Bytom, miasto upadłe

Bytom, miasto upadłe

Zewsząd dochodzi turkot wózków, którymi bezrobotni wiozą kradziony węgiel i złom z rozszabrowanych zakładów

Ginter Moj wpadł do domu, żeby się przebrać i wykąpać. W podziemiach budynku Kompanii Węglowej w Katowicach są wprawdzie prysznice, ale odkąd górnicy związkowcy rozpoczęli okupację urzędu, łaźnia jest zadrutowana. Więc Moj, szef maszynistów wyciągowych z kopalni Bytom II (dawniej Rozbark), po 42 dniach okupowania budynku przejechał się do swoich Łagiewnik w Bytomiu i teraz wypucowany, z mokrymi jeszcze włosami napawa się w mieszkaniu ciszą. W sali konferencyjnej, gdzie siedzą dzień i noc, bez przerwy ktoś gada, dzwonią komórki, trzeszczy radio, lecą śpasy (kawały) raczej grube, bo trzeba się jakoś rozładować.
W domu nie ma nikogo – żona w sklepie, gdzie jest ekspedientką i pracuje niby na pół etatu, ale praktycznie cały dzień, córka w szkole pomaturalnej. 46-letni Ginter uważnie rozgląda się po pokoju – oho, szczeliny nad oknem znów większe. Ale co się dziwić? Kopalniany budynek ma 120 lat. Mury zewnętrzne są wprawdzie w kształcie klina – na dole ściany bardzo grube, na pół metra, u góry tylko 20 cm, co miało chronić przed tąpnięciami, ale i tak popękał. Przydałby się remont. Kiedy on wykładał tę boazerię? Zaraz po ślubie. A już obchodzili srebrne gody. Okna wypucowane w zeszłą sobotę, bo jakże inaczej, skoro kopalnia i huta o rzut kamieniem, ale korytarz, gdzie powiesił dla ozdoby dwa kilofki i benzynkę (do wykrywania na dole gazu), poczerniał. Szafki w kuchni, które własnoręcznie zbijał zaraz po ślubie, też się chyboczą. Dobrze chociaż, że za Gierka urządził łazienkę. Teraz już by go nie było stać, chodziłby do haźla koło chlewika.
Może chociaż kupić farbę? W tym miesiącu przyniósł na pasku z kopalni 1530 zł 15 gr. Nie ma odtrąceń, tylko na orkiestrę (jak bez niej w Barbórkę!). Żona dostanie jak zwykle około 420 zł. Trzeba za to utrzymać jeszcze ich niepracującą córkę samotnie wychowującą dziecko. Odliczyć na czynsz, prąd. I koniecznie w tym miesiącu 29 zł na jego nowe adidasy, bo w tych, które ma na nogach, popękały podeszwy. Nici z remontu, nie dadzą rady. Zapomniał o kartoflach na zimę.
Z narożnego byfyju (kredensu) spogląda zza szybki surowym wzrokiem ojciec Gintera. To jedyna fotografia na widoku w tym mieszkaniu. Ojciec już nie żyje, zginął, gdy miał 57 lat. Od chłopaka pracował w łagiewnickiej kopalni; tam w czasie fedrowania złamał kręgosłup. Przez dziewięć lat się sądził, bo nie chcieli mu uznać wypadku przy pracy. A w domu pięć gęb do wykarmienia: trzech chłopaków i dwie dziewczyny (Mojowa dostała od Gierka medal za wychowanie wszystkich synów na górników). Ginter dopiero po latach dowiedział się od matki, że aby dzieci w niedzielę, gdy wrócą z kościoła, miały po kawałku wursztu (kiełbasy), rodzice jedli wodzionkę przez cały tydzień.
Ojciec na pewno dałby mu przyzwolenie na okupację Kompanii. Chłop, mawiał, jest do roboty. Na Śląsku taka fest robota dla prawdziwego Ślązoka czeka na dole. Każdy z jego synów, gdy skończył 21 lat, musiał już nie tylko fedrować, ale i iść z domu precz, na swoje. I szli. Ginter najpierw był elektrykiem pod ziemią, a w 1976 r., gdy lina ucięła mu palce, został maszynistą wyciągowym. Nadal jednak, aby dorobić, zjeżdża na przodek. Jego starszy brat nie żyje, dostał na dole zawału.
Wypadki idą swoją drogą – mawiał ojciec – kopalnia to nie majówka. Zwłaszcza bytomska, gdzie tąpnięcie za tąpnięciem. Wszystkim w Bytomiu dzwonią szklanki w byfyju. W 1993 r. w środku lipcowej nocy zginęło sześciu górników, a dwóch zostało rannych w kopalni Miechowice. To był tragiczny rok. W samym tylko Bytomiu straciło życie 17 górników. W tym czasie we wszystkich kopalniach węgla kamiennego – 41. Dwa lata później koło Wielkanocy tąpnęło w Rozbarku. Dziewięciu rannych, jeden z poważnym urazem głowy i kręgosłupa. Wtedy fedrowali 660 m pod ziemią. Dziś są o 100 m bliżej powierzchni. Ale nadal jest co wyrywać ziemi – ich węgiel ma dobrą jakość.

