Bez młodych na roli

Bez młodych na roli

W krajach rozwiniętych późna data urodzenia to często przeszkoda na drodze do rolniczego sukcesu

Dziedziczny i wielopokoleniowy charakter pracy przy produkcji żywności jest już w zasadzie reliktem. Bardziej pasuje do nowel historycznych niż do obrazu współczesnych gospodarek. Rolnictwo jest jedną z tych ich gałęzi, które w ostatnich dziesięcioleciach podlegały największym przeobrażeniom. Nie tylko pod kątem technologicznym czy ekonomicznym, ale przede wszystkim pod względem demografii. Depopulacja wsi, konsolidacja gruntów poprzez skupywanie gospodarstw przez wielkie koncerny czy zmniejszenie się odsetka pracowników najemnych na roli to jedynie część procesów stawiających pod znakiem zapytania przyszłość całego sektora. Wszystkie one sprowadzają się jednak do zasadniczego pytania: kto będzie produkował jedzenie dla milionów mieszkańców bogatej Północy za kilkanaście, kilkadziesiąt lat? Czy będzie to robił ktokolwiek w tych krajach, czy skazane są one na import z Południa, ewentualnie ze Wschodu?

Młode rolnictwo a USA

Żywność trafia na półki europejskich czy amerykańskich sklepów z trzech różnych źródeł. Pierwszym jest oczywiście import. Drugie to duże, uprzemysłowione farmy. Trzecie – małe, lokalne gospodarstwa, często pozostawiające znacznie mniejszy ślad węglowy i mniej szkodliwe dla środowiska. Chociażby z tego powodu to w nie powinno się inwestować, zarówno na poziomie polityk publicznych, jak i ogólnego systemu produkcyjnego, również prywatnego. Niestety, osób, które chcą pracować na roli i jednocześnie mają ten luksus, że gospodarstwo odziedziczą po rodzicach, jest coraz mniej. A jeszcze mniej jest tych, którzy do zawodu dopiero chcą wejść.

Papierkiem lakmusowym problemów Północy z młodym rolnictwem są Stany Zjednoczone. Z globalnego punktu widzenia to absolutny żywnościowy gigant. Według danych rządu federalnego i Departamentu Rolnictwa produkcja spożywcza odpowiada tutaj za aż 5% PKB, a samo rolnictwo – za 0,6% PKB. W liczbach bezwzględnych to ponad 134 mld dol. rocznie. W sektorze spożywczym (do którego zaliczają się i rolnictwo, i przetwórstwo, i tzw. pokrewne zawody) pracuje co 10. aktywny zawodowo Amerykanin. Łącznie – 19,7 mln osób. Z tego 3,4 mln mieszkańców zatrudnionych jest bezpośrednio w rolnictwie. Oczywiście tamtejsze farmy są zmechanizowane, więc pracowników fizycznych najczęściej potrzebują mniej niż chociażby gospodarstwa europejskie, nie mówiąc o afrykańskich czy azjatyckich. Mimo wszystko to wciąż ogromny sektor, także ze względu na strategiczną rolę w zapewnianiu bezpieczeństwa żywnościowego.

Termin ten robi ostatnio karierę z powodu kroczącej klęski głodu na Bliskim Wschodzie i w Azji, wywołanej blokadą ukraińskiego eksportu zboża i sankcjami na rosyjską gospodarkę. Skoro nie można kupować produktów od dwóch spośród pięciu największych eksporterów na planecie, każdy kraj zaczyna myśleć o żywnościowej samowystarczalności. Ważna jest ona też w kontekście zmian klimatycznych, a szczególnie niedoboru wody, który dewastuje rolnictwo chociażby na północy Włoch. 70% rolników z tego regionu pobiera wodę do swoich upraw z Padu i jego dopływów. A raczej z tego, co z Padu zostało, bo miejscami były to co najwyżej kałuże. W efekcie zagrożona jest produkcja 90% ryżu używanego do włoskiego risotta i spora część produkcji oliwy z oliwek. Krótko mówiąc, bogate kraje przypominają sobie, jak ważne jest rolnictwo produkujące na własny rynek.

Problem w tym, że lada moment może zabraknąć rolników. Według danych zebranych w tym roku przez National Young Farmers Coalition, organizację zrzeszającą młodych amerykańskich farmerów, aż 45% z nich deklaruje poważne problemy  ze znalezieniem ziemi odpowiedniej jakości. Jeszcze więcej, bo 59%, mówi, że nie stać ich na kupno takich działek. Nawet jeśli znajdą nadający się teren, nie mają szans na jego zakup. W najgorszej sytuacji są rolnicy z mniejszości etnicznych – aż 68% przyznało się do braku środków na zakup gospodarstwa. Przy czym nie chodzi tu o sięganie do własnego portfela. W Stanach Zjednoczonych istnieje specjalny system pożyczek federalnych na zakup gruntów rolnych. Jest on jednak bardzo skomplikowany, zaś decyzje o przyznaniu kredytu bywają arbitralne, a przynajmniej niejednolite. Jak zauważa Zach Ducheneaux, odpowiadający w Departamencie Rolnictwa za proces przyznawania środków na zakup ziemi, największym problemem są zabezpieczenia, które przyszli rolnicy muszą przedstawić, ubiegając się o kredyt. Nie różnią się one bowiem w żadnym stopniu od wymagań stawianych doświadczonym farmerom, którzy najczęściej już mają spore tereny uprawne.

Kongres próbuje zakup ziemi uprościć, wprowadzając specjalne programy i dotacje dla osób poniżej 35. roku życia chcących rozpocząć pracę w sektorze rolniczym na własnych gospodarstwach, lecz głosowanie nad tymi propozycjami legislacyjnymi, jak wynika z informacji amerykańskiego radia NPR, realne jest dopiero w 2023 r. Nawet jeśli zostaną przyjęte, co nie jest pewne, w życie wejdą prawdopodobnie jeszcze później. Trzeba by pokonać niechęć Partii Republikańskiej, mocnej w stanach typowo rolniczych, takich jak Teksas, Nebraska czy Iowa. Wszędzie tam prawicowi kandydaci otrzymują spore dotacje kampanijne od koncernów spożywczych i rolniczych, którym oczywiście parcelacja gospodarstw i zwiększenie liczby małych, rodzinnych wręcz farm niespecjalnie byłyby na rękę.

Kiepski wizerunek rolnictwa plus dyskryminacja

Zegar tyka, bo według danych z ostatniego amerykańskiego spisu powszechnego średni wiek osoby pracującej w rolnictwie przekracza już 59 lat. Oznacza to, że większość pracowników za kilka lat może być fizycznie niezdolna do wykonywania tego zawodu. Nowych chętnych brakuje z kilku powodów. Organizacja Practical Action, zajmująca się m.in. popularyzacją ekologicznego rolnictwa, wymienia ich pięć. Po pierwsze, rolnictwo kojarzone jest dzisiaj z biedą i zacofaniem. To zresztą problem nie tylko za oceanem, bo negatywny wizerunek producentów żywności utrzymuje się również w Europie. Na Starym Kontynencie, jak podaje Komisja Europejska, proporcje wiekowe są jeszcze gorsze niż w USA. Na każdą osobę kierującą gospodarstwem rolnym w Unii Europejskiej (a jest ich łącznie ponad 10,5 mln), która ma mniej niż 40 lat, przypadają trzy w wieku powyżej 60 lat, a więc przedemerytalnym.

Rolnictwo ma opinię sektora mało atrakcyjnego, w którym nie da się zarobić wielkich pieniędzy i nie obcuje się z globalnymi trendami. Co oczywiście nie musi być prawdą, coraz większą popularnością cieszą się przecież inicjatywy związane z tzw. rolnictwem precyzyjnym, które prawie w całości opiera się na zaawansowanych technologiach wartych niejednokrotnie miliony dolarów.

Mimo to odkleić łatkę siermiężności nie jest łatwo, bo drony wykorzystywane do nawożenia upraw nie przebijają się do mediów tak często jak obrazki z rolniczych protestów w Brukseli czy Paryżu, na których podstarzali farmerzy w brudnych fartuchach wyrzucają żywność na jezdnię, wyrażając w ten sposób frustrację z powodu rządowej czy unijnej polityki.

Po drugie, rolnictwo to wciąż obszar zmaskulinizowany i patriarchalny. W Stanach Zjednoczonych kobiety stanowią 36% osób pracujących na roli, w UE to jeszcze mniej, bo zaledwie 29%. Na takie statystyki wpływ mają starsze pokolenia, w których o kobietę na traktorze (nawet w państwach socjalistycznych) było trudniej niż dziś. Co więcej, trudno wierzyć im w całości – sporo kobiet deklarujących brak pracy zarobkowej lub „pracę w domu” tak naprawdę jest zatrudnionych w rolnictwie, bo na tym polegają ich codzienne obowiązki. Nie są za to po prostu wynagradzane, nie rozpatrują też tego w kategorii pracy, w przeciwieństwie do mężczyzn.

Ale faktycznie kobiet w rolnictwie jest bardzo mało. W pewien sposób problem ten łączy się z poprzednim zagadnieniem. Przekonanie, że praca na roli – coraz bardziej przecież zmechanizowana – wciąż wymaga głównie dużej siły fizycznej, często stanowi barierę psychologiczną. Kobietom odradza się zakładanie gospodarstw, przekonując je, że sobie nie poradzą. Co gorsza, jak zauważają członkowie Practical Action, ta dyskryminacja zaczyna się już na poziomie edukacji rolniczej.

Kto nauczy rolnictwa

I tu należy przejść do kolejnej przyczyny strukturalnej niedostatecznej liczby młodych na roli. Chodzi o brak dostępu do wiedzy. Edukacja rolnicza, zwłaszcza w Europie, wciąż klasyfikowana jest jako zawodowa, przez co w większości krajów jest niedoinwestowana. Brakuje szkół, sprzętu, instruktorów przedmiotów branżowych. Dawne akademie rolnicze także zmieniły profil, w większości nazywają się teraz uniwersytetami przyrodniczymi i rzadko kształcą autentycznych rolników. Nie mówiąc już o kwestii kosztów studiowania w dużych miastach, gdzie placówki te się mieszczą.

Najłatwiej zdobywać wiedzę tym, którzy mogą się uczyć w praktyce, najczęściej od rodziców. Tych jednak jest coraz mniej, bo wskaźniki reprodukcji zawodu w kolejnych pokoleniach maleją zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych. W USA zaledwie 46% farmerów, którzy zaczynają przygodę z produkcją żywności, startuje z jakimkolwiek praktycznym doświadczeniem. Okazuje się więc, że nawet jeśli ktoś chce zostać rolnikiem i ma odpowiednie zaplecze finansowe, może nie być w stanie zrealizować tego celu, bo nie będzie miał jak przyuczyć się do zawodu.

Wreszcie problemem jest sam fakt, że rolnictwo zostało zredukowane do – no właśnie – czego? Produkcji żywności? Zajmowania się gospodarstwem? Dbania o ojcowiznę? Cokolwiek jest właściwą odpowiedzią na to pytanie, na pewno nie zawiera w sobie słowa „biznes”. A przecież na rolnictwie można zarobić, wymaga ono sporych inwestycji, obłożone jest biurokracją. Dokładnie tak jak start-up czy każde inne prywatne przedsiębiorstwo. Prowadzenie własnego gospodarstwa wymaga zatem nie tylko umiejętności związanych z finansami i zarządzaniem, ale też patrzenia na swój podmiot jako element większej całości – krajowej czy nawet międzynarodowej gospodarki.

Zach Ducheneaux twierdzi zresztą, że to właśnie umiejscowienie pojedynczych gospodarstw w większym łańcuchu produkcyjnym było i jest największym wyzwaniem dla zapewnienia bezpieczeństwa żywnościowego. Dobitnie pokazała to pandemia koronawirusa, kiedy niejednokrotnie półki w sklepach świeciły pustkami, choć w okolicy znajdowało się mnóstwo gospodarstw, które byłyby w stanie chociaż częściowo zaspokoić podstawowe potrzeby.

Łańcuch dostaw jednak się załamał, również dlatego, że lokalni producenci nie sprzedają na lokalny rynek. Są często podwykonawcami wielkich koncernów, po części dlatego, że im się to opłaca, a po części, bo to po prostu najłatwiejsza opcja. Sprzedaż „po sąsiedzku” wymaga większych nakładów „okołorolniczych”, chociażby marketingowych. Rynek zbytu jest mniej stabilny, bardziej złożony. Ale z pewnością ta metoda jest znacznie bardziej przyjazna środowisku naturalnemu.

Według badań zespołu prof. Adriana Foonga z niemieckiego Uniwersytetu w Koblencji emisje dwutlenku węgla generowane przez globalny handel żywnością pomiędzy 1987 a 2015 r. wzrosły o prawie połowę. Dzisiaj stanowią jedno z głównych – obok sektora budowlanego, turystyki i segmentu mody sieciowej, tzw. fast fashion – źródeł zanieczyszczenia powietrza. Skrócenie łańcucha dostaw żywności jest jednym z kluczowych elementów walki z katastrofą klimatyczną, nie tylko dla bogatej Północy, ale dla świata w ogóle. Żeby jednak to nastąpiło, farmy muszą się stać mikroprzedsiębiorstwami w całym tego słowa znaczeniu.

W przeciwnym razie skazani będziemy wszyscy na import. A i tego wkrótce może zabraknąć, podobnie jak rąk do pracy na roli w krajach rozwijających się. Tu zmiana klimatu przeszkadza jeszcze bardziej. Według serwisu ProPublica katastrofy naturalne dewastujące obszary rolnicze są główną przyczyną migracji z Ameryki Centralnej do USA. Na przykład dwa następujące po sobie huragany pod koniec 2020 r. zniszczyły 80% powierzchni upraw rolnych w Hondurasie. Podobnie sytuacja wygląda w Afryce Subsaharyjskiej, gdzie według danych ONZ młodzi chcą być rolnikami (głównie ze względu na aż 30-procentowe bezrobocie i brak innych szans na karierę), ale nie ma dla nich ziemi. Nie tej, na którą ich stać, tylko tej, na której cokolwiek by wyrosło. I to chyba jest największy problem w całej dyskusji o rolnictwie. Zaczyna się ono od ziemi, a tej żyznej jest coraz mniej. Na pustyni marchewek nie zasadzą nawet najmłodsi i najlepiej wykształceni rolnicy.

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2022, 41/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy