Kultura
Magia przestrzeni
Obszary zagospodarowane wyobraźnią
Czy w twórczych dokonaniach z przeszłości można poszukiwać wizji przyszłości? Pytanie to pojawia się na wystawie „Przestrzenie”, która odbywa się obecnie w warszawskiej Zachęcie. Ukazuje ona efekty poszukiwań grupy polskich artystów sprzed pół wieku zafascynowanych „pustką”, w której istniejemy, a która do dziś pozostaje zjawiskiem nieprzeniknionym. Opracowane przez nich instalacje, czyli „dzieła plastyczne złożone z wielu elementów w konkretnej przestrzeni”, są próbami otwierania oczu na jej naturę i magię.
Wystawę rozpoczyna wypełniająca całą salę kompozycja obrazów ulokowanych na stojakach w rozmaitej odległości i relacji wobec siebie. Stanowi ona rekonstrukcję zamysłu i wspólnego dzieła Wojciecha Fangora i Stanisława Zamecznika z 1958 r. pod tytułem „Studium przestrzeni”. Koncept ten nie spotkał się wówczas ze zrozumieniem. Przyjęto go, jak to oględnie określono, z dystansem. Nie był to pewnie jednak czas na „wgryzanie się” sztuki w to, czego pozornie nie ma. „Nie interesuje mnie zupełnie to, co dzieje się wewnątrz obrazów, ale jedynie to, co zachodzi pomiędzy nimi”, komentował tę pracę Fangor. W przedstawionym projekcie, zarówno wtedy, jak i teraz, widz może, a nawet powinien, wchodzić pomiędzy obrazy i, wczuwając się w ich wzajemne zależności, odbierać wydźwięk tak naznaczonej przestrzeni. Ta zaś staje się obszarem spajania i porozumienia.
Instalacja Ewy Partum z 1970 r. (tu jako rekonstrukcja autorska) zbudowana jest z umieszczonych w czeluściach czarnej sali białych form plastycznych: półotwartego pudła, szczeliny czy wypukłej wstęgi. Formy te, oświetlone jaskrawym, bezbarwnym światłem, skrywają w sobie nadruki fragmentów poezji. Tytuł „Obszar zagospodarowany wyobraźnią” zdradza pogląd
Ludzie są głodni sztuki
Wspólnie róbmy rzeczy, które nie mieszczą się nam w głowie
Jan Tomasz Adamus – dyrygent, organista, twórca i dyrektor artystyczny Festiwalu Bachowskiego w Świdnicy. Studiował w Krakowie i Amsterdamie, ma na koncie nagrania płytowe oper barokowych dla Decca oraz „Halki” Moniuszki dla Sony/Deutsche Harmonia Mundi, a także koncerty w wielu prestiżowych salach. Laureat nagrody Opus Classic 2022 wraz z Jakubem Józefem Orlińskim za produkcję audio-wideo „Vivaldi. Stabat Mater” dla Warner Erato. Prowadzi krakowską instytucję kultury Capella Cracoviensis (chór kameralny i orkiestra grająca na historycznych instrumentach), festiwal Opera Rara Kraków oraz Festiwal Bachowski w Świdnicy.
Czy pański Festiwal Bachowski jest już „swój” dla miejscowych w Świdnicy, na Dolnym Śląsku?
– Kilka lat temu muzycy wracali późnym wieczorem z próby do hotelu. Zaczepili ich miejscowi, zaczęło robić się nieprzyjemnie, ale nagle padło pytanie: „Co wy tu właściwie robicie?”. Muzycy odpowiedzieli, że są na Festiwalu Bachowskim. Miejscowi na to: „Aha, to OK, to możecie iść”. Festiwal jest już powszechny z całą pewnością. Średnio załapują się tylko decydenci i media opiniotwórcze. Taki paradoks.
Przegapili ponad ćwierć wieku obecności festiwalu w różnych miejscowościach Dolnego Śląska i te tłumy ludzi, nadkomplety np. w kościołach?
– Zabija nas mentalność sondaży – ilość zamiast jakości, nawyki zamiast pomysłów, doraźne korzyści zamiast strategicznych decyzji. Media bełkoczą. Na jednym z tzw. najbardziej opiniotwórczych portali w Polsce przeczytałem, że gdzieś we Włoszech udało się rozwiązać problem wyrzucanych przez turystów skórek od cytryny po popularnym deserze, ustawiając specjalne kosze na ulicy.
W programie tegorocznej edycji jest także rodzaj manifestu, podpisany pana inicjałami, dyrektora i kreatora nie tylko tego festiwalu. Pisze pan, że sztuka jest fundamentem ogólnej kultury społecznej.
– Na stronie festiwalu wisi moja „Karta Kultura”. Festiwal, czyli frekwencja i powiązany z nim ruch w internecie pokazują, że „Karta Kultura” działa.
Zwróciła pana uwagę kolejna zmiana na stanowisku ministra kultury?
– To zwróciło uwagę wszystkich, ponieważ kultura jest najważniejsza. Częste zmiany na tym stanowisku mogą być odbierane albo jako lekceważenie funkcji, albo jako troska o jak najlepszą obsadę. Bez względu na poglądy polityczne powinniśmy uzgodnić, że minister kultury zawsze powinien być wicepremierem. Dzisiaj kultura i edukacja to fundament nowocześnie rozumianej tożsamości, wolności i dobrobytu. Kultura i sztuka to inspiracja, innowacja, integracja – instrument do budowy nowoczesnego, obywatelskiego, uczestniczącego, krytycznie myślącego społeczeństwa. Bez silnej kultury i sztuki nie istniejemy.
Myślę, że jest pan w mniejszości.
– Nie jestem w mniejszości. Każdy doskonale wie, do czego prowadzi chowanie głowy w piasek. Jak dotąd udało się sprawić, by edukacja w podstawowym zakresie była obowiązkowa. Na szczęście jeszcze nikt nie pyta wyborców, czy chcą, by dzieci chodziły do szkoły. Dobrze wiemy, że dzisiaj w edukacji musimy iść dalej. Nauki humanistyczne – filozofia, psychologia, socjologia, historia sztuki – nie są trudniejsze od fizyki. Daniel Barenboim przekonuje, że muzyka jest ważna, ponieważ uczy, że różne rzeczy od siebie zależą. W życiu jest tak samo – społeczeństwo jest pewną strukturą całościową i nie jest dobrze, jeżeli niektóre elementy są zaniedbywane.