Biznesmeni w lombardzie

Ginter jest nauczony, że płacz to babska rzecz. Chłop natomiast, jak coś raz powie – powtarzał ojciec synom w czasie niedzielnego obiadu – już nie ma prawa się cofnąć.
– Nie cofniemy się, aż wygramy – przekonuje sam siebie Ginter Moj i pakuje ubrania na kolejny tydzień okupacji w katowickiej Kompanii. – Nie pierwszy raz żeśmy się zbuntli – mówi w myślach do ojca. – W 1992 r. o tej porze przez trzy tygodnie ludzie nie wychodzili z Rozbarku, kiedy dyrektor Pabijan wycofał się z uzgodnionych podwyżek. Teraz też wygramy.
Pora jechać. Moj zabiera ze stołu zeschniętą sznytkę – położy ją w misce, która stoi na korytarzu. Dla tych, którzy potrzebują. O piątej rano przez tutejsze podwórka przebiegają z workami bezrobotni. Zbierają, co się da. Nie dla wszystkich biednych na Śląsku starcza śmietników.
W drodze na przystanek mija lombard. Zachodzi tam na chwilę. Właścicielka uprzedza od progu, że żadnych rzeczy nie przyjmuje, tylko złoto. Obrączki, łańcuszki komunijne. Bezrobotni dawno już wynieśli z domów rowery, radia i inny sprzęt. Niewykupione zalegają magazyn.
Na ladzie obok aptekarskiej wagi leży lista do podpisu z apelem jakiegoś biznesmena, żeby ratować polskie kopalnie. Taka sama krąży w kościele. – Pani wie, co pani popiera? – denerwuje się Moj. – Ci biznesmeni tylko czekają, aby nasze kopalnie przejąć za złotówkę.

