej, ani po prawej stronie nikt tutaj jakoś dziwnie w sercu nie nosi. A rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie. Tym bardziej że nagonka na Serbów trwa. Kiedy wyjeżdżałem z Francji, przeczytałem w paru pismach poradniki, gdzie nie należy wyjeżdżać na wakacje, bo niebezpiecznie. Wszędzie wymieniana była Jugosławia. Nie – nie Kosowo – cała Jugosławia. Zaręczam tymczasem słowem honoru, że podczas całego pobytu i pomimo francuskiego paszportu, którym się ostentacyjnie legitymowałem, nie spotkał mnie najmniejszy afront, żadna przykrość, za to życzliwości co niemiara. To samo potwierdzali wszyscy napotkani cudzoziemcy, w tym Belgowie, którzy tu tkwili podczas najgorszych dni wojny, Kanadyjczycy i nawet (sic!) Amerykanin z Waszyngtonu. Tacy to krwiożerczy i nienawistni ci Jugosłowianie. Strasznie groźny kraj.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 25/2000

Kategorie: Świat