Przypomina mi się graffiti: „Tyle dróg budują, tylko q… nie ma dokąd pójść”.
– Ludzie nie mają dokąd pójść. Oszukują się, że absurdalny plac zabaw na ciasnym skwerze przy ruchliwej ulicy poprawi jakość życia. Walczą o ten skwer, głosują w budżecie obywatelskim, wywieszają transparenty, ale dobrze wiedzą, że to błąd, bo sami w prywatnym życiu wielokrotnie kupowali różne „wymarzone, niezbędne” rzeczy, które niczego nie zmieniły. Ludzie nie mają dokąd pójść, ponieważ „inwestycje” to inwestycje pozorne. Dzisiaj życie społeczne toczy się pomiędzy lokalnym marketem, zieleniakiem i budą z kebabem. Takie są teraz centra życia społecznego. Wystarczy rozejrzeć się wokół i dostrzec, że rzeczywiście tak jest. Nie ma ich przy obiektach kultury, bo obiektów kultury prawie nie ma. A jeśli są, to zepchnięte na margines za sprawą ignorancji. Społeczne centra niedużych miast to budowane na szybko małe centra handlowe – market, drogeria, kebab, myjnia samochodowa.
Parkingi jako miejsca spotkań?
– Młodzi ludzie nie mają dokąd pójść, spotykają się na parkingach przy stacjach benzynowych, stoją przy samochodach i rozmawiają. Muszą powstawać przestrzenie publiczne, w których ludzie mogą niezobowiązująco spędzać ze sobą czas. Festiwal Bachowski w sposób świadomy popycham w kierunku bardzo silnego oddziaływania społecznego. To ewidentnie działa, bo mamy tłumy. Na jeden z koncertów przyszło trzy razy więcej ludzi, niż mieściła sala, i był mały kłopot, ale tu też potrzebujemy pomocy decydentów. Tego musi być więcej, bo jedynie to się opłaca. Tylko kultura i sztuka zasługują na miano inwestycji. Darmowe koncerty są pilną potrzebą. Ludzie są głodni sztuki, ale często nie mogą sobie pozwolić na nawet najtańszy bilet. Mają dokładnie wyliczone pieniądze, wiedzą, w którym sklepie co ile kosztuje i jak tym zarządzać, żeby im starczyło do końca miesiąca.
No właśnie, wiejski kościół ukryty w górach – 400 osób bezpłatnie słuchało muzyki granej na violi da gamba. Dla wielu to jedyny kontakt ze sztuką, muzyką na żywo.
– Dla ludzi sztuka staje się najwyższą ideą, narzędziem edukacji, integracji, inspiracji. Dzieje się to intuicyjnie. Sztuka nie potrafi oszukiwać, ponieważ jest ideą, wolną myślą, ale nigdy nie ideologią. Sztuka otwiera umysły, bo pokazuje, że dany utwór muzyczny można wykonać na wiele różnych sposobów, że martwą naturę można namalować wielorako, że nie ma czegoś takiego jak „najlepszy obraz”. Sztuka uczy, że nie ma jednej prawdy.
Dostępność kościoła wciąż jest większa, a tam akurat jest jedna prawda.
– Kościół jest dotowany, jest dostępny za darmo, bo każdy może wejść do kościoła i albo da na tacę, albo nie da, ale wejść może. Kultura też jest dotowana, lecz dodatkowo jest zabarykadowana za pomocą wysokich cen biletów. Wszyscy przez to przegrywamy, bez względu na poglądy – wiedziemy smutny, bezbarwny, schematyczny
W poszukiwaniu własnej pracowni
Brak odpowiedniego atelier wypychał artystów i artystki do Monachium, Wiednia i Paryża
Olga Boznańska nie ma wątpliwości: Kraków to nieznośne miasto, bo „powoli zdziera całą energię i indywidualność każdego człowieka, który tam przebywa”. W liście do ojca, pisanym we wrześniu 1892 r., przekonuje: „To się dopiero czuje poza jego murami, niech mi Tato wierzy. Widzę, jacy ludzie są w wielkim mieście, i widzę, jacy są w Krakowie. Tato z pewnością myśli, że jestem obałamucona Monachium, a ja Tacie powiem, że zaczynam dopiero być taką, jak powinnam być, i gdybym jakiś czas mogła w takich warunkach pozostać, w jakich się teraz znajduję, dostałabym trochę tej samodzielności i energii, jakie posiadają tutaj wszystkie moje koleżanki”.
Do Monachium Boznańska wyjechała kilka lat wcześniej, by rozpocząć naukę w prywatnej szkole malarskiej. Razem z młodszą siostrą Izą zamieszkała na pensji przy Schellingstrasse. W 1888 r. wynajęła atelier wspólnie z przyjaciółką, niemiecką malarką Hedwig Weiss, a rok później zdecydowała się już na własną pracownię przy Theresienstrasse 54. W 1894 r. przeniosła się na Georgenstrasse – pod numer 45, na czwarte piętro.
Gdy prześledzimy adresy artystek (i artystów) mieszkających w tym czasie w Monachium, okaże się, że zwykle wybierali dwie przylegające do siebie dzielnice – Schwabing i Maxvorstadt, rozgraniczone właśnie Georgenstrasse. W sąsiedztwie znajdowały się najważniejsze instytucje naukowe i kulturalne: uniwersytet, Stara i Nowa Pinakoteka, Gliptoteka czy Akademia Sztuk Pięknych. W podobnej okolicy, oprócz Boznańskiej, mieszkały i pracowały choćby Maria Dulębianka, Otolia Kraszewska czy Bronisława Janowska (później Rychter-Janowska).
Ta część miasta dopiero się rozrastała. Janowska, gdy wiosną 1899 r. znalazła mieszkanko na Kurfurstenstrasse, pisała do brata: „Obecnie jestem jak w raju, Stachu. Tak mi tu dobrze w tym pokoju, że się nie ruszę stąd do samego końca. Monachium od lat trzech zupełnie się w tej dzielnicy zmieniło (…)”.
Janowska podzielała entuzjazm Boznańskiej wobec bawarskiej stolicy. Kilka miesięcy później pisała do Krakowa: „Monachium pcha ludzi w górę, a gdy się jest w Secesji, śmiało można powiedzieć, że się trzyma rękę na pulsie sztuki europejskiej”.