Gonią nas jak szczury

W Katowicach powinien się stawić na trzecią, ma więc trochę czasu na rozejrzenie się wokół. Rzadko bywa w samo południe w mieście.
Na dachu zakładu przeróbki Bytom II widzi kamratów, osłoniętych od deszczu folią. Tkwią tam już kilkanaście dni i nocy, co godzinę trąbieniem przypominając o swym istnieniu. To uciążliwe dla okolicznych mieszkańców, ale nikt nie protestuje. Przecież walczą o przetrwanie kopalni. Wśród tych, którzy się poświęcili, moknie 47-letni Andrzej Kierzkowski. – Gonią nas jak szczury – mówi. Dwa lata temu w Zakładzie Górniczym Bytom I była podobna sytuacja, mieli go likwidować. Z trudem znalazł sobie robotę w Bytomiu II. I znów grozi mu wyrzucenie za bramę. – Ja mam 28 lat na przodku, jak tu się przekwalifikować? Mam szukać jedzenia na hasiokach?
W tej samej kopalni pod ziemią rotacyjnie protestuje 100 górników. – Nie wyjedziemy na górę – mówi Stanisław Balcerzak, przewodniczący „Solidarności”. W niedzielę zbierali podpisy w obronie zakładów w kościołach.
Na wszystkich bytomskich chodnikach turkoczą dwukołowe wózki załadowane workami z kradzionym zapewne węglem, kawałkami szyn i innym żelastwem. Częsty widok – mężczyzna ciągnie, a popycha zabiedzona kobieta. Za kilogram złomu płacą w skupie 60 gr, a metrowy kawałek szyny waży 40 kg. Bezrobotni nacinają szynę piłką do metalu, potem w szczelinę wkładają przecinak i walą weń młotem. Po chwili szyna pęka. Ale hałas ściąga sokistów. Trzeba uciekać z pustym wózkiem już po rozwaleniu torowiska. Pewnie dlatego na pobliskim płocie bieleje napis: „Miłośnicy kolei to ch…”.
Im bliżej kopalni Szombierki (to jest też dzielnica Bytomia), tym więcej szabrowników. Choć już niewiele można wywieźć. Zostały tylko wieża szybowa i budynek maszyny wyciągowej. Ale w byłej szkole przyzakładowej jeszcze da się wyrwać kable ze ścian; przez powybijane okna widać tynki zryte aż do cegły.
Takie rudery straszą w całym mieście. Nie tylko jako pozostałość po kopalniach. Był stadion z krytą trybuną – budowali go górnicy w czynie społecznym w wolne soboty, obok hala sportowa. Teraz ruina. Starego stadionu „Szombrów” już nie ma. Straszy stadion Polonii.
Był zakład produkujący aparaturę medyczną. Pracowały w nim młode żony górników, które nie chciały jak ich matki stać cały dzień przy bunclokach (garnkach), gdy w portmonetce pusto. Już go nie ma. Rozszabrowany.
Były hotele robotnicze. Od kilku lat kopalniana infrastruktura jest własnością bytomskiej spółki specjalizującej się w restrukturyzacji kopalń. Dostała wielomilionowy majątek. Gdyby sprzedano hotele po przystępnej cenie eksmitowanym z bloków bezrobotnym, ci mieliby dach na głową. Ale spółce nie zależało, i tak pieniędzy na urzędnicze premie miała dosyć. Hotele zdewastowali poszukujący złomu, a eksmitowani, których w Bytomiu już cała armia, wrócili tam, skąd wyprowadzili się za Gierka, do familoków. Tyle że w międzyczasie zamienionych w slumsy.
Przeklęte miasto. Kiedyś tak bogate, cacko architektury secesyjnej. Dziś straszy całymi kwartałami pustych, grożących zawaleniem budynków. Ponad 400 domów ma popękane mury. Nawet tuż koło rynku chwieją się podparte kopalnianymi stemplami balkony, na chodnik spadają resztki sztukaterii, zmurszałej wokół czeluści okien. Stropy i ściany grożą zawaleniem. Szczególnego pecha ma ul. Wesoła, przy której zostało już tylko kilka budynków. Ostatnia katastrofa zdarzyła się tam w marcu br. – w sobotni poranek zawalił się dom z 25 lokatorami.
Takie są skutki zaniedbywania remontów i rabunkowej gospodarki w latach 70. Kiedyś spod Bytomia wydobywało węgiel aż siedem kopalń. Pozostały trzy, z czego dwie mają zakończyć żywot w przyszłym roku. Po tych akurat zakładach nikt w mieście nie będzie płakać.

