Bydgoszczanie kupowali mąkę, w której zawartość rakotwórczych substancji przekraczała normę ponad 20 razy Początkowo nikt nie mógł uwierzyć, że bydgoszczanie kupowali mąkę pełną rakotwórczych mykotoksyn. Ani profesor, który to odkrył, ani sanepid, ani inspekcja handlowa. Producent tej mąki nie wierzy w to do dziś. Mączna bomba wybuchła niespodziewanie w ostatnich dniach stycznia. A wszystko za sprawą niewielkiej notatki zamieszczonej w lokalnym dzienniku, w której prof. Jan Grajewski z bydgoskiego Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego ujawnił, że jakość mąki sprzedawanej w bydgoskich sklepach jest skandaliczna. „Toksyny, które wykryliśmy, to ukryci zabójcy”, oświadczył tam profesor, który stwierdził co najmniej kilkunastokrotne przekroczenie dopuszczalnej dawki niezmiernie rakotwórczej mykotoksyny – ochratoksyny A. Notatka wywołała niepokój w mieście. Bydgoszczanie zaczęli podejrzliwie przypatrywać się mące. Ale emocje sięgnęły zenitu dopiero, gdy okazało się, że prof. Grajewski nikogo wcześniej nie informował o wynikach swoich wielomiesięcznych prac. I wtedy stało się jasne, że bydgoski naukowiec dowiedział się, iż konkretna partia żytniej mąki jest silnie zainfekowana, gdy jeszcze popakowana w tysiącach torebek stała na sklepowych półkach, i nie zrobił nic, żeby usunąć ją z handlu. Powiedział o wszystkim dopiero po pół roku, gdy bydgoszczanie (i najprawdopodobniej konsumenci z innych rejonów Polski) feralną mąkę dawno zjedli. Wierzył tylko Zachodowi Dlaczego? Bo przez pół roku profesor nie mógł uwierzyć w swoje wyniki. Kilka razy powtarzał więc badania, sprawdzał dokładność nowatorskiej metody badawczej, wysłał nawet całą aparaturę i próbki mąki do przebadania za granicę. Dopiero w styczniu uzyskał pewność, że się nie pomylił. – A przecież wystarczyło, żeby latem zadzwonił do nas i poinformował, choćby zupełnie nieformalnie, o swoich przypuszczeniach – ubolewa dr n. med. Maciej Borowiecki, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Bydgoszczy, który był równie zaszokowany wynikami badań, jak faktem, że naukowiec mógł miesiącami nie informować sanepidu o tak poważnym skażeniu mąki. – Nasze badanie na obecność tej mykotoksyny trwa tylko 48 godzin. Jeśli potwierdziłoby wyniki prac profesora, całą partię towaru od razu wycofalibyśmy z handlu. Producent nie mógłby dalej sprzedawać mąki z groźną ochratoksyną A, której niestety nie można wyczuć ani węchem, ani smakiem. I co gorsza, nie można jej wyeliminować poprzez pieczenie czy gotowanie. Marek Szczygielski, kujawsko-pomorski wojewódzki inspektor jakości handlowej artykułów rolno-spożywczych, też dowiedział się o wszystkim z lokalnej prasy. Nie ukrywa, że do końca miał nadzieję, że dziennikarz coś pokręcił. Jednak po rozmowie z prof. Grajewskim stracił złudzenia. I od razu po spotkaniu, ze zdjęciem torebki po przebadanej mące żytniej, pobiegł do supermarketu na bydgoskich Bielawach, w którym w czerwcu i lipcu 2006 r. naukowiec kupował mąkę. – Osobiście sprawdziłem wszystkie półki, czy gdzieś w zakamarkach nie został jeszcze choć kilogram zainfekowanej partii. Oczywiście – nic nie znalazłem, bo w końcu stycznia 2007 r. nie powinno być w sklepie mąki, której termin przydatności do spożycia mijał w połowie lipca 2006 r. – mówi Szczygielski. W tej sytuacji służbom sanitarno-handlowym pozostało tylko sprawdzenie jakości mąki obecnie sprzedawanej w Bydgoszczy i dobranie się do skóry producentowi, który wyprodukował – najprawdopodobniej na początku 2006 r. – skażoną mąkę. Polskie Młyny pod lupą Po niespełna dwóch tygodniach było jasne, że mąka sprzedawana i produkowana obecnie w Bydgoszczy i okolicach na szczęście nie zawiera mykotoksyn w niedozwolonych ilościach. Dziesięć pierwszych prób pobranych losowo w sklepach i młynach nie budziło najmniejszych zastrzeżeń. Bydgoszczanie odetchnęli. Więcej problemów pojawiło się przy identyfikowaniu producenta mąki, którą latem badał prof. Grajewski. Opakowanie, które zachował bydgoski naukowiec, jednoznacznie wskazuje na Polskie Młyny SA z siedzibą w Warszawie – największego producenta mąki w Polsce. Obok daty przydatności do spożycia widnieją dwie litery: MK. A to oznacza należący do tej firmy młyn w Koronowie pod Bydgoszczą. Ale Polskie Młyny SA wyparły się związków z toksyczną mąką. – Dzisiaj każdy może podrobić dowolne opakowanie – to żaden dowód – twierdzi Irena Jagielska, rzecznik prasowy. – Poza tym sprawdziliśmy naszą dokumentację. Młyn w Koronowie pracował tylko do końca 2005 r. Ostatnia partia wyprodukowanej tam mąki miała wcześniejszą o miesiąc datę przydatności do spożycia. Po prostu ktoś się pod nas podszył. Inspektor Szczygielski potwierdza, że w Polsce warto gorszemu producentowi podszyć się pod lepszego. – Dziś tona dobrego żyta kosztuje