Artystyczne sąsiedztwo działa stymulująco. Mniejsza nawet o muzea i galerie, ale te znajomości! Dla polskich malarzy obowiązkowym punktem pobytu w Monachium jest przede wszystkim wizyta w przepysznej pracowni Józefa Brandta, ale atelier Boznańskiej też staje się ważnym punktem na kulturalnej mapie miasta.
Wystrój pracowni Olgi Boznańskiej był prosty i ograniczał się właściwie do najpotrzebniejszych sprzętów. Na fotografiach widać niską kanapę i podest dla modela, a na jednym z obrazów malarki – szare ściany, czarne biureczko pod oknem, zielone krzesło. To żywe wnętrze, w którym się pracuje, żadna dekoracja. Wypełnia je przede wszystkim sztuka: obrazy, szkice, rysunki. Na kolejnych zdjęciach widać, jak wędrują po ścianach i kątach, zmieniając co rusz wewnętrzną konstelację.
Na fotografii wykonanej w pracowni przy Georgenstrasse Boznańska siedzi na niskiej kanapce. Nad prawym ramieniem malarki widać dwie podobne prace ukazujące malarkę przed sztalugą. Dolna to litografia czeskiej artystki Heleny Emingerovej, górna – pewnie jeden z wariantów kompozycji, może wstępny szkic. Gdy czasopismo „Žensky Svět” w lutym 1898 r. opublikuje artykuł o Boznańskiej napisany przez Julię Emingerovą, ilustrować go będzie właśnie litografiią jej siostry.
Autorka zapewni czeskie czytelniczki, że gdy Boznańska sięga po paletę i pędzle, sztuka pochłania ją całą: „I tak często skupiona w swej pracy, otoczona niebieskawym dymem papierosów, odpowiada z roztargnieniem na pytania i uwagi znajomych, przybyłych do dużej pracowni, stanowiącej dla nich miły zakątek.
Tu rozmawia się cicho, jedni po polsku, drudzy po francusku, ogląda się fotografie i szkice zawieszone na ścianach”.
Boznańska wspominała: „Jednego dnia skończyło się moje Monachium. Ojciec kazał wracać do Krakowa. Mówił, że nie ma pieniędzy, żeby nas, tj. Izię i mnie, trzymać za granicą. Płakałam wtedy całymi nocami. Ale musiałam pogodzić się. Wróciłam do Krakowa i wtedy ojciec wynajął mi pracownię (…). Przez okno mojej pracowni widać było kolej. A ja zawsze miałam sympatię dla kolei i do podróży dalekich. Ten widok był z początku chyba jedyną moją pociechą!”.
W mniejszych miastach wybór okolicy nie miał aż takiego znaczenia. Bezpośrednie sąsiedztwo z galeriami czy akademią sztuk pięknych nie stanowiło priorytetu, bo wszędzie było stosunkowo blisko. Poza tym środowisko artystyczne było zbyt małe, żeby ukształtowała się cała dzielnica artystyczna.
„Kilku właścicieli domów przy ulicy Smolnej, korzystając z odpowiedniego światła, urządza w swoich kamienicach pokoje przeznaczone specjalnie na pracownie malarskie”, donosił co prawda w lutym 1885 r. „Kurier Warszawski”, optymistycznie przewidując, że „z czasem ulicę Smolną będzie
Fragmenty książki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej Własna pracownia. Gdzie tworzyły artystki przełomu wieków, Marginesy, Warszawa 2025
Niewypowiedziane pół świata
Żyję życiem moich bohaterek. Na wojnie jestem od pięciu lat i nic mnie już nie dziwi
Agnieszka Przepiórska – aktorka filmowa i teatralna. Obecnie w Teatrze Słowackiego w Krakowie; w latach 2006-2008 występowała w Teatrze Szaniawskiego w Wałbrzychu. Współpracowała m.in. z warszawskimi teatrami: IMKA, WARSawy, Powszechnym, Polonia, Żydowskim, a także z kabaretem Pożar w Burdelu.
„Nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie”, pisał Horacy. Carpe diem, chwytaj dzień. Idziesz jego śladami?
– Mówisz pewnie o Festiwalu Sztuki Carpe Diem. Otóż byłam kiedyś w Czarnolesie ze spektaklem „Simona”. Zobaczyłam wtedy ogromny, wielohektarowy park, ze starodrzewem, z amfiteatrem, i pomyślałam, że to doskonałe miejsce, aby stworzyć tam festiwal. Muzeum kieruje Ireneusz Domański, bardzo otwarty, uważny gospodarz. Podchwycił ten pomysł z entuzjazmem i dołożył do niego swoją inwencję oraz głęboką znajomość regionu i historii. Dzięki temu pomysł zyskał nowe życie – i tak właśnie narodził się ten festiwal w cieniu czarnoleskiej lipy.
Lipa nadal rośnie?
– Tam jest dużo pięknych i starych lip, drzew naprawdę sędziwych. Panuje niezwykły klimat – to jakaś enklawa w środku niczego. Dojazd jest bardzo trudny, dlatego ludzie pytają, jak dojechać, ale zainteresowani znajdują drogę – w tym roku na festiwalu było 1,5 tys. osób.
W Czarnolesie zachęcasz do życia czasem teraźniejszym, z kolei w swoich monodramach próbujesz się uporać z przeszłością.
– Festiwal jest czymś odrębnym, innym od tego, czym się zajmuję na co dzień. Jest dla mnie rodzajem ulgi. Potrzebuję tego, żeby zyskać uważność na każdego widza, każdego gościa, żeby zająć się innymi, a nie sobą i moimi bohaterkami. To ja chwytam się tego dnia w niezwykłej przestrzeni Czarnolasu.
Mówisz o duchu miejsca – do takich miejsc lgniesz. Grałaś Simonę w puszczy, Ginczankę na Mikołajewskiej w Krakowie, przedstawiałaś historię ocalonej Ireny K. w szkole im. Kołłątaja na warszawskiej Ochocie. Czy spektakle w takich miejscach naznaczonych gra się inaczej?