Nocne rozmowy

W drzwiach katowickiego biura Kompanii Węglowej Ginter Moj zderza się z gromadą urzędników wychodzących z pracy. Panowie w białych koszulach, dobrze skrojonych garniturach, z zamykanymi na szyfr neseserami rączo zbiegają po schodach. Jeśli któryś rzuci okiem na złośliwe karykatury dyrekcji narysowane przez okupujących górników, uśmiecha się wzgardliwe. Są tacy, którzy ostentacyjnie pukają się w czoło. Co ci z dołu znów wymyślili? Jakieś niby-nekrologi dla 44 zamkniętych już kopalń, jakieś świeczki nad nazwami tych czterech, w obronie których okupują salę konferencyjną. A niech sobie siedzą. Oby tylko przynosili własny papier toaletowy.
Protest zaczął się pod koniec sierpnia, w nocy z poniedziałku na wtorek. Kilka godzin wcześniej kierownictwo Kompanii Węglowej ogłosiło listę kopalń do likwidacji. Oprócz Bytomia I i Centrum w Bytomiu to Polska-Wirek w Rudzie Śląskiej oraz Bolesław Śmiały w Łaziskach Górnych. 28 tys. osób do zwolnienia. Jacek Piechota, sekretarz stanu w Ministerstwie Gospodarki, Pracy i Polityki Społecznej, powiedział, że w tym roku te cztery kopalnie przyniosły 81 mln zł strat. Po co więc mają fedrować? Rocznie, łącznie z eksportem, Polska potrzebuje ok. 90 mln ton węgla, teraz wydobywa się 100 mln. Ale zwolnieni nie pójdą z torbami. W Banku Światowym ubiegamy się o 1,3 mld zł pożyczki, m.in. na osłony socjalne dla górników i na dopłaty dla tych, którzy zatrudnią odchodzących z kopalń. Prezes Kompanii, Maksymilian Klank, zapewnia, że większość załogi zamykanych zakładów znajdzie pracę w innych kopalniach. Pozostali skorzystają z osłon socjalnych.
Jednak górnicy nie uwierzyli Klankowi. Rozpoczęli okupację budynku dyrekcji. Miesiąc później, nie mogąc doczekać się reakcji rządu, na trzy godziny zablokowali region na trasach wylotowych. Chodzili w kółko po jezdni, skutecznie wstrzymując ruch.
Przyjechał wicepremier Hausner. Na forum katowickiego sejmiku przypominał o 18 mld zł kopalnianego długu, który rząd zamierza umorzyć, i o gwarancjach zapewnienia pracy w innej kopalni każdemu zwolnionemu. Galeria odpowiedziała gwizdami. I okrzykami: „Nigdzie nie przyjmują, podaj choć jeden adres”.
Jerzy Hausner zmienił ton – przyznał, że błędem było pozostawianie węglowych spółek „wydmuszek”, lecz wkrótce zostaną one zlikwidowane. Postawił diagnozę: dzisiaj górnictwo jest wielką czarną dziurą, która wsysa coraz większą część substancji gospodarczej na zasadzie upubliczniania strat i prywatyzowania zysków. Im dłużej trwa ta gra, tym bardziej tracą górnicy, a zyskują różne wokółkopalniane patologiczne twory. To ludzie, którzy stworzyli spółki, wypłacają sobie ogromne pensje i uważają, że im więcej wydobywają, tym lepiej, bo wtedy kopalnie są jeszcze bardziej nierentowne. A to usprawiedliwia obecność spółek. Górnicy nie mają z tymi potwornymi kosztami nic wspólnego. Przeciwnie. Rząd wie, że oni zarabiają coraz mniej.
Na zarzut, że jeśli w Bytomiu padnie ostatni wielki zakład, bezrobocie może tam sięgnąć 50% i będzie to dla mieszkańców jak wyrok śmierci, wicepremier zaczął się tłumaczyć, że nie on podejmował decyzję, które kopalnie likwidować, bo nie ma odpowiedniej wiedzy, ani technicznej, ani ekonomicznej. – Na prezesa Kompanii Węglowej powołałem Maksymiliana Klanka, który kierował Katowickim Holdingiem Węglowym. Jego kompetencji nikt nigdy nie zakwestionował.
Ginter Moj wielokrotnie analizował z kolegami te słowa. – Zgadza się – mówi – są kopalnie, gdzie na taśmę idzie prawie sam kamień. Ale nie w tych czterech z łapanki przeznaczonych do likwidacji. I dlaczego tak osobliwie kalkuluje się koszty jednej tony? Dobry węgiel kopalnia sprzedaje po 40 zł za tonę, kolej bierze 12 dol. za przewiezienie do Świnoujścia, 15 dol. trzeba zapłacić za załadowanie na statek. Sprzedaż w kraju też od dawna odbywa się wbrew prawom rynkowym. Doczekała się wreszcie procesu sądowego lekkomyślność (a może to przypadek korupcji?) działu spedycji w kopalni Bytom II, którego pracownicy stracili na sprzedaży węgla ponad 2,6 mln zł, gdyż nie sprawdzono wiarygodności kontrahentów. Ile takich spraw umorzono albo nigdy nie wyszły na jaw, bo wliczono je w straty kopalni?
Na takich dyskusjach schodzą mu bezsenne noce w okupowanej sali konferencyjnej. Rano wszyscy są bardzo „zmataczeni”. Ale też zdeterminowani. Nie popuszczą. „Bydzymy tak długo siedzieć, aż ci na górze pękną”.
Dzięki temu, że są wśród nich ludzie z dozoru, m.in. inż. Andrzej Zachariasz, mogli się zorientować, jak to jest naprawdę z rentownością skreślonych w ministerstwie kopalń. Znaleźli dowody, czarno na białym, że są dochodowe. Zatem co się dzieje – czy to sabotaż ze strony Kompanii? Zawiadomili organy ścigania.

