Betlejem – miasto otwarte?

Betlejem – miasto otwarte?

Na ulicach trudno rozróżnić, kto jest Arabem, katolikiem, a kto żołnierzem Korespondencja z Izraela Betlejem jest obok Dżeninu i Dżubalii najsmutniejszym ze smutnych i zaniedbanych miast Autonomii. Ale Dżenin i Dżubalia otoczone są przynajmniej nimbem bohaterskiego oporu. Betlejem zaś jest miastem otwartym, penetrowanym w tę i we w tę przez izraelskie jednostki specjalne. Na ulicach i w ciasnych zaułkach dzisiejszego Betlejem nie sposób rozróżnić, kto jest miejscowym Arabem, muzułmaninem czy katolikiem, a kto żołnierzem izraelskich jednostek specjalnych, ubranym dla niepoznaki w arabską galabiję, siedzącym przy stoliku w kafejce bądź przemieszczającym się zdezelowanym peugeotem na numerach Autonomii. Poza tym ponoć połowa betlejemskich notabli współpracuje w tej czy innej formie z wywiadem izraelskim. Opodal Betlejem szosa prowadząca z Jerozolimy rozdziela się na dwa trakty. W lewo skręcają samochody jadące do Hebronu, w większości rodzinne miniwany żydowskich osadników, ciężarówki, auta dostawcze i wojskowe hummery, a w prawo, rozjechanym asfaltem wiodącym do Betlejem podążają głównie taksówki. Na rozdrożu ustawione są dwie zapory drogowe armii izraelskiej. Na lewym pasie badane są samochody udające się do Hebronu. Panuje tam ścisk i raz po raz wybuchają gwałtowne awantury między żołnierzami a osadnikami odmawiającymi oczekiwania w kolejce obok zatrzymanych kierowców arabskich. Na drodze prowadzącej do Betlejem żołnierze rewidujący pasażerów taksówek mają mniej roboty. Tutaj więcej jest dżipów należących do obserwatorów międzynarodowych niż wynajętych samochodów i taksówek przybyłych z Jerozolimy, bo nieliczni turyści katolicy, szukający miejsc świętych, omijają Betlejem na rzecz bezpieczniejszego Nazaretu i jeziora Genezaret, a izraelscy Żydzi nie pokazują się przy zaporze, wiedząc o kategorycznym zakazie wjazdu na teren Autonomii. Kto nie ma zamiaru wykłócać się z żołnierzami, może zjechać z głównej szosy i dotrzeć na targ w Betlejem bocznymi kamienistymi ścieżkami, wytyczonymi między gajami oliwnymi i pastwiskami. Cofnąłem się 30 lat i ulegając nostalgii, postanowiłem, jak niegdyś, wyważyć koła u Araba panczermachera (wulkanizatora), prowadzącego zakład na parterze szarego budynku na rozdrożu Hebron-Betlejem. Prędko zjawili się dwaj żołnierze. Obeszli samochód, zajrzeli do wnętrza, poprosili, żebym otworzył bagażnik, i zapytali: – Ma ata ose po? (co tu robisz?). – Wyważam koła. – Dlaczego u Araba, a nie w Jerozolimie? – Bo Arab ma urządzenie wyważające koło na samochodzie, a Żydzi takiego sposobu nie znają. – Dlaczego lepiej jest wyważać koło na aucie? – zainteresował się żołnierz. Wyjaśniłem korzyści płynące z wyważania koła bez zdejmowania z samochodu. – Tyije bari (bądź zdrowy) – powiedzieli i odeszli. 30 lat temu często odwiedzałem Betlejem i przyległą doń wioskę Bejt Dżala, gdzie odkryłem warsztat blacharsko-lakierniczy niemający równego sobie na Bliskim Wschodzie, a już na pewno nie w Tel Awiwie ani Jerozolimie. Zaprzyjaźniłem się z George’em, blacharzem samochodowym – artystą, potrafiącym przywrócić życie pogniecionym blachom auta. Porozumiewałem się z nim po hebrajsku, którym władał biegle, i po polsku. – Skąd znasz tyle polskich słów? – pytałem zaskoczony i dowiedziałem się, że w latach 40. palestyńscy chłopcy poznawali arkana języka polskiego dzięki stacjonującym w dawnej Palestynie żołnierzom gen. Andersa. – Nazywali mnie Grzegorz – roześmiał się George do wspomnień. Kiedyś pojawiłem się w Bejt Dżali, przywożąc na ciężarówce doszczętnie rozbitą alfę romeo, którą kupiłem w Tel Awiwie z myślą o wykorzystaniu prawie nowego silnika i skrzyni biegów. Zrzuciliśmy pod warsztatem wrak auta, które kilkakrotnie przekoziołkowało na zakręcie Szoresz w drodze z Jerozolimy do Tel Awiwu. Szczątki miały 2,5 m długości zamiast przepisowych 4 m, powyrywane fotele, wgnieciony dach, skrzywioną tablicę rozdzielczą i potłuczone szyby. – Wyciągnij z tego silnik, skrzynię i dyferencjał – poprosiłem Grzegorza (tak go teraz nazywałem) – a resztę wyrzuć. Po miesiącu Grzegorz zadzwonił do mnie. – Przyjedź – poprosił po hebrajsku. – Mam dla ciebie niespodziankę. Pojechałem do Bejt Dżali. Pod warsztatem Grzegorza stała czerwona alfa romeo 1.6 GT wyglądająca, jak gdyby wyszła z fabryki. – Poklepałem trochę – uśmiechnął się Grzegorz – i popatrz, co mi wyszło! Najtrudniej było z rozbitą lewą klamką, bo nigdzie nie znalazłem nowej, więc odlałem z aluminium i dałem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 51-52/2006

Kategorie: Świat
Tagi: Edward Etler