– Towarzyszy temu uczucie podłączenia się pod energię takiego miejsca. Jadwiga Stańczakowa, bohaterka mojego ostatniego spektaklu, mówiła, że każda rzecz ma swoją pamięć. Mam wrażenie, że te miejsca zachowały taką szczególną pamięć. Granie w nich uaktywnia tę energię, mogę czerpać z tego źródła. To dla mnie bardzo mocne granie, czasem niezwykle trudne. Także dla widza, bo nie ma wówczas bezpiecznego układu: widz-aktor, światło-scena-widownia. Wszystko ulega wymieszaniu, scena i życie przenikają się.
Kto wie, może poezja pomaga się w tym odnaleźć. Zauważyłem, że w ostatnich latach bohaterkami twojego teatru biograficznego są poetki: Ginczanka, Sadowska, Stańczakowa, a po drodze zagrałaś jeszcze kameralny spektakl o Szymborskiej. Przypadek czy wybór?
– To bardzo dziwne. W poezję wciągnęła mnie Ania Gryszkówna, która czuje poezję, umie ją wypowiadać. Kończyłam szkołę aktorską w Petersburgu i w ogóle nie miałam do czynienia z polską poezją poza liceum, gdzie poezja była traktowana po macoszemu, na maturze nikt nie wybierał wiersza do analizy. Powoli otwierał się przede mną świat słów, metafor, myśli zawartych w wersach. I może też pod wpływem przytłaczającej codzienności poezja stała się dla mnie nowo odkrytą przestrzenią, przynoszącą rodzaj ulgi. Tak to się stało i rzeczywiście zaczęłam robić spektakle o poetkach, co już się układa w jakiś cykl. Nawet mam już nazwę: „Nieobecne obecne”.
Najbardziej zaskakująca w tym gronie jest obecność Jadwigi Stańczakowej, uważanej za „panią od Mirona Białoszewskiego”. Tymczasem ty ją przywracasz jako poetkę.
– Przełamała to wcześniej wspaniałą biografią Stańczakowej Justyna Sobolewska.
Prywatnie wnuczka poetki.
– Kiedy przeczytałam jej książkę, od razu pomyślałam, że to moja bohaterka, spełnia wszystkie wymogi: jest na drugim planie, fokus jest na niego, a nie na nią, okazuje też niesamowitą dzielność i determinację. Poczułam, że to jest historia warta opowiedzenia.
A w jaki sposób bohaterki twoich monodramów do ciebie przychodzą, skąd one się biorą? Czy szukasz ich nerwowo, polujesz na nie?
– Nie ma reguły, jak to się rodzi. Na pewno nie jest tak, że czytam biografie w poszukiwaniu bohaterki. Nic z tych rzeczy. Zwykle to one już są tutaj i dobijają się do mnie. Czasem zdarza się taka sytuacja, że gram jakiś spektakl, a już pojawia się myśl o innej bohaterce. To nie są czary-mary, ale pewien proces. Jak się gra spektakle, podczas których następuje zatrata emocjonalna, to wchodzi się w jakiś podziemny prąd, który nie towarzyszy nam na co dzień. To są szczególne energie i moce w tych zaklętych słowach, coś innego niż potoczna rzeczywistość. Dużo się otwiera takich skojarzeń podczas grania spektakli. Miałam taką sytuację, kiedy grałam Irenkę w „Ocalonych”, a już poczułam, że obok stoi i tupie nogą Pola Nireńska. Te bohaterki do mnie przychodzą, z jakiegoś powodu mnie wybierają i męczą od rana do nocy. Intuicyjnie mi się pojawiają. W przypadku Jadwigi Stańczakowej przeczytałam biografię, Ginczankę zaproponował mi Piotr Rowicki…
…ale jak zawsze weszłaś w postać z impetem.
– Tak było i jest. Niedawno grałam po przerwie „Ginczankę” i przypomniała się w tym spektaklu z taką siłą, że aż nie mogłam nad nią zapanować. Widocznie była zniecierpliwiona, że tak dawno nie była na scenie, i rozszarpała mnie na kawałki. Widownię też.
Tak więc rozmaicie bywa z tymi inspiracjami – przeczytam jakąś książkę albo artykuł, jak wywiad Cezarego
Drogie mgnienia Hockneya
Wielkie malarstwo ma zdolność ukazywania tego, czego sami byśmy nigdy nie zauważyli
Paryska wystawa malarstwa Davida Hockneya jest nadspodziewanie duża. Zajmuje aż 11 obszernych sal na czterech poziomach galerii Fundacji Louis Vuitton i obejmuje 400 prac.
Chwilami jest nużąca, ale częściej – fascynująca. Nużąca, ponieważ jej zwiedzanie w tłumie trwa i trwa, a w kolejnych salach znajduje się bardzo wiele podobnych obrazów. Fascynująca, bo została wspaniale zaaranżowana, we wszystkich działach odkrywamy coś zaskakującego.
Ekspozycję tę oglądałem jak wystawę kilku różnych autorów. I im dłużej to trwało, tym trudniej było z niej wyjść. Nie sposób opowiedzieć o wszystkim.
David Hockney, Brytyjczyk i Amerykanin, 88-letni pogodnie uśmiechnięty pan w kaszkiecie, jest dziś uznawany za najważniejszego i najdroższego żyjącego malarza świata. Stworzył setki obrazów i tworzy je nadal! Najgłośniejsze jego dzieło „Portrait of an Artist (Pool with Two Figures) [Portret artysty (Basen z dwoma postaciami)]” z 1972 r. został sprzedany przed siedmioma laty za ponad 90 mln dol.
Spora część prac pokazywanych na wystawie „David Hockney 25” namalowana została już po 2000 r.Kształt paryskiej prezentacji nadzorował sam twórca. Każdy z nas, zwykłych widzów, zwabionych sławą malarza, może zatem na tej wystawie stać się naocznym świadkiem powstawania legendy.
Dialog z mistrzami i triumf malarstwa
Malarstwo, nawet w epoce multimediów, ciągle może być obszarem niebywałego triumfu. W wypadku Hockneya wydaje się to triumf również nad malarstwem. Uosabia on mianowicie mistrzowskie panowanie nad warsztatem. Nie ma jednego Hockneya. Artysta tworzy w najrozmaitszych stylach, odsłonach i nawiązaniach.
W tym kontekście największe chyba wrażenie na wystawie zrobił na mnie dział prac będących dialogiem z wielkimi mistrzami malarstwa. Artysta wchodzi w ich styl i sposób obrazowania z lekkością i swobodą, tworząc własną, współczesną wersję ich dzieł.
I tak mamy m.in. „Four Dancers Playing with Balls” 2018, 2024-2025 – nawiązanie do znanej pracy Matisse’a „Taniec”, zaprezentowane na dziewięciu rozłącznych, małych, układających się w całość blejtramach, niczym na ekranach telewizyjnych. „30 Sunflowers” (1996) albo „Chair” (1985) korespondują z najsłynniejszymi dziełami van Gogha. Najmocniejsza praca „Massacre and the Problems of Depiction, after Picasso 2003” wchodzi w ponury klimat i styl „Masakry w Korei” Picassa, ale zaskakująco upodabnia wizerunek ofiar rozstrzelania do prostytutek z „Panien z Awinionu”.
„Nowa sztuka obrazowania nie może być jak sztuka, która minęła. Sposób, w jaki postrzegamy rzeczy, nieustannie się zmienia”, mówił Hockney w wywiadzie z lat 80.
W epoce elektroniki osiągnięcia Hockneya można również widzieć jako triumf malarstwa nad multimediami. Twierdzi on, że fotografia odzwierciedla tylko to, co człowiek widzi. Malarstwo natomiast pokazuje, jak on to postrzega i odczuwa. Na niewielkim obrazie „Books and Rain” (Książki i deszcz, 2023) pełnym czerwono-zielonych kropko-kresek, widziałem wnętrze pokoju z deszczowym oknem. Choć jest on pusty, pełno w nim zadumy, melancholii i tęsknoty. Prawda o nas tkwi przecież często w pustce, która po nas pozostaje.
We wcześniejszych salach wystawione są wielkoformatowe obrazy drzew (2008, 2009). Część z nich z liśćmi w ostrych, nietypowych kolorach. Na innych płótnach są martwe drzewa, leżące wzdłuż leśnej drogi, ścięte i ograbione z całego swojego bogactwa. Malarz nadał im barwy nienaturalnie niebieskie, żółte, fioletowe, jak z nieskrępowanego rysunku dziecka czy z kompozycji komputerowej. Obrazy nie przedstawiają niby niczego niezwykłego, a jednak przyciągają uwagę, a nawet krzyczą.
Jaki jest sens tych kompozycji? Nie umiem powiedzieć, choć zrobiły na mnie niemałe wrażenie. Przypominałem sobie przy nich zasłyszane niegdyś stwierdzenie innego wielkiego malarza, Edwarda Hoppera: „Gdyby można było słowami wyrazić to, co przedstawia obraz, nie byłoby sensu go malować”.
Recenzenci niekiedy krytykują Hockney, że na starość
Wystawa David Hockney 25
Fundacja Louis Vuitton
Paryż, do 31 sierpnia
Żegnaj, smutku
Wypieramy melancholię, która jest naturalną odpowiedzią na szaleństwa świata
Robert Gonera – aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. Serca widzów podbił kreacją w dramacie psychologicznym „Dług”
Byłeś radosnym dzieckiem czy smutnym?
– Mama mówi, że byłem wesołym chłopcem. A zdjęcia z dzieciństwa to potwierdzają. Jedno z moich ulubionych – siedzę na koniu i uśmiecham się szeroko. To moje pierwsze zwycięstwo, udało mi się utrzymać w siodle. Byłem dzieckiem, które sobie radziło. Miałem dużo wdzięku, którym często załatwiałem sprawy. Nadużywałem tego wdzięku, ale to działało. Pamiętam też moment smutny. Znaleźliśmy z kuzynką martwego ptaka i postanowiliśmy zrobić mu pogrzeb. Ale to był smutek rytualny, więc się nie liczy (śmiech). Później przyszedł smutek z pogrzebu prababci. Czy był bardzo głęboki, wynikający z poczucia straty? Kochałem prababcię, ale myślę, że udzielił mi się smutek innych żałobników. Patrzyłem na ich reakcje i czułem ten ciężar. Pierwszy większy smutek ogarnął mnie, kiedy moja licealna miłość wyjechała do Stanów.
Czy ten był prawdziwy?
– Był osnuty poezją, którą wtedy czytałem. Melancholia była figurą w moim życiu, pozą wrażliwca reagującego na różne sprawy. Prawdziwy smutek przyszedł dopiero w bardzo dojrzałym wieku, kiedy zmarł mój ojciec. To była w ogóle kumulacja trudnych doświadczeń. Odszedł tata, rozpadł się mój związek, a jeszcze media mi dokładały. Nastąpił klasyczny efekt śniegowej kuli, która na swojej drodze zmiata wszystko. Wypłakałem morze łez, bo straciłem wszystko – dom, rodzinę, pracę, reputację. To sprawiło, że przez kilka lat byłem naprawdę smutny. Oczywiście pracowałem, spotykałem się z przyjaciółmi, skończyłem studia u Wajdy, normalnie żyłem, ale odczuwałem świat jako smutny. Byłem człowiekiem smutnym i bezradnym, bo smutek często wynika z bezradności wobec tego, co niesie los. Czasami potrzeba lat, aby to zrozumieć, zaakceptować i wydobyć się z tego stanu. U mnie też trwało to kilka lat.
Miałeś momenty, kiedy wątpiłeś, że w ogóle kiedyś wzejdzie słońce? Co wtedy myślałeś?
– Niewiele się myśli, smucąc się. Bo smutek jest bezradnością wobec wydarzeń zewnętrznych. Nie wiemy, w którą pójść stronę, gdzie szukać przed nim ratunku. To było pięć długich lat wspinaczki po stabilizację. Myślę, że człowiek musi wynurzać się tyle, ile się zanurzał.
Co wtedy pomaga?
– Przyjaciele, którzy się odsiewają, bo większość dokonuje ostracyzmu. Osoby smutne czy zawieszone w jakiejś melancholii nie są przedmiotem zainteresowania tych, którzy idą aktywnie przez życie. Nie pasują do obrazka świata. Wydawało mi się, że zostałem odrzucony. Więc ten smutek pogłębia się coraz bardziej, z każdą utraconą duszyczką, z każdym utraconym przyjacielem. Na szczęście to tylko wymiana. Bo nagle się okazuje, że niektórzy ludzie chcą być przy nas w trudnym czasie. Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. To prawda, wtedy następuje selekcja i łatwo się przekonać, kto jest przyjacielem, a kto nim nie jest. Kto mimo wszystko zadzwoni, wyciągnie cię na kawę. Do dzisiaj mam takich przyjaciół i nasze „rytuałki”. Bardzo niewielu – kilku w Warszawie, kilku we Wrocławiu i dwie, trzy osoby w Berlinie, gdzie pracuję. I wszyscy sprawdzili się w najgorszym dla mnie czasie. Przyjacielem okazała się również moja agentka, która była ze mną na każdym etapie tej trudnej drogi. Duże wsparcie dostałem też od moich widzów, za co jestem im wdzięczny.
Terapia pomogła zmienić perspektywę?
– Poszedłem na terapię, żeby ratować rodzinę, a nagle uświadomiłem sobie, że muszę ratować przede wszystkim siebie. Wspaniała terapeutka nauczyła mnie dbać o mój dobrostan. Bezbłędnie wskazała źródło problemu, które było oczywiście bardzo blisko. Terapia uświadomiła mi, że coś w tej mierze mam do zrobienia. Pozwoliła dotrzeć do źródeł lęku, które były przyczyną moich kłopotów. Ale terapia nie załatwi wszystkiego. Prawdziwa terapia zaczyna się między spotkaniami u terapeuty.
Jak dziś sobie radzisz, gdy nie chce ci się rano wstać, bo czujesz smutek? Przecież każdy tak czasem ma.
– Teraz mam taki rytuał, że od razu staram się ten smutek odsunąć. Patrzę, co niesie nowy dzień, cieszę się, że jestem zdrowy, że mogę działać. To wynika z mojej obecnej dojrzałości i doświadczeń. Akceptuję siebie i otoczenie takim, jakie jest. Staram się nie oglądać na smutki, tylko afirmować dobrostan.
Mówisz sobie, że nic nie trwa wiecznie, nawet smutek?
– Tak, ale kiedy jesteś w głębokim smutku, trudno jest to sobie przetłumaczyć. Dotarcie do osoby pogrążonej w głębokim smutku jest trudne. Depresja jest dzisiaj nadużywanym słowem, ale to prawda, że smutni ludzie często czują się wykluczeni z tej nieustającej reklamy życia. Smutny człowiek jest natychmiast podejrzewany o depresję, co prowadzi do ostracyzmu. Rzadko zdarza się, że ktoś podejdzie i zapyta: „Co się dzieje?”. Ludzie smutni są często pozostawieni sami sobie, skazani na pomoc psychologiczną, co jest dobre, ale zdrowy smutek jest
Rozmowa z książki Beaty Biały Męskie gadanie, Rebis, Poznań 2024
Czwarty akt „Wesela”
Zapomniane powstanie narodowe 1905 roku w teatrze
Mija 120 lat od wydarzeń rewolucji 1905 r. Na ziemiach polskich miała ona przebieg dramatyczny, obierając rozmaite formy. Od wieców i marszów protestacyjnych po strajki i zgłaszane władzom żądania. Powszechne wrzenie, nawiązujące do buntu robotników rosyjskich, przybierało formę walki o autonomię narodową, ścierały się postulaty ekonomiczne, społeczne, klasowe, feministyczne z narodowymi. Część protestów kończyła się brutalnymi atakami wojska, były ofiary śmiertelne, lecz były też nieprzejednane żądania. Opornie, bo opornie, ale osłabiony reżim carski musiał trochę ustąpić. Erozja jego władzy rozpoczęła się na dobre.
O tym potężnym wybuchu i jego obecności w polskim teatrze, przed wiekiem z okładem, ale i dzisiaj, traktuje imponująca księga (779 stron!) „Czwarty akt »Wesela«” prof. Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej. Tytuł zaskakuje, bo jak czytelnicy „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego wiedzą, ten genialny dramat, będący syntezą stosunków polskich, marzeń, nadziei i zaniechań, składa się z trzech aktów. Wyspiański czwartego aktu nie dopisał, choć dostrzegał znaczenie rewolucji 1905 r. Co więcej, po rewolucji nie zgadzał się na wystawianie „Wesela” w Królestwie Polskim, bo uważał, że naród – wbrew jego diagnozie – w obliczu rewolucji zdał egzamin.
Pani profesor tytuł swojej książki przejęła – co sama przypomina – od satyry napisanej przez Franciszka Czakiego, działacza socjalistycznego, zapowiadającego powstanie takiego dzieła, krytykującego marazm społeczeństwa. Dopisać czwartego aktu do „Wesela” się nie poważył, ale nakreślił pożądaną jego treść, domniemane streszczenie nieistniejącego fragmentu. Oto zmożeni opilstwem weselnicy śpią w Bronowicach snem twardym, a kiedy koło południa zaczynają się budzić, „od warszawskiego gościńca słychać tętent koni i strzały karabinowe”. Wszczęto bunt, nie czekając na panów krakowskich, pół miliona robotników woła „Precz z caratem”. Ale miastowi powstrzymują rwących się do boju chłopów, zwłaszcza gdy widać łuny pożarów z Warszawy. Nakłaniają, żeby patrzeć na Wawel, a nie Warszawę, wodę leją w stronę łun, a gdy wody rozlano tyle, że zrobiło się już bagno, cała wiara idzie do karczmy pić i tańczyć, jak jej Chochoł zagra. I już nikt nie słyszy strzałów dobiegających z warszawskiego gościńca.
Widać, że młody działacz socjalistyczny nie podzielał optymistycznej opinii Wyspiańskiego, że naród zdał egzamin z rewolucji. Raczej ją prześlepił. Zwłaszcza w Galicji.
Pewnie to ocena niesprawiedliwa, ale sprawiedliwie byłoby powiedzieć, że rewolucji 1905 r. nie doceniła zbiorowa polska świadomość, że zepchnięta została ona na pobocze przez wypadki o mniejszym znaczeniu. Książka Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej powstała z potrzeby zmiany tego stanu rzeczy. Takiej zmiany, aby nasza wiedza o tym wydarzeniu (i jego wpływie na bieg historii), które zyskało miano czwartego powstania narodowego, stała się co najmniej dostateczna. Autorka próbuje naprawić tę dotkliwą lukę w świadomości polskiej, choć nie daje systematycznego wykładu porządkującego historyczne wypadki ani ich teatralnego zwierciadła. Analizuje obecność tematyki rewolucji 1905 w polskim teatrze i dramacie sposobem mozaikowym, wybierając utwory i fakty najdonioślejsze, skupiając uwagę na tym, co nadal może okazać się w odbiorze żywe i inspirujące.
O taką obecność rewolucji 1905 r. apelował Marek Beylin, kiedy 10 lat temu pisał na łamach „Dialogu”: „O 1905 roku nie ma filmów, seriali ani sztuk w teatrze. Chlubny wyjątkiem pozostaje świetna »Gorączka« Agnieszki Holland. (…) A przecież właśnie wtedy dokonał się skok cywilizacyjny: w strajkowych bojach lud zyskał polityczną podmiotowość, której już nie porzucił. Nie tylko robotnicy walczyli o prawa socjalne, a w owym czasie Łódź przypominała Manchester z »Kapitału« Marksa. Burzyli się robotnicy rolni, uczniowie
Anna Kuligowska-Korzeniewska, Czwarty akt „Wesela”. Teatr polski wobec rewolucji 1905 roku, Instytut Teatralny, Warszawa 2023
Misja: aktorstwo
To wzruszające, gdy tworzy się żywą i potrzebną ludziom opowieść
Magdalena Boczarska – aktorka filmowa, serialowa i teatralna. Rocznik 1978. Ukończyła PWST w Krakowie. Występowała na wielu warszawskich scenach, m.in. w Teatrze Narodowym, Teatrze Studio Buffo i Och-Teatrze. Aktualnie gra w Polonii i Teatrze IMKA. Współpracowała z Carrousel Theater w Berlinie i Teatro Tatro na Słowacji. Rola w filmie „Różyczka” przyniosła jej nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej na FPFF w Gdyni oraz Srebrnego Pawia na MFF w Goa. Za występ w „Sztuce kochania. Historii Michaliny Wisłockiej” otrzymała Orła w kategorii najlepsza główna rola kobieca. Kreacja w „Piłsudskim” zapewniła jej drugą w karierze nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w Gdyni. Ostatnio można ją oglądać w serialu kryminalnym „Langer”.
Jak ewoluuje sytuacja aktorów w erze streamingu? Pojawia się więcej zawodowych szans?
Zwiększa się różnorodność ról?
– Z jednej strony, kiedy platformy streamingowe rozpoczęły działalność, pojawiło się dużo więcej pracy. To, co produkują Netflix czy Max, jest ogólnodostępne i trafia na wiele zagranicznych rynków, zwiększając naszą widoczność na świecie. Z drugiej – redukują się inne pola eksploatacji, grania. Mam wrażenie, że kręci się też mniej filmów kinowych. Może dlatego, że pandemia wyznaczyła nową, bezpieczniejszą drogę dla producentów i pewniejsze wydaje się zrobienie filmu na platformę niż do kina.
Jako beneficjentce rewolucji streamingowej wypadałoby mi powiedzieć, że tak duża ilość pracy rozszerza nasze możliwości zawodowe. Trzeba jednak pamiętać, że wielkie platformy dyktują własne warunki i wyznaczają swoją politykę, która często ma wymiar korporacyjny – daleko jej do rozmów o charakterze artystycznym. To buduje zupełnie nową rzeczywistość, do której wielu z nas próbuje się przyzwyczaić. Inną kwestią są wybory samych widzów, nie wspominając o algorytmach i pozycjonowaniu treści. Mniej jest wolności i finezji niż kiedyś.
Ale trudno mówić o finezji w zestawieniu z algorytmem.
Twoja perspektywa obejmuje 20 lat w zawodzie aktorskim. Jakie największe różnice widzisz pomiędzy swoimi początkami a obecną sytuacją?
– Kiedy kończyłam szkołę teatralną w 2001 r., naszym celem było granie. Nieważne gdzie, byle na scenie. Jeśli nie udawało się w dużym mieście, wyjeżdżało się na prowincję i szukało pracy w teatrze. Marzyłam więc o etacie. Jakościowe seriale telewizyjne dopiero raczkowały. Takie produkcje jak „Ekstradycja” pojawiały się raz na dwa lata i stawały kultowe. Nie było jednak szans, żeby w nich wystąpić. Kiedy zaczynałam studia w krakowskiej PWST, emitowano pierwsze odcinki „Klanu” i „Złotopolskich”. Rynek pracy dla aktorów wyglądał zupełnie inaczej. Obejmował tylko kino, teatr, dwie telenowele oraz pojedyncze duże produkcje serialowe, w których pojawiały się gwiazdy.
Teraz debiutujący aktorzy mają z czego wybierać.
– Realia się zmieniły, bo mamy internet i platformy streamingowe. Szkoły teatralne powinny do tego doskoczyć. Myślę, że wielu młodych ludzi chce ukończyć studia aktorskie po to, żeby przygotować się do występowania w serialu albo filmie, a głównym nurtem edukacji wciąż jest granie na scenie. Scen teatralnych jednak nie przybywa. Część szkół otwiera się na zachodzące zmiany, a część musi przewartościować sposób nauczania. Powinno się bardziej zabezpieczyć studentów, aby ich warsztat odpowiadał na dzisiejsze zapotrzebowanie. Warto też uwrażliwić młodych na fakt, że w zawodzie zostanie prawdopodobnie 5-10% absolwentów szkół aktorskich.
Słysząc o aferach w szkołach teatralnych, przypomniałaś sobie swoje studenckie doświadczenia?
– Rozpoczęłam studia w krakowskiej PWST niedługo po skończeniu 18 lat. Z tej perspektywy można powiedzieć, że trafiłam tam jako osoba pełnoletnia, ale emocjonalnie wciąż byłam dzieckiem. Nikt jednak nie przekroczył przy mnie żadnej granicy. Nie czułam presji czy upokorzenia, mierząc się z wielkimi nazwiskami, osobami, które uznawaliśmy za mentorów. Nawet jeśli czasem z jakiegoś powodu płakałam, każda rozmowa – mniej lub bardziej dla mnie miła – odbywała się w dojrzały sposób. Nigdy mnie nie zastraszano ani nie deprecjonowano. Nie wyniosłam więc stamtąd negatywnych doświadczeń.
Czy po ujawnieniu tych afer zmieniły się relacje na linii reżyserzy-obsada i profesorowie-studenci? Powinno się bardziej zadbać o komfort psychiczny młodych aktorów?
– Nikogo nie wolno gnębić, poniżać ani zmuszać do przekraczania własnych granic. Jednocześnie nasz zawód jest jednym wielkim przekraczaniem granic i to stanowi jego ogromny paradoks. Jeśli tego nie zaakceptujemy, nie poradzimy sobie w dorosłym aktorskim życiu.
Nie jestem za przesadnym tworzeniem bańki ochronnej dla studentów, bo ona nie ma nic wspólnego z realiami zawodowymi, ale bliski jest mi szacunek dla czyjejś wrażliwości.
Szkoła to dobre miejsce, żeby się zmierzyć z tym, jak nasza praca może wyglądać. Młodzi ludzie budują swoje ambicje, ale potem brutalnie zderzą się z rzeczywistością. Kończą uczelnię, w której wymaga się, by szanowano ich podmiotowość, lecz po wyjściu z niej będą musieli się dostosować do innych warunków. W PWST zaczynają naukę dorosłe, wrażliwe osoby. Każda z nich musi wiedzieć, gdzie wyznaczyć swoje granice. I to jest podstawowa lekcja, którą powinny dawać szkoły aktorskie. Fantastycznie, że pojawiła się w nich opieka psychologiczna, bo zawsze jej bardzo brakowało.
Podniósł się komfort pracy na planie? Korzystałaś kiedyś np. z pomocy koordynatorów ds. intymności?
– Sama nigdy nie potrzebowałam wsparcia koordynatorów ds. intymności, może dlatego, że wypracowałam własny system ochronny. Miałam szczęście trafiać na osoby, które mi w tym pomagały i umiały o mnie zadbać. Pamiętam zdjęcia do „Różyczki”, w której było sporo scen erotycznych. Najpierw spotkaliśmy się z reżyserem, operatorem i moimi dwoma ekranowymi partnerami: Robertem Więckiewiczem i Andrzejem Sewerynem. Ustaliliśmy, czemu mają służyć intymne
Seksmisja, czyli Kingsajz ma znaczenie
Juliusz Machulski oznacza: pomysł, błyskotliwość, humor, staranność na najwyższym poziomie
Na wielkim łożu z atłasową pościelą leży Karolina Wajda. Jest ledwie pełnoletnia. Jej słynny ojciec nie ma pojęcia, że córka zadała się z muzykami. Leżą obok niej, a potem sięgają po szklaneczki.
– W prawdziwym ujęciu będzie w środku coś? Jakaś herbata? – pyta Sławomir Łosowski z grupy Kombi.
– Coś tam wlejemy, ale butelka musi być prawdziwa – oświadcza Juliusz Machulski. – Mam jakieś dewizy, trzeba, żeby ktoś skoczył do Peweksu po butelkę „Black & White”.
Reżyser nakręcił z Kombi wideoklipy do ich dwóch utworów, w tym „Black and White”.
Dorobek zobowiązuje. Jak się czaruje „Seksmisją” i „Kingsajzem” i zostało się „polskim Spielbergiem”, nie wolno odpuszczać w żadnym detalu. Nawet przy produkcji teledysku, nawet gdy tytułowa whisky miga na ekranie przez jedną trzecią sekundy. Machulski oznacza: pomysł, błyskotliwość, humor, staranność na najwyższym poziomie, czyli przekraczanie granic aż do kreowania innych rzeczywistości.
Jeśli „Vabank” nas przekonał, to „Seksmisja” rzuciła na kolana. 12 mln widzów! I te teksty: „Kopernik była kobietą!”, „Nasi tu byli”, „Sfiksowałyście, boście chłopa dawno nie miały! Chłopa wam trzeba!”, „Kobieta mnie bije”, „Ciemność, widzę ciemność”, „Nie ma mężczyzn? A dlaczego tu nie ma okien? A dlaczego tu nie ma klamek?”, „No wiesz! Nasza cywilizacja zawaliła się w gruzy, a tobie tylko dupy w głowie!” i niezapomniane zdanie klucz: „Kierunek – wschód. Tam musi być jakaś cywilizacja!”. Większość narodziła się już na planie, spontanicznie, pod wpływem chwili.
Film kultowy, powstał 40 lat temu, a do dziś rozpala emocje. Ledwie kilka lat temu przed sądem toczył się proces o prawa czy raczej ich brak do wykorzystania cytatu zaczerpniętego z filmu w reklamie. Chodziło o „Ciemność widzę…”. Tymczasem przed „Seksmisją” sama jasność, jak w podświetlanej podłodze w kabinie Maksa i Ola, czyli głównych bohaterów. Youtuberzy z Polski objaśniają amerykańskim nasze realia i konteksty zawarte w „Seksmisji” po tym, jak streszczenie filmu pojawiło się na amerykańskim kanale Mystery Recaped, posiadającym 1,16 mln subskrybentów. To oznacza, że film żyje w coraz to nowych rejonach świata, w coraz to nowych pokoleniach i kolejnych środkach przekazu. Stale nadąża.
„Seksmisja” weszła do kin w roku orwellowskim. Scenariusz Machulski pisał wcześniej, na stypendium w Paryżu w 1981 r., gdy dopadło go zapalenie płuc i cała rodzina szła na plażę. Znów sytuacja polityczna po wprowadzeniu stanu wojennego, jeszcze bardziej niż w przypadku „Vabanku”, sprawia, że widzowie, idąc do kina, łakną terapeutycznego pocieszenia. I satysfakcja gwarantowana! Komediowa wizja społeczeństwa samych kobiet w państwie totalitarnym trafia w dziesiątkę. Dwaj zahibernowani przed dziesiątkami lat mężczyźni budzą się w nowej rzeczywistości. Są zniewoleni przez kobiecy reżim, w którym panuje przemoc i wszechinwigilacja na miarę Big Brothera. (…)
Wracamy do roku 2044, kiedy nasi panowie przebudzili się ze snu par excellence zimowego. Okazuje się, że geny męskie przepadły w czasie wojny, która się toczyła, gdy panowie słodko spali. W nowej cywilizacji mężczyźni traktowani są – ni mniej, ni więcej – jak mamuty, które powinny dawno wyginąć. Nie będą już do niczego potrzebni, odkąd partenogeneza sprawia, że w procesie rozmnażania zbędny jest plemnik.
Odhibernowani są cudownie kontrastowi. Odmiennie reagują na
Fragmenty książki Anny Bimer Świat Machulskich. Biografia rodzinna, Rebis, Poznań 2024