Taczka dla rzecznika

Prokuratura nie odpowiedziała, ale zarysowała się szansa na jakiś kompromis. Kompania wreszcie usłyszała, co od dwóch miesięcy proponują nieproszeni goście z sali konferencyjnej – zamiast likwidacji kopalń łączenie ich z sąsiednimi oraz z Południowym Koncernem Energetycznym. Zarząd Kompanii zgodził się policzyć, o ile drożej by to kosztowało. Rachunki są rozbieżne. Mówi się o 300-600 mln zł. Skąd zdobyć pieniądze? Ich źródło kierownictwo firmy widzi w obcięciu dodatkowych górniczych pensji – czternastki i barbórki. Związkowcy na to, że wykluczone. Już szósty rok pensje górników są zamrożone. Nawet taki fachura na dole jak kombajnista zarabia dziś około 1,2 tys. zł (Moj zaprasza niedowiarków do sąsiada w Łagiewnikach, Joachima Prochoty. Niech pokaże pasek). – To przymuszanie do wykupienia sobie miejsca pracy – oburza się na propozycję Kompanii Wacław Czerkawski, wiceprzewodniczący Związku Zawodowego Górników. – Obniżki kosztów należy raczej szukać w transporcie węgla czy w systemie podatkowym.
Przez głupotę rzecznika Kompanii, Zbigniewa Madeja, o mało nie przerwano rozmów. Powiedział w TVN, że ewentualne wyrzeczenia w postaci rezygnacji z 14. pensji to alternatywa dla zwolnień i same górnicze związki zaproponowały takie rozwiązanie. Parę minut później wśród okupujących salę konferencyjną zagotowało się. Madej został wywieziony na taczce. – Nie wiem, skąd wzięło się takie oświadczenie rzecznika – usiłował potem łagodzić sytuację Roman Noga, wiceprezes Kompanii Węglowej. Rzecznik stracił na taczce nie tylko spodnie, również twarz.
Jeśli nie była to prowokacja, chęć skłócenia związkowców z załogami, może ten incydent uchroni od wyrzucenia na bruk 28 tys. górników. A także ich rodzin. Bo to już walka o życie. Dosłownie. Głodni ludzie bez grosza w portfelu są gotowi na wszystko. W ubiegły poniedziałek wieczorem wpadł pod wagon z węglem strażnik w kopalni Bytom II – tam gdzie pracuje Ginter Moj. Prawdopodobnie chciał przegonić złodziei węgla, niewykluczone, że ktoś go popchnął. Młody człowiek jedną stracił nogę, drugą ma zmiażdżoną.

 

 

Wydanie: 2003, 44/2003

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy