Opinie
Tusk broni Polski
Tylko premier jest w stanie pokonać nacjonalistów
Tusk od dłuższego czasu broni Polski przed nacjonalistycznym zagrożeniem, a rocznica wygranych przez obóz wolności i demokracji wyborów parlamentarnych jest dobrą okazją do analizy sytuacji i podsumowania tego, co się dzieje w Polsce i wokół Polski.
W mediach mamy do czynienia z wielką liczbą analiz i komentarzy, w znakomitej większości uderzająco podobnych, często banalnych, zawsze bardzo krytycznych. Przede wszystkim krytykujących Koalicję 15 Października i personalnie jej przywódcę, premiera Donalda Tuska. W ostatnich dniach mieliśmy zaś do czynienia z fałszowaniem rzeczywistości. Otwarte spotkanie w Piotrkowie, które było wielką owacją na cześć Donalda Tuska, próbowały zakłócić trzy agresywne osoby tendencyjnie nastawione – nawet nie wysłuchały odpowiedzi premiera. Spotkanie to przedstawiano tak, jakby ten najpewniej pisowski desant był jego najważniejszym uczestnikiem i nic bardziej istotnego się nie wydarzyło. Zabrakło komentarza, że na spotkania z Kaczyńskim takich osób się nie wpuszcza, są wyrzucane, znieważane lub bite.
Z jakąś niepojętą zajadłością i satysfakcją dziennikarze komentatorzy, a także poważni politolodzy zajmują się atakowaniem obozu politycznego, który wygrał wybory z nacjonalistami i odsunął od władzy Kaczyńskiego oraz PiS – partię populistyczną, skorumpowaną, skrajnie zdemoralizowaną i niszczącą nasz kraj. Szczególnie zajadle atakowany jest premier, i to nie tylko przez nacjonalistyczną szczujnię.
Na skutek wielu mniej lub bardziej przypadkowych okoliczności przez osiem lat PiS sprawowało samodzielne rządy i doskonale pamiętam przeważające opinie, że teraz, po tych ośmiu latach samodzielnych rządów Kaczyńskiego, nastąpi „domknięcie” systemu, czyli utrwalenie monopartyjnego reżimu na wzór węgierski. System Kaczyńskiego sprowadzał się do władzy jednej partii, uzależnionej od prezesa grupy lizusów, którzy rozmontowali system demokracji parlamentarnej i uczynili z Sejmu maszynkę do głosowania. Cała władza zaś znalazła się w rękach czegoś w rodzaju dawnego Biura Politycznego, w którym to tworze istotne decyzje podejmował coraz bardziej zniedołężniały, a przy tym zdumiewająco mściwy i małostkowy wódz narodu, nazywany ironicznie „Jarozbawem”. System ten opierał się na mechanizmie korupcyjnym, w którym Kaczyński zezwalał swoim zwolennikom kraść w zależności od hierarchii – im wyżej stojący i bardziej użyteczni, tym więcej. A poprzez dyspozycyjne prokuratury, policję polityczną, czyli CBA, i częściowo sądy zapewniał im całkowitą bezkarność. W zamian żądał posłuszeństwa i służalczości.
Ten system utrwalał się poprzez dyspozycyjne media uprawiające prymitywną propagandę oraz stopniowe podporządkowanie PiS, czyli praktycznie Kaczyńskiemu, bardzo wielu instytucji państwowych. Reżim cieszył się bezwarunkowym poparciem Kościoła, a episkopat zajmował się umacnianiem reżimu i korzystaniem z gigantycznych przywilejów, głównie materialnych. Symboliczne stało się uczynienie z Jasnej Góry, kiedyś duchowej stolicy Polski, tzw. Brunatnej Góry goszczącej kryptonazistów, nacjonalistów i wrogów wolności.
Polska stawała się oligarchią bardzo podobną do Węgier Orbána i wydawało się, że nie leży w możliwości społeczeństwa przywrócenie w drodze wyborów demokracji parlamentarnej.
Dlatego to, co się stało 15 października 2023 r., było bardzo ważnym, radosnym wydarzeniem w najnowszej historii. Nacjonaliści zostali pokonani, Polska odetchnęła, przywrócono podstawy demokracji, wróciła radosna atmosfera początku lat 90. – wolności i nadziei.
Mimo pisowskiej błazenady w wydaniu Andrzeja Dudy, który powołał dwutygodniowy „rząd” Morawieckiego, zajmujący się głównie zabezpieczaniem pisowskich łupów oraz obroną złodziei i betonowaniem pisowskich struktur, władzę objęła, po upadku wyżej wymienionego
Stefan Niesiołowski jest profesorem biologii, politykiem, byłym posłem na Sejm, w latach 2005-2007 senatorem, w latach 2007-2011 wicemarszałkiem Sejmu. Był więźniem politycznym w PRL
Jaka może być przyszłość polskiej gospodarki
Ciekawy tekst Andrzeja Jakubowicza (nr 41/2025) o polskiej gospodarce chciałbym uzupełnić o znane mi fakty i moje propozycje. Nie tylko główne założenia neoliberalne, ale i konkretne rozwiązania doprowadziły do upadku lub likwidacji w latach 1990-1992 ok. 40% przedsiębiorstw państwowych.
Niezgodne z prawem było podniesienie stopy procentowej starych kredytów inwestycyjnych z kilku procent do kilkuset. Rozumiem, że chodziło o uchronienie banków od ryzyka, ale można to było zrobić inaczej: emitując obligacje, które podniosłyby kapitały banków i zrekompensowały bankom straty na stopie procentowej. W efekcie zrealizowanej koncepcji rządu wiele przedsiębiorstw utraciło płynność, pracownicy stracili miejsca pracy, a budżet musiał finansować bezrobocie i restrukturyzację banków. Realny koszt upadku firm przekroczył kilkukrotnie koszt dokapitalizowania banków obligacjami.
Drugim poważnym uderzeniem w przemysł było olbrzymie obniżenie ceł w ciągu dwóch lat. Spowodowało to spadek sprzedaży wielu firm krajowych, nieprzygotowanych na konkurencję światową. Cła należało obniżyć, ale rozkładając ów proces na pięć-osiem lat, aby podmioty te zdążyły się zrestrukturyzować i przygotować do światowej konkurencji.
Z jednej strony, przedsiębiorstwom ograniczono możliwości sprzedaży, z drugiej, kilkukrotnie podwyższono koszty. Dlatego firmy znalazły się między młotem a kowadłem.
Postęp naukowo-techniczny jest najlepszym instrumentem do odrodzenia przemysłu. Pokazały to Chiny, gdy z kraju zacofanego przekształciły się w pioniera nowych technologii. Trzeba stworzyć wiele ścieżek wspomagania wynalazców i firm, które mają pomysły, a nawet patenty, ale nie mają pieniędzy na ich realizację. Należy zrobić przegląd polskich patentów i wspomóc finansowo i organizacyjnie ich realizację, wykorzystując fundusze wysokiego ryzyka. W Polsce wybudowano kilkanaście spalarni odpadów
Czy Joseph S. Nye przegrał tak samo jak Francis Fukuyama?
Wszyscy zachowujemy w pamięci tezę Francisa Fukuyamy o nieuchronnym demokratyzowaniu się świata po zakończeniu zimnej wojny, rozpadzie ZSRR i zwycięstwie USA. Dzisiaj widzimy, jak grubo Fukuyama się mylił. Czy Chiny pod przywództwem Xi Jinpinga i Rosja pod przywództwem Władimira Putina stają się coraz bardziej demokratyczne, czy raczej Stany Zjednoczone za prezydentury Donalda Trumpa stają się coraz bardziej autorytarne?
Fiasko tezy o końcu historii, rozumianej jako nieuchronne zmierzanie państw ku demo-liberalnemu porządkowi i globalizacji, nasuwa pytanie o stan innego słynnego pojęcia, mianowicie soft power. Pojęcie to ukuł zmarły niedawno amerykański politolog Joseph S. Nye. Zrobił to mniej więcej wtedy, gdy Fukuyama mówił o końcu historii, czyli u schyłku lat 80. i na początku lat 90. ubiegłego wieku. Z kolei na początku obecnego stulecia Nye wprowadził jeszcze pojęcie smart power jako kombinacji mądrego użycia siły twardej (hard power) i miękkiej (soft power). O soft power Nye powiada, że „jest subtelnym sprawianiem, by inni chcieli tego samego wskutek niewymuszonego wyboru”, co można rozumieć jako wpływanie na rzeczywistość poprzez atrakcyjność własnej kultury politycznej i zakorzenionych w niej idei, która pociąga za sobą chęć naśladowania jej przez inne podmioty. Czy pojęcie to zbankrutowało tak samo jak koniec historii Fukuyamy, skoro na naszych oczach odbywa się triumfalny pochód twardej siły? Sądzę, że mimo wszystko odpowiedź jest przecząca.
Kiedy Nye pojęciowo wyróżnił soft power, nie odkrył niczego nowego. Powiedział coś, o czym dobrze wiedzieli starożytni, którzy mają tę przewagę nad nami, że, jak to ujął Bronisław Łagowski, chcieli rozumieć świat, podczas gdy my chcemy już tylko świat interpretować. Starożytni wiedzieli mianowicie, że czynnikiem sprawczym w polityce jest nie tylko sama siła (hard power), ale także wszystko to, co może przemienić się w siłę.
Taką moc mają nade wszystko idee. Na przykład idea bezpardonowego obejścia się z dużo słabszym przeciwnikiem. Takie bezpardonowe obejście mobilizuje inne państwa przeciwko nadużywającemu siły. Przed tym właśnie ostrzegają imperialistów ateńskich słabi Melijczycy w słynnym
Co z finansami państwa?
Dobrobyt na kredyt
Rząd przedstawił projekt budżetu państwa na 2026 r. Zawiera on liczby z jednej strony pokazujące, a z drugiej ukrywające sytuację naszych finansów. Odbywa się to wszystko w otoczce walki politycznej, w której fakty przegrywają z propagandą rządu i opozycji.
Warto spojrzeć na finanse racjonalnie. Pierwszym wrażeniem jest rosnący dług publiczny, którego koszt obsługi będzie stanowił istotny wydatek państwa przez kilkadziesiąt lat. Partie rządzące rywalizują w obietnicach zwiększania wydatków i ograniczania podatków. Jest to nielogiczne, ale akceptowane przez społeczeństwo. Po 2015 r. PiS rozpoczęło słuszny, ale częściowo nierealistyczny, bo oderwany od źródeł finansowania, program socjalny. Za rządów PiS zadłużaliśmy się, finansując rosnącą konsumpcję. Żyliśmy najlepiej w historii kraju, ale nie inwestowaliśmy i uzależnialiśmy się od długu.
PiS przez osiem lat nie zbudowało niczego, oprócz nieprzydatnego przekopu Mierzei Wiślanej. Równocześnie kradło i dewastowało struktury państwa. Przekonywało społeczeństwo do fałszywego poglądu, że pieniądze są i będą. Platforma Obywatelska bała się temu zaprzeczyć. Jest to wprawdzie wbrew doświadczeniu każdego gospodarstwa domowego, ale jakoś funkcjonuje na poziomie państwa. Jedni tego nie rozumieją, drudzy nawet rozumieją, ale korzystają z okazji, aby pieniądze dostać.
Na początku to się spinało dobrą koniunkturą gospodarczą oraz wydawaniem na konsumpcję wszystkich funduszy inwestycyjnych, np. opłat środowiskowych. Pomijając wydatki związane z covidem, po 2022 r. dług zaczął szybko rosnąć. Kampania polityczna 2023 r. prowadziła do wzrostu wydatków socjalnych. Istotne stały się koszty obsługi wcześniej zaciągniętych kredytów. Wzrosły wydatki na wojsko. Część długów była ukryta w funduszach pozabudżetowych, które jednak musiały być spłacane z budżetu. Premier Mateusz Morawiecki wiedział, jak niebezpiecznie wzrasta zadłużenie państwa. Ale ważniejsza była walka polityczna podbudowana myśleniem: „Po nas choćby potop”. Warto to przypominać, gdy obecna opozycja krytykuje politykę rządu.
Licytowanie się na socjal w 2023 r. przeniosło się z rządów PiS na rząd obecnej koalicji. Za nowymi wydatkami zawsze zgodnie głosowały PiS i PO. Decyzje rządu PiS i na szczęście tylko częściowo spełniane obietnice wyborcze PO doprowadziły do stanu budżetu na 2026 r. Wydatki na poziomie 919 mld zł mają być sfinansowane dochodami w wysokości 647 mld zł, czyli w 70%. Resztę trzeba będzie finansować długiem. Całość długu jest liczona na dwa sposoby: bez długu ukrytego w funduszach pozabudżetowych – i wówczas będzie wynosić 53,8% PKB – oraz z funduszami, a wówczas będzie to 66,2%. Ta druga wielkość jest prawdziwa, pierwsza jest manipulacją w celu utrzymania się w konstytucyjnym limicie długu.
Co wpływa na deficyt? Podstawowe znaczenie mają wydatki socjalne i zbrojeniowe. Jestem zwolennikiem silnej polityki socjalnej, zwłaszcza polegającej na wyrównywaniu startu życiowego młodzieży. Ale żeby polityka socjalna była trwała, musi być racjonalna. W państwach europejskich świadczenia kieruje się do wszystkich, bez kryterium dochodowego, gdy istnieje równocześnie silnie redystrybucyjny system podatkowy. Jeśli nie ma takiego systemu – a w Polsce go nie ma – świadczenia kieruje się tylko do uboższych. Chcąc uzyskać
Donald Trump i podżeganie generałów do przemocy
W czasie gdy wielu ludzi na świecie entuzjazmuje się wkładem Donalda Trumpa w doprowadzenie do zawieszenia broni w Gazie, łatwo może ujść uwagi jego spotkanie z najwyższymi dowódcami wojsk lądowych i marynarki w Quantico w stanie Wirginia. Na niepokojący wydźwięk słów, które padły tam zarówno ze strony prezydenta USA, jak i sekretarza obrony (amerykański Departament Obrony z Pete’em Hegsethem na czele został bezprawnie przemianowany na Departament Wojny – bezprawnie, gdyż takiego przemianowania może dokonać tylko Kongres), zwraca uwagę Kori Schake, specjalistka w dziedzinie stosunków międzynarodowych, obecnie dyrektorka ds. studiów nad polityką zagraniczną i obronną w American Enterprise Institute. Wcześniej piastowała funkcje w Departamencie Obrony i w Departamencie Stanu. Fragmenty jej analizy, które publikujemy, ukazały się w „Foreign Policy” 1 października 2025 r. (całość pod adresem: foreignpolicy.com/2025/10/01/trump-military-generals-incitement-civilians/). Schake jest autorką książki „America vs the West: Can the Liberal World Order Be Preserved?” (2018). Czytelników zainteresowanych jej najnowszymi tekstami możemy odesłać do „The Atlantic”, na łamach którego często gości.
Trudno znaleźć słowa usprawiedliwienia dla prezydenta USA Donalda Trumpa i sekretarza obrony Pete’a Hegsetha. Ich przemówienia do dowódców wojskowych (w Quantico w Wirginii – przyp. P.K.) były podżeganiem – niebezpieczną próbą nakłonienia wojska do złamania przysięgi i stosowania przemocy wobec rodaków. Wypowiedziane przez nich słowa winny uprzytomnić każdemu, że władze cywilne zamierzają wykorzystać groźbę przemocy i samą przemoc, naruszając konstytucyjne prawa Amerykanów. Jako Amerykanie możemy znaleźć pocieszenie jedynie w cichym profesjonalizmie, jaki nasi wojskowi wykazali w tej haniebnej i niebezpiecznej sytuacji.
[O spotkaniu w Quantico] Trump powiedział, że „będzie to bardzo miły mityng na temat tego, jak fantastycznie dajemy sobie radę pod względem militarnym, na temat wielu dobrych, pozytywnych rzeczy”. W rzeczywistości stwierdził ponuro, że „jesteśmy świadkami inwazji od wewnątrz”. Wychwalał swoją dyrektywę „o zapewnieniu szkolenia dla sił szybkiego reagowania, które mogą pomóc w tłumieniu niepokojów społecznych. To wielka sprawa dla ludzi zgromadzonych w tej sali, ponieważ mamy do czynienia z wrogiem wewnętrznym i musimy sobie z nim poradzić, zanim sprawy wymkną się spod kontroli”.
Dodał, że poinstruował sekretarza obrony, „aby wykorzystał niektóre z tych niebezpiecznych miast jako poligony dla naszych sił zbrojnych”. Powiedział jeszcze, że Waszyngton jest niebezpieczniejszy niż wszystko, czego nasze wojsko doświadczyło w Afganistanie.
Hegseth z kolei (…) podkreślił znaczenie wyglądu zewnętrznego i sprawności fizycznej. Zaapelował także o skończenie z „głupimi zasadami walki”, skoro zadaniem wojska jest „niszczenie rzeczy i zabijanie ludzi”. Chociaż prawienie nauk o etosie wojownika oficerom, którzy poświęcili obronie USA 30-40 lat życia, jest ze strony Hegsetha, niezbyt utalentowanego majora Gwardii Narodowej, żenujące, przynajmniej odpowiada charakterowi spotkania motywacyjnego. Ale już pouczanie przez cywilnego szefa Departamentu Obrony: „Jeśli słowa, które dziś wypowiadam, was rozczarowały, powinniście postąpić honorowo i zrezygnować”, zupełnie nie pasuje. Szczególnie w połączeniu z nawoływaniami prezydenta do stosowania przemocy wobec innych Amerykanów. (…)
Budująca była reakcja dowódców. (…). Trump był wyraźnie
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Albo dobrze, albo wcale
Czy w Polsce już nie obowiązuje reguła, że o zmarłych mówimy tylko dobrze?
Maksyma de mortuis nil nisi bene (o zmarłych albo dobrze, albo wcale) w istocie pochodzi z Grecji. Uważa się, że jej autorem był Chilon ze Sparty – jeden ze słynnych siedmiu mędrców. Republika Rzymska przyswoiła tę normę najprawdopodobniej w okresie III-I w. p.n.e. Niemniej jednak podkreślenie jej znaczenia i wagi nastąpiło dopiero za sprawą rozwoju chrześcijaństwa, a więc w okresie schyłkowym Cesarstwa Rzymskiego oraz po jego upadku.
Geneza tej maksymy odsyła zatem do wspólnot politycznych opartych na zasadzie równości obywateli (pomimo różnic w zajmowanej przez nich pozycji i charakterze ustrojowym danej jednostki politycznej), następnie zaś dokonuje się jej recepcja w kulturze chrześcijańskiej, co, rzecz jasna, ma konsekwencje. Chrześcijaństwo bowiem wzbogaca ją o namysł nad równością wszystkich ludzi wobec nieuchronności śmierci oraz przekonanie, że to Bóg, nie człowiek, jest ostatecznym sędzią zmarłego.
Norma obyczajowa
Zanim rozważymy kwestię obowiązywania normy „o zmarłych albo dobrze, albo wcale” na polskim gruncie, zastanówmy się nad jej charakterem, znaczeniem i rolą.
Przede wszystkim jest to norma obyczajowa. Jakkolwiek bezczeszczenie zwłok jest prawnie zakazane, to już „bezczeszczenie” pamięci o zmarłym nie wywołuje skutków prawnych. Znaczenie tej maksymy dotyka przy tym fundamentów relacji społecznych, które w założeniu powinny być oparte na wzajemnym szacunku i uznaniu. Wszak samo stwierdzenie, że nie mówi się źle o zmarłym, sugeruje, że istnieje relacja, i to wzajemna, która oznacza, że dana osoba żyła w danym społeczeństwie i jako taka wywierała wpływ, pozytywny lub negatywny, na otoczenie. Zastosowanie tej maksymy wobec śmierci osoby, która żadnego wpływu na nas nie miała i nic nie wiemy na jej temat, byłoby mało sensowne.
Co wyraża swoisty gest powstrzymywania się przed wypowiadaniem negatywnych komentarzy na temat osoby, która odeszła? Z jednej strony, elementarną solidarność i zrozumienie wobec kondycji ludzkiej tego, że nasze życie ma kres. Według Heideggera nasza egzystencja jest byciem-ku-śmierci, wywołującym w nas trwogę. Zdecydowanie jest pewien wymiar egzystencjalny w znaczeniu tej maksymy. Z drugiej strony, gest ten wyraża troskę, zrozumienie, szacunek i współczucie dla bliskich osoby zmarłej. W tym znaczeniu kieruje nas on nie tyle ku refleksji nad „majestatem śmierci”, ile ku życiu tu i teraz, które dzielimy z innymi. Albo poprzez odpowiednie reakcje będziemy budowali lub podtrzymywali społeczne relacje z innymi, albo podejmiemy działania, które będą nakierowane na ich destrukcję. Pokazuje to może nie kluczową, ale istotną rolę społeczną, jaką odgrywa szacunek dla pamięci o zmarłych.
To jednak w żaden sposób nie zamyka tematu rozważań nad znaczeniem maksymy „o zmarłych albo dobrze, albo wcale”. Przeciwnie. Śmierć bowiem ma również charakter symboliczny w aspekcie politycznym. Rzecz dotyczy publicznego upamiętniania.
Pamiętani i wymazywani
Śmierć ważnych i znanych postaci związana jest z uhonorowaniem ich pamięci i dorobku. Ów akt publicznego upamiętniania oznacza nie tylko publiczne uznanie dla wartości reprezentowanych przez daną osobę, ale także performatywny proces kulturotwórczy, czyli nakierowanie na wartości, które powinny być przez dane społeczeństwo wspierane, podziwiane i reprodukowane.
W tym kontekście liczne są historyczne przykłady odrzucania dziedzictwa osoby zmarłej. W Rzymie Neron czy Kaligula zostali objęci damnatio memoriae – ich pamięć została potępiona, co oznacza, że mieli oni zostać wymazani z pamięci wspólnoty. W średniowieczu występowały tzw. procesy pośmiertne. Najbardziej znanym przykładem jest proces papieża Formozusa (IX w.), który w trakcie tzw. trupiego synodu został uznany za uzurpatora i skazany na śmierć (po śmierci). W tych wypadkach gest odrzucenia pamięci stanowi symboliczny wyraz przywrócenia ładu oraz zamknięcia okresu niepokojów i chaosu.
W związku z powyższym zasada, że nie mówi się źle o zmarłych, ma wymiar zarówno obyczajowy i moralny – można ją odnieść do relacji międzyludzkich – jak i polityczny i kulturowy. Co, siłą rzeczy, nieco komplikuje sytuację, szczególnie w przypadku takich społeczeństw jak społeczeństwo polskie
Dr Magdalena Gawin jest filozofką, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim
Zbrodnia relatywizacji
Obrazki z prowincji
W sporze o relacje polsko-ukraińskie prawicy nie chodzi o prawdę historyczną
W sporze o relacje polsko-ukraińskie prawicy nie chodzi o żadną prawdę historyczną ani dziejową sprawiedliwość, lecz – tak samo jak w kwestiach oceny uczestników powojennego podziemia zbrojnego, dekomunizacji czy powstrzymania tzw. propagandy LGBT – o ograniczenie swobód obywatelskich, w tym przypadku wolności słowa.
Mirosław Czech i Jarosław Kurski w obszernym tekście w „Gazecie Wyborczej” (nr 237) przedstawiają punkt widzenia środowiska, które reprezentują, na stosunki między naszymi narodami. Zgodnie z nim Ukraińcy, podobnie jak Białorusini i Litwini, zbudowali „swą literaturę, kulturę, myśl państwową i narodową tożsamość (…) w opozycji do Polski właśnie. Na Ukrainie zaowocowało to m.in. wykształceniem się formacji radykalnie nacjonalistycznej, ze wszystkimi tego fatalnymi skutkami”.
Przez pięć lat mieszkałem w Dzielnicy Moskiewskiej Kijowa i przeszło 12 lat w Dzielnicy Kijowskiej w Moskwie. Wiem, że potwierdzenie publicystycznej opinii autorów artykułu wymagałoby żmudnych, wieloletnich dociekań naukowych. Musiałyby one wyodrębnić z Ukrainy tę jej część, która weszła w skład Cesarstwa Austrii – Królestwo Galicji i Lodomerii, oraz część, którą uzyskała Rosja. Nie mogłoby się obyć bez zdiagnozowania wpływu, jaki wywarł na kształtowanie ukraińskiej tożsamości narodowej i ukraińskiego nacjonalizmu Kościół unicki stworzony pod koniec XVI w. przez Rzeczpospolitą pod patronatem Rzymu. Konieczne byłoby zbadanie skutków polityki rosyjskich zaborców, świadomie eskalujących od upadku powstania styczniowego do wybuchu I wojny światowej nienawiść Rusinów/Ukraińców do Polaków i Polski na Wołyniu, ziemi chełmskiej i zamojskiej.
Strefy wolne od obcych
Nie zgadzając się z kluczową opinią autorów „Wyborczej”, nie mogę – jak czyni to prawica – odmówić im prawa do głoszenia własnych poglądów. Poza tym nie dość przypominania, że Polacy byli nie tylko ofiarami zbrodni dokonywanych przez obcych najeźdźców, ale także sprawcami krzywd i cierpień innych narodów: Żydów, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów. Gdy autorytarna prawica chce wykorzystać niechęć do cudzoziemców i historię do budowy państwa zamordystycznego, nie wolno stać z boku. Na uwagę zasługuje przykład Zamościa, który oparł się prawicowym hufcom pod komendą posła Prawa i Sprawiedliwości Janusza Kowalskiego, wymachującego chorągwią z hasłem: „Reemigracja, a nie emigracja”. Pojęcie reemigracji Kowalski pożyczył od sąsiadów z Alternatywy dla Niemiec (AfD), w której są spadkobiercy ideowi twórców stref wolnych od Żydów.
Ciąg zdarzeń wskazywał, że zamojska twierdza padnie.
31 marca 2025 r. radni Zamościa w przyjętej jednogłośnie uchwale wyrazili „sprzeciw wobec ewentualnych działań powodujących napływ nielegalnych imigrantów i ich lokowania w Województwie Lubelskim”. Po dwóch tygodniach ją uchylili, gdyż okazało się, że radni miejscy nie mają prawa decydować o całym województwie. Aby naprawić błąd, prawica błyskawicznie zebrała ponad 1 tys. podpisów pod obywatelskim projektem uchwały zakazującej relokacji nielegalnych migrantów do Zamościa. Na jego prezentacji 16 maja na rynku pojawił się Sławomir Zawiślak, wtedy jeszcze poseł PiS. Dokument miał być poddany pod głosowanie na sesji 26 maja. W reprezentacyjnej sali Consulatus renesansowego ratusza stawili się radni, poseł Zawiślak, strażnik granic RP Robert Bąkiewicz z rycerzami prawdy z Telewizji Republika oraz mieszkańcy, wśród nich pani mówiąca o „nachodźcach” korzystających „z naszego dorobku”.
Do głosowania jednak nie doszło. Prezydent Zamościa Rafał Zwolak złożył zawiadomienie na policji w sprawie prowadzenia bezprawnej agitacji wyborczej przez Bąkiewicza. Uchwałę odsunięto do kolejnej sesji zaplanowanej na 30 czerwca. Dzień wcześniej Sławomir Zawiślak, już po zasileniu
Polacy rodacy
Po polsku i po niemiecku są dwa wyrazy mi obce: rodak i Landsmann. Landsmann to raczej krajan, rodak natomiast to słowo sięgające trzewi, wnętrzności, misterium narodzin i samego porodu. Jest określeniem wykluczającym inne pochodzenie. Landsmann natomiast jest pojęciem na siłę włączającym, akcentującym raczej geograficzną niż etniczną przynależność do danego kraju. Zgodnie z tym Niemcem jest każdy, kto żyje w Niemczech i poddaje się dominacyjnym zapędom tzw. przewodniej kultury niemieckiej (Deutsche Leitkultur), zawłaszczającej inne etnie. Stąd właśnie dawne kategorie Volksdeutsche i Heimkehrer (powracający do domu). Aby należeć do narodu niemieckiego, wystarczy przyjąć niemieckie obywatelstwo i przystosować się kulturowo.
Z rodakami jest zupełnie inaczej. Nie można „zostać” rodakiem. Aby nim być, trzeba się urodzić Polakiem z Matki Polki. W tej kwestii, nieprzypadkowo podobnie jak u Żydów, decyduje głównie linia matrylinearna (mater certa est – matka pewną jest). Nie mówię tu o przypadkach sławnych ludzi, mocą swych niepoślednich zasług „przyswojonych” niejako do narodu polskiego, jak Lelewel, Słowacki, Mickiewicz czy Miłosz, lecz o przeciętnych, niewyróżniających się Polakach, zwykłych zjadaczach chleba. Ich specyficzną cechą i powodem dumy jest przynależność do rzeszy Rodaków.
Rodacy z definicji powinni mieć „wyłącznie” polskie pochodzenie, najlepiej włosy blond i jasną cerę oraz czerpać satysfakcję z narodowych klęsk. Tak zarysowane cechy, pozwalające zaliczyć ludzi do rodaków, budzą jednak wiele wątpliwości. Pierwsze pojawiają się na gruncie archeologicznym – bo np. neolityczna populacja kultury pucharów lejkowatych, która występowała od 5 tys. do 4 tys. lat temu na Kujawach i w Wielkopolsce, wywodziła się od przybyszów z Azji Mniejszej, a ci po osiedleniu się w nowym miejscu nigdzie dalej nie wyruszyli.
Po najeździe Hunów wielu mieszkańców Małopolski odziedziczyło tzw. znamię Dżyngis-chana, które do tej pory występuje
Maria Janssen zajmuje się tłumaczeniami pisemnymi i konferencyjnymi, jest członkinią Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, pracowała w PAP jako tłumaczka i dziennikarka w Redakcji dla Zagranicy
Pociąg ku przyszłości
Kolej znowu okazała się narzędziem do rozwiązywania problemów z dostępem do edukacji, opieki zdrowotnej i społecznej czy kultury
Historia była mało łaskawa dla polskich kolei. 30 lat temu branża została praktycznie porzucona przez państwo, wydawała się też mało atrakcyjna dla biznesu. Została właściwie sama ze swoimi problemami, co skazywało ją na przegraną w konkurencji z transportem drogowym. W kolejnych latach zlikwidowano jedną trzecią sieci kolejowej – i kreślono wizje dalszej likwidacji. Setki kilometrów linii kolejowych miały zostać rozebrane. Społeczeństwo, a przede wszystkim politycy koncentrowali się na budowie dróg, a zwłaszcza autostrad.
Ostatecznie kolei udało się uniknąć scenariusza dalszej degradacji dzięki wsparciu Unii Europejskiej. I nie chodzi nawet o pieniądze na inwestycje, ale przede wszystkim o politykę zorientowaną na zrównoważony rozwój różnych gałęzi transportu. Państwa Europy Zachodniej znacznie wcześniej odrobiły bowiem lekcję, do czego prowadzi faworyzowanie samochodów oraz promocja masowej motoryzacji. I doceniły transport szynowy.
Gdy polski rząd udał się do Brukseli z propozycją, aby środki na kolejnictwo przesunąć na budowę autostrad – wrócił z kwitkiem. Od tego momentu kolej zaczęto traktować poważniej. Zauważono, że tworzy alternatywę dla zatłoczonych dróg, sznurów ciężarówek na nowo wybudowanych autostradach i dla zastawionych samochodami ulic i chodników. Dzięki inwestycjom unijnym zaczęto odbudowywać przemysł taborowy. Zauważono, że nie produkujemy w Polsce samochodów, ale pociągi – owszem. Podobnie jak szyny, podkłady, tłuczeń i osprzęt elektryczny do modernizacji infrastruktury kolejowej. Okazało się, że inwestycje w kolej napędzają biznes krajowy, a w motoryzację – zagraniczny.
Dzięki silnej presji unijnej kolej zaczęła się odbudowywać. Chętnych do podróży stopniowo przybywało. Dziś na niektórych liniach brakuje biletów, a polskim rynkiem interesują się inwestorzy z innych krajów.
Gorzej jest w przewozach towarowych, które nie korzystają ze wsparcia publicznego i konkurują bezpośrednio z ciężarówkami. Tu luka inwestycyjna z czasów marginalizacji kolei jest trudna do nadrobienia. Trzeba by odzyskać klientów, którzy przenieśli ładunki na transport drogowy, odbudować zamknięte
Jakub Majewski jest doktorem nauk humanistycznych, twórcą i kierownikiem Pracowni Polityki Transportowej, pracownikiem naukowo-dydaktycznym Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych na Uniwersytecie Warszawskim. Członek rad nadzorczych, zarządów przewoźników i zarządców infrastruktury kolejowej, m.in. PKP Przewozów Regionalnych, WKD, SKM, Kolei Mazowieckich i PKP Polskich Linii Kolejowych. Od 2012 r. wiceprezes Urzędu Transportu Kolejowego, a od 2014 prezes Fundacji Pro Kolej. Członek zespołu ds. wielkoskalowych projektów infrastrukturalnych Komitetu Przestrzennego Zagospodarowania Kraju PAN, rady naukowej projektu „Zintegrowana Sieć Kolejowa” oraz Rady ds. Transportu Kolejowego przy Prezesie UTK









