Wywiady

Powrót na stronę główną
Kultura Wywiady

Dzisiaj aktor jest kimś innym

Nie uwolnimy się od „Wesela”. To uniwersalne narzędzie do czytania rzeczywistości

Juliusz Chrząstowski,
aktor Narodowego Starego Teatru w Krakowie

Przekładałeś dzisiejsze spotkanie.

– To przez moje obowiązki na uczelni – jestem prodziekanem wydziału aktorskiego w niepublicznej uczelni. Trochę obowiązków biurokratycznych na mnie spada.

Ale z własnego wyboru?

– Zawsze lubiłem uczyć, ceniłem zwłaszcza pracę z młodzieżą, z licealistami. Mam też dorosłych podopiecznych, amatorów, którzy czekają, żeby zrobić z nimi kolejną premierę w mojej rodzinnej Świdnicy. Prowadziłem teatr amatorski z dorosłymi w Skale, koło której mieszkam. Przez siedem lat jeździłem do Nowego Targu i prowadziłem zajęcia z młodzieżą.

Czyli to nie jest przypadek?

– Raczej potrzeba kontaktu z ludźmi, którzy lgną do teatru bez presji, zobowiązań i oczekiwań. Robią to dla zabawy, żeby móc się spotkać, przygotować premierę, przeżyć coś wspólnie. Wykonują różne zawody na co dzień, często niezwiązane z życiem artystycznym. I nagle wciągają się w wir działań twórczych, który ich spaja i rozwija. Prowadziłem także warsztaty recytatorskie, nadal je prowadzę w Świdnicy.

Sam zaczynałeś od konkursu recytatorskiego.

– Z takiego ruchu wyszedłem. Kiedyś jeździłem do Kłodzka, gdzie działał ważny animator kultury, Marian Półtoranos. Zorganizował swego czasu duży festiwal Zderzenia Teatralne. W Kłodzku zobaczyłem „Turlajgroszka” Teatru Wierszalin, Pieśń Kozła w jego szczytowym momencie, Schaeffera w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Z takiego ruchu wyrosłem i może dlatego jeszcze przed pandemią związałem się grupą, która chciała założyć pierwszy magisterski wydział aktorski w niepublicznej uczelni. Istnieją studia dwuletnie przy teatrach albo trzyletnie szkoły aktorskie, takie jak szkoła w Warszawie, która kończy się licencjatem. Ale nikt nie próbował utworzyć pięcioletnich studiów aktorskich w prywatnej szkole, bo to niedochodowe. A nasz wydział, choć nie jest dochodowy, został założony na krakowskim Uniwersytecie Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Katarzyna Deszcz, Tomasz Schimscheiner, Piotr Sieklucki, Artur „Baron” Więcek, Anna Cieślak, Dariusz Starczewski, Krzysztof Orzechowski i ja stwarzamy to od zera.

Ile to już lat trwa?

– Właśnie kończy pięcioletnie studia nasz pierwszy rocznik. Małgorzata Warsicka przygotowała z nimi dyplom, „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” Doroty Masłowskiej. Mamy poczucie sprawczości, coś razem zbudowaliśmy. Tylko że im więcej studentów, tym więcej krzątaniny z dyplomami. To kradnie czas i energię. Nie spodziewałem się, że to mnie tak dociśnie.

Satysfakcja przyjdzie, jak będą pierwsi absolwenci.

– Wtedy dopiero będzie widać, czy ta ścieżka kształcenia ma sens. Od początku mieliśmy poczucie, że coś trzeba zmienić w szkolnictwie aktorskim. Nie chodzi o to, że w państwowych szkołach źle uczą, tylko nam się wydaje, że trzeba to robić trochę inaczej. Trzeba się otworzyć nie tylko na teatr. Studenci powinni zapoznać się z tym, co to jest stand-up, self-tape, konferansjerka, lektorowanie, czytanie audiobooka, praca przed kamerą, organizacja produkcji. Należy więc studia związać z potrzebami rynku.

W szkołach państwowych zmiany programowe to bardzo trudny proces. A tutaj okazujecie większą elastyczność.

– Właśnie. Poza tym jesteśmy częścią dużego organizmu uczelni, studenci mają styczność z ludźmi studiującymi na kierunkach nieartystycznych. To też jest wartość. Na pokazy naszych studentów przychodzą nie tylko koledzy, którzy zawsze się śmieją, ale również, jak to mówimy, cywile, dla których liczy się odbiór czystego komunikatu ze sceny.

Pedagogika do końca cię nie wessała, skoro udało ci się zagrać Gospodarza w dwóch krakowskich „Weselach” Wyspiańskiego: w reżyserii Jana Klaty w twoim Starym Teatrze i w reżyserii Mai Kleczewskiej w Słowackim. Jak to się dzieje, że ten tekst tak w nas siedzi?

– Mam we krwi „Wesela” bardzo wiele. Niedawno w Warszawie, w Teatrze Narodowym, graliśmy „Wesele” Klaty. To było 100. przedstawienie. A „Wesele” Kleczewskiej w Teatrze Słowackiego właśnie miało 50. przedstawienie. Zagrałem też Czepca w „Weselu” w Radiu Kraków.

Czyli „Wesele” masz pod skórą.

– Tak, absolutnie. A jeszcze biorę udział w wydarzeniu teatralnym „Weselisko”, czyli

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Psychologia Wywiady

Depresja rodzaju męskiego

Dla wielu mężczyzn powiedzenie: „Mam depresję” to jak przyznanie się do porażki

Dr n. med. Robert Kowalczyk,
seksuolog i psychoterapeuta

Dr n. med. Piotr Paweł Świniarski,
urolog, androlog i lekarz medycyny seksualnej

Znalazłem statystyki, które naprawdę mnie poruszyły. W 2024 r. w Polsce życie odebrało sobie 4845 osób – aż 4088 z nich to mężczyźni (dane Komendy Głównej Policji). Z kolei dane NFZ pokazują, że w 2023 r. zaburzenia depresyjne nawracające zdiagnozowano u 91 tys. osób, z czego ponad 77% stanowiły kobiety. Jak to rozumiecie? Kobiety chorują na depresję, ale to mężczyźni odbierają sobie życie?

Dr Robert Kowalczyk: Myślę, że ten rozdźwięk bierze się przede wszystkim stąd, że wielu mężczyzn przeżywa depresję, ale jej nie diagnozuje u specjalisty. A to z kolei wynika głównie z faktu, że mężczyźni rzadziej mówią o swoich emocjach. Często sami przed sobą ukrywają, że coś jest nie tak. Rzadziej też chodzą do lekarza, więc depresja po prostu nie zostaje rozpoznana. A przecież brak diagnozy nie oznacza, że problemu nie ma.

Druga sprawa, mężczyźni rzadziej niż kobiety poszukają w tym obszarze pomocy. Nie dzielą się problemami ani z bliskimi, ani ze specjalistami. Bo przecież mają być twardzi, radzić sobie sami. Trzecia rzecz to kwestia tego, jak mężczyźni przeżywają depresję. Mężczyzna rzadko powie: „Jest mi smutno”. Zamiast tego pojawia się drażliwość, złość, ucieczka w alkohol, uzależnienia, ryzyko. Zachowania, które maskują prawdziwe emocje.

Gdybyśmy spróbowali wyobrazić sobie osobę w depresji, pewnie zobaczylibyśmy kogoś skulonego pod kocem. A nie faceta, który pędzi autem 200 na godzinę.

RK: W mediach depresja rzeczywiście przedstawiana jest jako bierność, smutek, zamknięcie w sobie. Ale ten obraz to tylko część prawdy, bo u niektórych osób, częściej właśnie mężczyzn, pojawia się wzrost skłonności do zachowań ryzykownych. Takie, o których słucham w gabinecie, to m.in. właśnie szybka jazda samochodem, ale też sięganie po alkohol czy substancje psychoaktywne.

Ale dla mnie najciekawsze jest to, jak depresja zawęża świat. To nawet nie jest metafora, tylko całkiem dosłownie rzeczywistość osoby w depresji zaczyna się kurczyć. Znajomi się wykruszają, świat wartości ograniczony zostaje do jednej idei, jednego rozwiązania. A tym rozwiązaniem w najtrudniejszych momentach może wydawać się śmierć jako jedyny sposób na rzekome odzyskanie kontroli. Bo to jest właśnie dramat śmiertelnej choroby, jaką jest depresja: człowiek zaczyna wierzyć, że jedyną decyzją, jaką jeszcze może podjąć, jest decyzja o własnym życiu i śmierci.

Dr. Piotr Paweł Świniarski: Często obserwujemy też objawy somatyczne: bóle głowy, kręgosłupa, chroniczne zmęczenie. Wtedy pacjent krąży od specjalisty do specjalisty, szukając fizycznego wyjaśnienia. Dobrze, jeśli w końcu trafi na lekarza, który powie: „A może warto też przyjrzeć się temu od strony psychicznej?”. A to nie jest takie oczywiste, bo gdy bolą plecy, szukamy neurologa czy rehabilitanta, nie psychologa.

Rozumiem, że jak się uderzę w rękę, boli mnie ręka. Ale że jest mi smutno i z tego powodu bolą mnie plecy?

PPŚ: Przypomnij sobie sytuację, kiedy miałeś przed sobą ważny egzamin albo stresującą rozmowę. Pociły ci się dłonie? Czułeś ścisk w żołądku albo ból głowy z napięcia? No właśnie, czyli doświadczyłeś fizycznych objawów emocji. Właśnie to nazywamy somatyzacją.

RK: Za różnymi bólami i fizycznym dyskomfortem związanym z depresją stoją dwa mechanizmy. Pierwszy jest czysto biologiczny – w depresji zmienia się działanie neuroprzekaźników, takich jak serotonina czy noradrenalina, a to może wpływać na odczuwanie bólu czy ogólne zaburzenia czucia. Drugi to mechanizm psychologiczny. Kiedy nie potrafimy wyrazić emocji, ciało robi to za nas. Ból może być formą komunikatu, zastępczym językiem emocji, których nie dopuszczamy do siebie.

Czyli ktoś może mieć np. wysypkę na plecach i ona też może mieć związek z depresją?

RK: Właśnie tak. Skóra reaguje na stres i napięcie. Nie każda wysypka czy ból pleców to dolegliwości psychogenne, ale w niektórych przypadkach, szczególnie przy braku innej przyczyny, warto rozważyć związek z przewlekłym stresem lub depresją. W seksuologii mamy mnóstwo takich przykładów. Pacjent przychodzi i mówi: „Nie mam erekcji, coś się dzieje z moim ciałem”. A my zaczynamy rozmawiać i okazuje się, że to nie jakiś radykalny spadek testosteronu, tylko przewlekłe napięcie, stres, lęk.

Ale jest jeszcze coś, co wynika często z naszego wychowania. W wielu rodzinach, nie tylko w Polsce, ból fizyczny jest bardziej akceptowalny niż ból psychiczny. Jak powiesz, że boli cię noga, ludzie się zatroszczą. Jak powiesz, że masz depresję, usłyszysz, że wymyślasz. Mimo licznych kampanii społecznych dotyczących zaburzeń nastroju zmiana w tym zakresie zachodzi niezwykle wolno.

Jeśli ktoś w rodzinie stale funkcjonował wokół swoich dolegliwości, takich jak migreny czy ból kręgosłupa, całe życie rodzinne mogło się toczyć wokół tej jednej osoby. Takie wzorce lubią się utrwalać. Ból somatyczny staje się językiem cierpienia. Czasem jedynym, na który otoczenie naprawdę reaguje.

Czy męska depresja różni się czymś od kobiecej? Przecież to jedna i ta sama jednostka chorobowa.

PPŚ: Z punktu widzenia medycyny depresja to konkretna diagnoza, wspólna dla wszystkich. Ale objawy mogą wyglądać zupełnie inaczej u mężczyzn i kobiet. Inaczej socjalizuje się chłopców, a inaczej dziewczynki, dlatego później mamy inny stosunek do emocji, inny sposób przeżywania trudnych stanów. W gabinecie widzę bogaty repertuar ucieczek,

Fragmenty książki dr. Roberta Kowalczyka, Dawida Krawczyka i dr. Piotra Pawła Świniarskiego, Męska rzecz. Wszystko co mężczyzna musi wiedzieć, by żyć długo i aktywnie, Znak Literanova, Kraków 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Pomiędzy zrywem a przegraną

Nie ma w Krakowie drugiej spółdzielni pracy prowadzącej dom kultury

Spółdzielnia Ogniwo to krakowska społeczna instytucja kultury oraz przedsiębiorstwo społeczne, które od 2015 r. organizuje wydarzenia kulturalne (spotkania autorskie, konferencje, stand-upy, występy drag queens, pokazy filmowe, koncerty i imprezy taneczne). W siedzibie Ogniwa przy ulicy Smolki w krakowskim Podgórzu znajduje się księgarnia i kawiarnia.

Weronika ŚmigielskaBarbara Grobler – członkinie krakowskiej Spółdzielni Ogniwo

Dlaczego Ogniwo?

Weronika Śmigielska (wiceprezeska Ogniwa): – Na jednym ze spotkań przed założeniem spółdzielni zastanawialiśmy się nad symbolem, który nawiązywałby z jednej strony do idei łączenia ludzi, a z drugiej do historii ruchu spółdzielczego. Myśleliśmy o motywie kojarzącym się ze stylistyką industrialną i jedna ze spółdzielczyń, Kasia Maleszka, zaproponowała ogniwo.

Skąd w ogóle pomysł, by stworzyć takie miejsce?

WŚ: – Byliśmy bandą zaangażowanych aktywistów i aktywistek, pochodzących z różnych środowisk i zainteresowanych różnymi problemami. Wśród nas były osoby z „Krytyki Politycznej”, Inicjatywy „Prawo do miasta” i Krakowskiego Chóru Rewolucyjnego, byli anarchiści i feministki. Łączyła nas potrzeba posiadania miejsca, w którym moglibyśmy robić swoje rzeczy, ale też po prostu się spotkać i wypić piwo.

A dlaczego spółdzielnia?

WŚ: – Chcieliśmy sprawdzić, co się stało z ideą spółdzielczości po transformacji.

Barbara Grobler (prezeska Ogniwa): – Podoba nam się, że spółdzielnia jest formą prowadzenia przedsiębiorstwa opartą na demokracji, w której każda zatrudniona osoba ma tak samo ważny głos.

Od zebrania założycielskiego do pierwszego zorganizowanego przez was wydarzenia minęło półtora roku.

WŚ: – Zebranie założycielskie miało miejsce w listopadzie 2013 r. W styczniu 2014 r. zostaliśmy oficjalnie zarejestrowani. Potem długo szukaliśmy miejsca i w końcu zdecydowaliśmy się na lokal na ulicy Paulińskiej, na krakowskim Kazimierzu. Remont trwał jakieś dziewięć miesięcy. Tam 4 maja 2015 r. zorganizowaliśmy pierwsze wydarzenie – rozmowę o książce „Inna Rzeczpospolita jest możliwa” Jana Sowy. Legenda mówi, że przyszło pół Krakowa, ale myślę, że było ze 200 osób.

Przez 10 lat zorganizowaliście i gościliście tysiące wydarzeń. Które najbardziej zapadły wam w pamięć?

BG: – Myślę, że dla każdej osoby inne wydarzenie mogło być ważne i mogło się stać startem do działalności społecznej. Dla mnie były to spotkania organizacyjne przed Czarnym Protestem kobiet w 2016 r. Dyskutowałyśmy na nich o tym, w jaki w ogóle sposób mówić o proteście i jakie hasła skandować, by zmobilizować jak najwięcej ludzi.

WŚ: – Trudno mi wskazać jedno takie wydarzenie, ale cieszę się, że to takie trudne. Pamiętam spotkanie z Wojciechem Orlińskim o „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna, spotkanie z Martínem Caparrósem, które było jednym z największych wydarzeń w naszej historii, czy spotkanie wokół książki „To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat” Naomi Klein. One pokazują, że rozmawiamy zarówno o przeszłości, jak i o teraźniejszości i przyszłości. Myśląc o tym, zdaję sobie sprawę, że z czasem stworzyliśmy zamysł programowy. Zresztą w Ogniwie nie tylko organizujemy wydarzenia kulturalne, ale też prowadzimy działalność społeczną. Nie rozdzielamy tych sfer, bo one się u nas przenikają. Ze świeższych wspomnień to bardzo dobrze bawiłam się na Dniach Aktywizmu, które pozwalają zaprezentować się i nawzajem poznać różnym młodym grupom działającym w Krakowie.

Po pięciu latach działalności na Kazimierzu przenieśliście się na ulicę Smolki w Podgórzu. Gdzie jest lepiej?

WŚ: – Przestrzeń na Paulińskiej była większa, więc mogliśmy organizować kilka wydarzeń równocześnie, dzięki czemu różni ludzie wpadali na siebie, spotykali się i poznawali. W obecnej przestrzeni też się to dzieje, ale w mniejszym stopniu, bo przez to, że jest mniejsza, zmusza nas do selekcji wydarzeń. Cieszę się jednak, że jesteśmy w Starym Podgórzu, bo to świetna dzielnica.

Co można dziś robić w Ogniwie?

BG: – Można przyjść do naszej księgarni, kawiarni, a także na jedno z wielu cyklicznych wydarzeń, które organizujemy. W Ogniwie działa Klub Czytelniczy, w ramach którego spotykamy się w każdy ostatni wtorek miesiąca i omawiamy przeczytane teksty. Ostatnio była to książka „Wyklęty lud ziemi” Frantza Fanona. Rozwijamy Podgórskie Centrum Poezji, czyli spotkania z poetami i czytania poezji. Naszym kierownikiem ds. poezji jest poeta i spółdzielca Miłosz Biedrzycki. Prowadzimy też cykl Nowości w Ogniwie, w ramach którego spotykamy się z twórcami i twórczyniami nowo wydanej literatury non-fiction.

WŚ: – W ramach tego cyklu gościliśmy wielu świetnych autorów. W ostatnim czasie byli: Marek Józefiak z książką „Polska Rzeczpospolita Leśna, czyli jak Lasy Państwowe stały się państwem w państwie”, Sylwia Czubkowska z książką „Bóg techy. Jak wielkie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Granie potwora zostawia ślad

Po pewnym czasie odczuwasz skutki swojej pracy jak bóle fantomowe

Hejt za rolę, czyli gdy fikcja boli za bardzo

Tomasz Schuchardt stworzył przekonujący portret oprawcy, tyrana swojej partnerki. Jego kreacja, autentyczna i oparta na sile, jest jednym z najmocniejszych elementów filmu. I właśnie dlatego aktor stał się celem mimowolnych ataków niektórych widzów.

Tuż po premierze zaczęły się pojawiać reakcje ludzi, którzy nie potrafili oddzielić fikcyjnej postaci filmowej od aktora. Schuchardt został mimowolnie odpowiedzialny za ekranowego Grześka i emocje kierowane w jego stronę. W mediach i nawet w świecie rzeczywistym zaczęły się mnożyć komentarze pełne niechęci i złości. Sam aktor przyznał, że ktoś podszedł do niego i nazwał „przemocowcem”. Tymczasem ataki, jeśli już, powinny być kierowane wyłącznie do fikcyjnego bohatera. Ale to Schuchardt jest obrzucany błotem. Obrywa za postać, której miał nadać wiarygodność. Za postać, którą budował tak realistycznie, by widz uwierzył w jej brutalność. To, co miało być dowodem jego profesjonalizmu, obróciło się przeciwko niemu.

Aktor nie popełnił żadnego błędu. Zderzył się tylko z efektem ubocznym trudnej i intensywnej roli. Teraz, zamiast wyrazów uznania, słyszy komentarze pełne oskarżeń i ocen, które dotyczą nie jego, ale granej przez niego postaci.
Weronika Mikusek

Tomasz Schuchardt – (ur. w 1986 r.) absolwent PWST w Krakowie. W latach 2010-2014 występował w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Później był związany z Teatrem Ateneum w Warszawie. Kreacja w filmie „Chrzest” przyniosła mu nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w Gdyni, a występ w „Jesteś Bogiem” – nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską na tym samym festiwalu. Za rolę w „Doppelgängerze. Sobowtórze” otrzymał Orła i nagrodę w Gdyni. Razem z Agatą Turkot odebrał na Warszawskim Festiwalu Filmowym Specjalną Nagrodę Jury za główne role w „Domu dobrym” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego.

Grasz w filmach i w serialach, w mniejszych projektach i w głośnych tytułach, u debiutantów i u bardzo doświadczonych twórców. Według jakiego klucza dobierasz kolejne role?
– Klucze zmieniały się w ciągu lat. Na samym początku decydował fakt, że ktoś w ogóle chciał mnie zaangażować. Nie otrzymywałem wielu propozycji, więc brałem prawie wszystko, co przychodziło. Kierowałem się tym, że trzeba grać. Taka zasada powinna zresztą obowiązywać podczas nauki aktorstwa, ponieważ rozwój aktora polega głównie na praktyce. Trzeba występować wszędzie, gdzie się da, aby mieć jak najwięcej zawodowych spotkań. Dobrze jest współpracować z kilkoma reżyserami, z różnymi aktorami, wybierać odmienne teksty. Zdobywać szlify w telewizji, na deskach teatralnych, w kinie albo w serialach. Oczywiście w ramach możliwości i nie za wszelką cenę.

Twoje podejście musiało później się zmienić.
– Klucz wyboru zmienił się, gdy doszedłem do takiego punktu, w którym miałem więcej propozycji niż czasu. Wtedy zacząłem się uczyć trudnej sztuki selekcji. Najważniejszy stał się dla mnie scenariusz, czyli rozważenie, czy coś mnie zainteresuje w tekście, czy rola, którą mam przygotować, jakoś mnie rozwinie.

Drugim decydującym czynnikiem jest oczywiście spotkanie, czyli to, z kim będę grał i kto będzie mnie reżyserował. Jestem też zwolennikiem brania udziału w projektach niskobudżetowych. Jeżeli komuś można pomóc na początku drogi, którą przecież każdy z nas przechodził, to chętnie się angażuję.

Zgodziłbyś się z tezą, że granie czarnych charakterów jest bardziej atrakcyjne dla aktorów?
– Nie. Dużo wdzięczniej pracuje się nad portretem bohatera, który ma jakieś charakterystyczności. Chodzi o ciekawostki fizyczne, które kogoś wyróżniają, o inną specyfikę mówienia. Tworząc kino biograficzne, dowiadujemy się np., że ktoś się jąkał lub kulał na prawą nogę. Albo reżyser wymaga od nas, żebyśmy mówili z litewskim akcentem, jak znana postać historyczna. Atrakcyjne są także sytuacje, w których podejmujemy się wyzwań dodatkowych – uczymy się jeździć konno, strzelać z broni, grać na instrumencie.

Co więcej, gdy dobrze się wykona charakterystyczną rolę, jest ona bardziej zauważana przez widza. Moje doświadczenia jednak podpowiadają, że takie role częściej pojawiają się na drugim planie. Miałem przyjemność grać bohaterów pierwszoplanowych i tych charakterystycznych z drugiego planu – to rzeczywiście trochę inny rodzaj pracy. Szerzej myśli się o postaci pierwszoplanowej, gdzie indziej rozkłada się akcenty. Trzeba precyzyjnie rozrysować, jak przedstawić bohatera, do czego on dąży i gdzie nastąpią momenty jego załamania. Z kolei niektóre sceny należy wręcz zostawić postaciom drugoplanowym, aby tworzyły bogatsze tło dla całej historii. Nie każda sekwencja musi należeć do protagonisty. Występując na drugim planie, zwykle próbujesz w kilku momentach zawrzeć esencję bohatera. Ostatnio zagrałem w jednym filmie tylko trzy sceny. Wtedy musisz zaznaczyć swoją obecność na tyle, żeby nadać postaci ważność, a jednocześnie nie przysłonić niczego z drogi głównego bohatera.

Może czarne charaktery gra się łatwiej?
– Nie jest tajemnicą, że każdy z nas, aktorów, ma do czegoś łatwiejszy dostęp. Niektórzy mają naturalną predyspozycję do ról komediowych. Pojawiają się i nieważne, co zrobią, już będzie śmieszniej. Nikt nie powie, że bycie zabawnym okupili tytaniczną pracą. W moim przypadku jest podobnie z byciem groźnym. Mam specyficzną twarz i jestem świadom swojej urody. Wiem z różnych rozmów, że ludzie widzą we mnie cwaniaka albo osobę mocno przekonaną do swoich racji. Do takich postaci mam na pewno łatwiejszy dostęp.

Z rolą Grześka w „Domu dobrym” chyba tak prosto nie było.
– Rzeczywiście, mocno popracowałem sobie nad pewnymi rzeczami w moim bohaterze. Łatwość w graniu czarnych charakterów, o której wspomniałem, wystarczy na kilka scen, na epizod, w którym złoczyńca pojawia się z bronią albo grozi komuś spojrzeniem. My jednak rozmawiamy o bohaterze bardzo często obecnym na ekranie. Chociaż gram główną rolę męską, uważam, że jej funkcja jest służebna. Od początku wiedziałem, że to jest film Agaty Turkot, film o Gośce i innych kobietach, które doświadczyły przemocy domowej. Ja miałem stworzyć ścianę, o którą będą uderzać albo przez którą nie mogą się przebić. Postać Grześka reprezentuje jednak szerokie spektrum przemocy. Na początku filmu funkcję

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

W filharmonii jak w samolocie

Chcę, aby nowicjusz w Filharmonii Narodowej czuł się swobodnie

Zofia Zembrzuska – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego na kierunku kulturoznawstwo oraz Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie na kierunku zarządzanie projektami. Ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia im. Józefa Elsnera w Warszawie (klasa skrzypiec). Od 2012 r. była związana zawodowo z Instytutem Adama Mickiewicza – początkowo na stanowisku realizatora projektów, a od 2018 r. jako menedżer programu Polska Music. W 2021 r. objęła stanowisko kierownika Wydziału Projektów i Wydarzeń Artystycznych, w ramach którego realizowane były wszystkie projekty instytutu. Od września 2021 r. była zastępcą dyrektora Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia.

Od ponad dwóch miesięcy zasiada pani w fotelu dyrektora Filharmonii Narodowej, jako pierwsza kobieta na tym stanowisku. Jesteśmy świeżo po XIX Konkursie Chopinowskim, kiedy to gmach filharmonii był oblegany przez melomanów, gotowych nawet spędzić kilka godzin nocnych w śpiworach, aby rano otrzymać wejściówkę. Czy taki stan oblężenia może się powtórzyć w normalnym sezonie koncertowym?
– Przede wszystkim mamy szczęście, że nasza filharmonia cieszyła się wtedy tak wielkim zainteresowaniem. To dla instytucji muzycznych ogromna szansa i dowód, że można zainteresować muzyką klasyczną szeroką publiczność. Choć z pewnością była to szczególna grupa słuchaczy, wśród nich znaleźli się także ci, którzy o muzyce klasycznej niewiele wiedzą. Właśnie wyjątkowa atmosfera konkursu, swoistego turnieju pianistów, przyciągnęła ich do nas. To dla nas pewna wskazówka.

W podobnym duchu docierania do nowych słuchaczy uruchomiliśmy w tym sezonie nowy cykl – Koncerty Czwartkowe, których formuła może być nieco przystępniejsza dla osób dopiero rozpoczynających przygodę z muzyką klasyczną: koncerty są krótsze, nie mają przerwy, a poprzedza je wprowadzenie dostosowane do potrzeb odbiorców. Zaczęliśmy od twórczości Bacha w wykonaniu orkiestry Kore pod kierownictwem Aapo Häkkinena. Między utworami prowadzone były krótkie rozmowy z muzykami, przybliżające dane dzieła.

To był pewnego rodzaju eksperyment, myślę, że udany. Muzyka stała się bliższa słuchaczom, zwłaszcza tym, którzy dotąd wyczuwali pewną niewidzialną barierę przy wejściu do filharmonii, do „świątyni sztuki klasycznej”. Teraz mogli nieco lepiej zrozumieć, o co w tej muzyce chodzi. Dostrzegli, że pozorna trudność w odbiorze nie powinna nikogo wykluczać. Dla takich właśnie czwartkowych słuchaczy, a zwłaszcza tych, którzy przychodzą do nas po raz pierwszy, umieściliśmy na stronie internetowej rodzaj przewodnika objaśniającego pewne rytuały związane z klasyką muzyczną, choć one też nie powinny nikogo wykluczać.

Czytam na waszej stronie hasła z przewodnika „Pierwsza wizyta w Filharmonii”, gdzie wspomina się np. o ubiorze, dając do wyboru strój wieczorowy albo dowolny: „Wystawna elegancja nie jest żadnym przymusem – nie każdy przecież czuje się dobrze w krawacie albo szpilkach. Jeśli należysz do tej grupy, polecamy prosty, schludny ubiór – tak, aby to Tobie było wygodnie”. To bardzo przyjazne podejście.
– Na naszej stronie są również wskazówki odnośnie do napojów i jedzenia w sali, spóźnionych słuchaczy, a nawet oklasków i wstawania z foteli. A wszystko po to, by z jednej strony przełamać uczucie niepewności u debiutujących słuchaczy, a z drugiej, by nie robić niepotrzebnego hałasu przeszkadzającego w odbiorze muzyki.

Mowa o szeleszczeniu, stukaniu fotelami, nawet kasłaniu. I wreszcie sprawa nagminna, bo średnio na co drugim koncercie rozlega się sygnał telefonu komórkowego. Podczas Konkursu Chopinowskiego utworzono nawet specjalne stanowisko pomagające publiczności przestawić aparat na tryb samolotowy. Może przydałaby się jakaś elektroniczna zapora odcinająca połączenia komórkowe?
– Przed każdym koncertem nadajemy prośbę o wyłączenie telefonów i innych urządzeń elektronicznych, aby nie zakłócały odbioru muzyki. Koncertów jest wiele i liczymy, że wszyscy nasi goście będą przestrzegać tego wymogu.

Ktoś policzył, że te koncerty to w roku 10 tys. minut muzyki, ponad 140 spotkań w filharmonii. Czy osiągnęliście już maksimum możliwości?
– Chodzi nam nie o liczbę, lecz przede wszystkim o najwyższą jakość. Zaplanowaliśmy 61 koncertów symfonicznych i chóralnych oraz 16 kameralnych – w tym cztery recitale. Scena Muzyki Polskiej proponuje osiem koncertów, do tego siedem Koncertów Czwartkowych. Koncertów dla dzieci będzie 36 – 16 w Sali Koncertowej i 20 w Sali Kameralnej. Nowy cykl, o którym wspomniałam, przeznaczony jest generalnie dla grupy dotąd najskromniej reprezentowanej, czyli od 16 do 26 lat, a więc tych, którzy już podejmują samodzielne decyzje o spędzaniu czasu wolnego, a jeszcze nie zarabiają. Pomyśleliśmy zatem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Nasze krople drążą skały

Na naszych kongresach nie ma płaczu, dominuje poczucie, że mamy co pokazać i czym się pochwalić

Prof. Henryk Skarżyński – otochirurg, specjalista z dziedziny otorynolaryngologii, audiologii, foniatrii i otolaryngologii dziecięcej. Od 2003 r. kieruje stworzonym przez siebie Światowym Centrum Słuchu Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu, wiodącym światowym ośrodkiem implantów słuchowych. Inicjator i organizator kongresów Zdrowie Polaków oraz Nauka dla Społeczeństwa.

To już siódmy Kongres Zdrowia Polaków, który pan organizuje. Warto w to się angażować?
– Warto było i należy to kontynuować. Pierwszy kongres odbył się w 2019 r. i pokazał ogromny potencjał tkwiący w wielu ośrodkach medycznych oraz w wielu zespołach. Zaprezentowaliśmy prawdziwe, trwałe osiągnięcia oraz wysoki poziom polskiej nauki i medycyny. To miało budować zaufanie do zawodów medycznych, do tego, co możemy zaoferować pacjentom. W jednej z debat spotkali się ministrowie lub wiceministrowie wszystkich kierownictw resortu zdrowia od początku lat 90. Przedstawiciele każdej ekipy w resorcie mogli powiedzieć i pokazać, co im się udało, ile było słusznych decyzji, których czasem nie dostrzegamy. To był przykład realnego wzniesienia się ponad wszelkie podziały.

Początkowo wydawało się, że Kongresy Zdrowia Polaków będą kolejną „ścianą płaczu”. Przyjadą eksperci, uznani fachowcy, ponarzekają i się rozjadą. Tymczasem chyba jest inaczej.
– Na naszych kongresach nie ma płaczu, dominuje poczucie, że mamy co pokazać, czym się pochwalić w wymiarze lokalnym, krajowym, europejskim i światowym. Patrzymy szeroko na to, co można nazwać zdrowiem. Proszę zwrócić uwagę, że na kongresie rozmawiają nie tylko medycy, ale i przedstawiciele wydawałoby się trochę innych światów: kultury, sportu, gospodarki, humaniści i inżynierowie, przedstawiciele towarzystw naukowych oraz organizacji pacjentów, reprezentanci różnych środowisk i grup pokoleniowych. A potem, po każdej edycji kongresu, starannie opracowujemy rekomendacje dla decydentów wszystkich szczebli, dla samorządu i rządu.

Z jakim skutkiem?
– Nasze postulaty były prezentowane podczas specjalnych konferencji w Senacie RP. Potrafiliśmy doceniać siebie i innych, pokazując ich wkład oraz – co mnie najbardziej cieszy – systematyczne popychanie wielu spraw do przodu, zwłaszcza w edukowaniu społeczeństwa, w budowie postaw prozdrowotnych. Prezentując nasze rekomendacje, byliśmy słuchani. Czy zawsze szły za tym oczekiwane przez nas decyzje? Pewnie nie, ale nasze krople drążą skały.

Mówi pan, że wnioski i uwagi formułowane podczas kolejnych kongresów są uwzględniane i wdrażane.
– Przykładów można wymienić wiele, ale one są nie tylko naszą zasługą i nawet gdy wiem, że o czymś mówiliśmy jako pierwsi, czasem jedyni, nie upoważnia mnie to do przypisywania sukcesu tylko sobie. Zwykle jest on wypadkową wielu działań, w tym naszych.

Czyli?
– Pamiętam pierwsze debaty przedstawicieli samorządów różnych szczebli, którzy przedstawiali pojedyncze inicjatywy różnych akcji mających na celu upowszechnianie programów profilaktycznych. Dziś nie ma w Polsce samorządu na szczeblu gminy, powiatu czy województwa, który by nie wymienił całej palety przedsięwzięć prozdrowotnych. Czyja to zasługa? Na pewno nie tylko nasza… Ale to my stworzyliśmy forum wymiany poglądów czy upowszechniania dobrych praktyk, które zostały dostrzeżone, a następnie wdrożone w wielu miejscach. Te efekty to osiągnięcie zbiorowe. To cenne, gdy swój punkt widzenia, jak poprawić warunki w ochronie zdrowia, przedstawia rektor uniwersytetu, politechniki, wyższej szkoły psychologii społecznej, uczelni rolniczej, przyrodniczej, ekonomicznej oraz akademii sportu. Cieszy, że w debatach uczestniczą ministrowie zdrowia, obrony narodowej, nauki, edukacji i rolnictwa. Mamy poczucie, że jesteśmy słuchani i szanowani. I liczymy, że przyniesie to oczekiwane owoce – szybko lub w dalszej perspektywie. Jesteśmy pragmatyczni i cierpliwi. W zawodach medycznych to ważna cecha.

Przecież gdy pada określenie „system ochrony zdrowia”, każdy inaczej to sobie wyobraża. Wiadomo, to szeroki obszar, obejmujący działania państwa, środowiska i zwykłych ludzi, pacjentów. Da się to połączyć?
– Nie jest to proste, ale daje się łączyć. Przed dwoma laty głównym głównym hasłem kongresu było: „One health” – jedno zdrowie. Bo zdrowie to nie tylko choroba, lek, szczepionka, badanie tomograficzne itd. Zdrowie to jest to, gdzie i jak żyjemy, jak traktujemy nasze otoczenie, jak o nie dbamy, by zapewnić dobrostan zwierzętom, roślinom i następnym pokoleniom ludzi.

Zdrowie to jedno, choroba to drugie.
– Jednym z większych problemów mentalnych, głęboko w nas zakorzenionych, jest ciągłe odnoszenie się do choroby. Coraz lepiej, a czasem bardzo dobrze radzimy sobie z tym, jak zarządzać chorobą, ale nie radzimy sobie z zarządzaniem naszym zdrowiem. To drugie jest o wiele trudniejsze

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Skończmy z tym

To, co dzieje się na fermach futerkowych, trudno opisać słowami

Dlaczego my, ludzie, uważamy, że możemy trzymać zwierzęta w klatkach tylko po to, by robić z nich futra, bez których możemy spokojnie się obejść?
– Często o tym myślę i dochodzę do wniosku, że u wielu ludzi pokutuje przekonanie, że mamy władzę nad całą planetą, w tym nad zwierzętami. Najprostsza odpowiedź na to pytanie brzmi: bo możemy. Możemy, bo nikt nam nie zabronił i nikt nie zwrócił uwagi, że to nie w porządku, a jest tak, że dopóki ktoś czegoś prawnie nie zakaże, zawsze znajdą się ludzie, którzy będą czerpali z tego zysk.

Porozmawiajmy o przemyśle ferm futrzarskich w Polsce. Czy Stowarzyszenie Otwarte Klatki powstało z powodu tego, co działo się u nas jeszcze kilkanaście lat temu?
– Zakładając Otwarte Klatki w 2012 r., chcieliśmy się skupić na tych problemach i rozwiązaniach, które mogą pomóc jak największej liczbie zwierząt. Większość organizacji prozwierzęcych skupia się na zwierzętach towarzyszących, czyli psach i kotach. Zdecydowanie mniej organizacji zajmuje się zwierzętami gospodarskimi, których jest więcej i których skala cierpienia jest nieporównywalnie większa.

Na stronie internetowej piszecie: „Zabiegamy o lepszą ochronę zwierząt zamykanych na fermach, a także o prawo konsumentów do pełnej wiedzy na temat warunków ich życia”. Czego nie wiemy o fermach futerkowych?
– Pierwszą kampanią Stowarzyszenia Otwarte Klatki była ta na rzecz zakazu hodowli zwierząt na futro. W latach 2012-2013 był w Polsce bum na fermy futrzarskie. Wiązało się to z faktem, że w 2012 r. w Holandii wszedł zakaz hodowli zwierząt na futro i Holendrzy zaczęli fermy przenosić do nas, bo tu mieli korzystne warunki. Część polskich hodowców, którzy później stali się potentatami w branży, uczyła się od Holendrów.

Bum spowodował, że zaczęło się do nas zgłaszać coraz więcej mieszkańców wsi, którzy mieli problem z fermami. Wtedy też zaczęliśmy przeprowadzać pierwsze śledztwa. Dziś, po wielu akcjach i kampaniach, świadomość ludzi jest większa. Kilkanaście lat temu opinia publiczna nie zdawała sobie sprawy, w jaki sposób wytwarza się futro. Wiele osób twierdziło, że futro jest wyrobem związanym z łowiectwem, pochodzącym z upolowanych zwierząt. Dziś większość wie, że w Europie pochodzi ono z ferm, gdzie zwierzęta żyją w klatkach.

Jakie gatunki są trzymane na fermach w Polsce?
– W Polsce na futro hoduje się lisy, jenoty, szynszyle i przede wszystkim norki amerykańskie. Są to zwierzęta dzikie i drapieżne, które w naturze prowadzą samotniczy tryb życia i przemierzają ogromne tereny.

Jak ich życie wygląda na fermie futrzarskiej?
– Bardzo trudno wyobrazić sobie fermę, jeśli się jej nie zobaczy, ale spróbuję to opisać. Życie zwierzęcia zaczyna się wiosną, bo wiosną rodzą się młode. Zwierzę ląduje w klatce i poza opuszczaniem jej na procedury ważenia czy mierzenia spędza w niej cały czas. Klatki są niewiele większe od samych zwierząt. Przykładowo na dwa lisy przypada powierzchnia 1 m kw. Gdy w wyniku interwencji jakaś organizacja ratuje lisa z fermy futrzarskiej, musi mu w azylu zapewnić większą przestrzeń, niż miał na fermie. To pokazuje jasno, że klatka na fermie nie służy zapewnieniu dobrostanu, tu liczy się zysk hodowcy.

Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) potwierdził, że na fermach futrzarskich nie jest zapewniony ani fizyczny, ani psychiczny dobrostan zwierząt. Co to znaczy?
– Fizyczne problemy zwierząt przeznaczonych na futro to np. deformacje łap, które wpadają im między pręty klatek. Zwierzęta bardzo często mają infekcje oczu, uszu i dziąseł. Mają też często pogryzienia wynikające ze wzajemnej agresji. Zwierzęta są karmione w taki sposób, że papka mięsna jest nakładana na klatkę i po niej ścieka, prosto na zwierzęta, przez co one gryzą się nawzajem. W klatkach obserwujemy także autoagresję. Otwarte rany często nie są leczone. Na fermach dochodzi też do kanibalizmu. Nie da się tych problemów uniknąć, jeśli zamykamy dzikie zwierzęta w klatkach.

A co z problemami psychicznymi?
– Wynikają z faktu, że w tych warunkach zwierzęta nie są w stanie zaspokajać podstawowych potrzeb behawioralnych, takich jak chociażby ruch. Do tego dochodzi potrzeba eksploracji otoczenia, zabawy, węszenia i poszukiwania pożywienia. Nakładanie papki z mięsa na klatkę nie zaspokaja instynktu łowieckiego. Są również inne niezaspokojone potrzeby typowe dla danego gatunku, np. kopanie nor przez lisy czy spędzanie czasu w wodzie przez norki. Problemy psychiczne objawiają się apatią, nudą i stereotypią, czyli powtarzalnymi, bezcelowymi ruchami, jak kręcenie się w kółko, drapanie w pręty klatki czy odbijanie się od jej ścian.

Tak wygląda życie, a jak wygląda śmierć zwierząt na fermach futrzarskich?
– Życie zwierzęcia kończy się jesienią po sześciu-ośmiu miesiącach od urodzin, więc tak naprawdę mówimy o szczeniętach. Zwierzęta są siłą wyciągane z klatek, następnie gazowane (norki) albo zabijane przez porażenie prądem (lisy, jenoty, szynszyle). Wygląda to tak, że jedną elektrodę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Wspólnota daje ratunek

Wszyscy są bezradni w wielkiej strukturze Kościoła

Piotr Domalewski – (ur. w 1983 r.) zdobył dyplom aktora sztuki lalkarskiej w Białymstoku, na wydziale zamiejscowym Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, a potem ukończył aktorstwo na PWST w Krakowie. Jest absolwentem reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jego pełnometrażowy debiut „Cicha noc” wygrał Złote Lwy na FPFF w Gdyni oraz 10 Orłów. Film „Jak najdalej stąd” przyniósł mu nagrodę za scenariusz w Gdyni i Paszport „Polityki”.

Byłeś ministrantem?
– Przez 12 lat.

Jakie są twoje wspomnienia z tego okresu?
– Bycie ministrantem jest ciekawym doświadczeniem, zwłaszcza w tak długiej perspektywie. Od najmłodszych lat służyłem przy ołtarzu, więc kościelne formuły weszły mi głęboko do głowy. Poza tym ministranci znają sposób funkcjonowania Kościoła od zakrystii i coś na tym tracą. Przypomina to trochę oglądanie filmu z perspektywy reżysera. Trudno wejść w fabułę, bo rozpoznaje się metody kręcenia, twarze statystów itp. Nawet podczas gali otwarcia festiwalu wszystko będzie wyglądało pięknie na scenie, ale za kulisami trwa praca wielu osób, które mają dylematy i problemy. Sceniczna magia do końca nie działa, gdy się wie, co się dzieje z tyłu. To porównanie najlepiej oddaje doświadczenie bycia ministrantem przez 12 lat.

Na ile te przeżycia wpłynęły na pomysł realizacji „Ministrantów”?
– Na pewno dzięki zgromadzonym doświadczeniom z tamtego okresu mogłem wiarygodnie sportretować Kościół od tzw. zakrystii. Lubię opowiadać historie, z którymi mogę się utożsamić, lub takie, które mogę przedstawić w sposób autentyczny. „Ministranci” to właśnie ten przypadek. Sama fabuła nie ma jednak wiele wspólnego z moimi przeżyciami. Kiedy pisałem scenariusz, pomyślałem sobie, co by było, gdyby dzisiaj pojawiła się taka postać jak Jezus. I rozwinąłem ten pomysł w filmie. Główny bohater, Filip, młody człowiek wychowywany przez samotną matkę, nigdy nie poznał ojca. Odkrywa u siebie rodzaj powołania i będąc w nieustannym dialogu z siłą wyższą, postanawia poświęcić życie dla zmiany lokalnej społeczności. To współczesna adaptacja historii z Nowego Testamentu.

„Ministranci” są jednocześnie opowieścią zaangażowaną społecznie. Skąd bierze się u ciebie zacięcie do takiego kina?
– To chyba wynika z faktu, że muszę uwierzyć w swoich bohaterów, w to, że sytuacje, które pokazuję na ekranie, mogły komuś się przytrafić. Trudno o lepszy wzorzec niż wczesne filmy braci Dardenne czy kino Kena Loacha, którego bardzo cenię. A w co mogę uwierzyć ja jako dzieciak wychowany na blokowisku we wschodniej Polsce? Znam takie realia, dlatego wierzę w określone rzeczy. Ktoś z innym bagażem społecznym opowie zupełnie inne historie. Zawsze też podkreślam, że moim ulubionym filmem jest „Manchester by the Sea”. Pokazana tam społeczność wydaje się całkowicie realna i choć ekranowa opowieść nie wydarzyła się naprawdę, dzieje się codziennie w tysiącu miast. Bardzo bym chciał, żeby tak samo było z moimi filmami. Podsumowując, lubię kino, które omija publicystykę, ale wchodzi w dialog z bliską mi rzeczywistością. Pewnie dlatego nie robię filmów o potentatach branży modowej, bo ich świata po prostu nie znam.

W Polsce nie mamy jednak dobrego kina społecznego, bo filmy o ludziach nieuprzywilejowanych ekonomicznie najczęściej pokazują różne patologie. Brakuje im wyczucia.
– Robienie filmów o tematyce społecznej nie jest proste. Sytuacje ekstremalne znacznie łatwiej przebijają się do świadomości widzów, docierają szerzej, dlatego naturalnie ciągnie nas do opowiadania w ten sposób. Ja jednak staram się uprawiać kino społeczne po swojemu. Posłużę się przykładem wspomnianego giganta modowego. Może i dałbym radę zrobić o nim film, ale pod jednym warunkiem. W domu bohatera pracowaliby np. sprzątaczka lub ogrodnik. I to z ich punktu widzenia opowiadałbym o świecie wielkich pieniędzy i mody. Potrzebuję odpowiedniej perspektywy, którą daje mi spojrzenie ludzi z niższych szczebli drabiny społecznej.

Bohaterowie „Ministrantów”, Filip i jego przyjaciel Gustaw, mieszkają w małym mieście. Pochodzą jednak z bardzo różnych domów. Czujesz, że zbyt łatwo zapominamy o dzielących nas różnicach klasowych i ekonomicznych?
– Uważam, że jako

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Literatura wciąż ma moc

Nawet jeśli czyta mniej ludzi, to czytają głębiej

Vincenzo Latronico – włoski pisarz, autor powieści „Do perfekcji”, która znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera

Twoja skromna rozmiarowo książka zdobywa uznanie na świecie, nagrody, nominacje, ale to nie jest typowa powieść: nie ma fabuły ani dialogów, właściwie sam opis.
– Przez lata próbowałem napisać coś o tym, jak technologia i internet przekształciły naszą codzienność. Na początku myślałem o klasycznej powieści z bohaterami, fabułą, konfliktem. Ale czułem, że taka konstrukcja nie odda prawdy o naszym świecie. Bo współczesność nie dzieje się w spektakularnych momentach, tylko w drobiazgach. W tym, jak parzymy kawę, jak urządzamy mieszkania, jak planujemy wakacje, jak mówimy o miłości. Te zmiany są zbyt subtelne, by z nich zbudować fabułę. Właściwie tworzą one coś w rodzaju „miliona małych historii” i o tym chciałem napisać. Forma musiała być inna: statyczna, obserwacyjna, bardziej eseistyczna niż narracyjna. Georges Perec w „Rzeczach” zrobił coś podobnego – opowiedział o społeczeństwie konsumpcyjnym poprzez katalog przedmiotów. Dla mnie punktem odniesienia była nie konsumpcja, ale cyfrowość. To ona stała się nowym powietrzem, którym oddychamy.

U Pereca wszystko jest materialne: meble, ubrania, samochody. Ty opisujesz rzeczy wirtualne: posty, stories, cyfrowe obrazy. Twoi bohaterowie żyją w świecie, który istnieje zarazem w telefonie i w głowie.
– Tak, choć paradoksalnie nie widzę tu wielkiej różnicy. Za każdym cyfrowym obrazem stoi coś fizycznego: filiżanka kawy, fotel, hotel. Myślimy, że jesteśmy inni niż nasi rodzice, bo nie kupujemy rzeczy, tylko przeżycia. Ale to wciąż ten sam mechanizm. Dziś sprzedaje się nie przedmiot, lecz ideę życia. Zamiast nowego samochodu – weekend w Toskanii, zamiast biżuterii – kurs jogi w Portugalii. I wszyscy mówimy: „Ja nie potrzebuję rzeczy, potrzebuję doświadczeń”. Tyle że doświadczenia też kosztują. Może nawet więcej, bo kupujemy nie tylko coś, czego możemy dotknąć, ale także narrację o sobie. To luksus XXI w. – kupić iluzję, że się nie kupuje.

Anna i Tom, twoi bohaterowie, są tego idealnym przykładem. Fotografują wszystko, aranżują sceny, w których ich życie wygląda lepiej. Rzeczywistość została podporządkowana obrazowi?
– Zdecydowanie tak. Kiedyś życie i reklama były oddzielone: reklama miała być ładniejsza niż produkt, a rzeczywistość była „prawdziwa”. Teraz ta granica się zatarła. Spójrz na restauracje – kiedyś były przyciemnione, intymne, romantyczne. Dziś są jasne i minimalistyczne, żeby jedzenie dobrze wyglądało na zdjęciach. Albo mieszkania – projektuje się je tak, by dobrze wychodziły na Instagramie, niekoniecznie by wygodnie się w nich żyło. Obraz stał się celem samym w sobie. Media społecznościowe wprowadziły do codzienności język reklamy. Żyjemy jak marki: budujemy własny wizerunek, opracowujemy strategie komunikacji. To nie znaczy, że jesteśmy fałszywi, po prostu tak dziś działa świat. Obraz jest walutą, a my wszyscy jesteśmy trochę influencerami.

Media społecznościowe są naszym lustrem?
– Tak, ale to lustro, które pokazuje tylko dobrze oświetlone fragmenty. Widzimy w nim siebie, jakimi chcemy być, a nie jakimi jesteśmy. Problem w tym, że z czasem zapominamy o tej różnicy. Dawniej fotografia była próbą zatrzymania chwili. Teraz jest próbą stworzenia jej od nowa, w lepszej wersji. To subtelna, ale fundamentalna zmiana. Nie dokumentujemy życia, tylko je aranżujemy. Właśnie dlatego w „Do perfekcji” nie ma fabuły, bo sugerowałaby, że istnieje jakaś ciągłość, sens, kierunek. Tymczasem nasze życie to raczej seria obrazów, niekończący się scroll.

Twoi bohaterowie są młodzi, mobilni, żyją z laptopa, podróżują. Nie mają korzeni ani dzieci. To portret pokolenia?
– Tak, choć nie chciałem pisać manifestu. Anna i Tom są typowymi przedstawicielami klasy kreatywnej: projektują strony internetowe, pracują zdalnie, mają gust, trochę pieniędzy, ale żadnej stabilności. Ich życie jest estetyczne, ale kruche. W świecie bez wspólnoty łatwo uwierzyć, że bliskość można

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Zdanie musi mieć melodię

O książkach, muzyce i Warszawie

Paweł Sołtys – ps. Pablopavo, wokalista, muzyk, autor tekstów piosenek i opowiadań. Laureat Paszportu „Polityki” 2014 w kategorii muzyka popularna, w 2017 r. nominowany w kategorii literatura za zbiór opowiadań „Mikrotyki”. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Nagrody Literackiej Gdynia.

Nie lubisz udzielać wywiadów?
– Lubię, ale… bywa różnie. Czasem mam kłopot z tym, że przy kolejnej książce czy płycie zestaw pytań się powtarza i nie bardzo wiadomo, co odpowiadać. Człowiek nie chce mówić w kółko tego samego. A nie jestem Himilsbachem, żeby tak ładnie wszystko zmyślać na poczekaniu, więc bywa to trochę denerwujące. Ale to nie jest wina dziennikarzy, że się powtarzają – mam wśród nich przyjaciół, więc wiem, jak to działa. Po prostu pewne pytania nasuwają się same. Generalnie nie mam nic przeciwko wywiadom.

Ale promować się już nie lubisz?
– Tego rzeczywiście nie lubię. Zwłaszcza tego, co dzisiaj jest wymagane – żeby wrzucać coś na Facebooka, nagrywać rolki, zachęcać do głosowania na siebie czy na swoje książki. Wydaje mi się to trochę nie po dżentelmeńsku. Jak ktoś mnie pochwali – świetnie. Ale żeby samemu tak się wystawiać, to mnie irytuje. Oczywiście mam media społecznościowe i coś tam wrzucam, bo inaczej się nie da, ale staram się, żeby to było inteligentne i nienarcystyczne.

Duże wyzwanie. Tylko w Polsce rocznie wychodzi 20 tys. tytułów. Każdy próbuje się przebić. Kilka lat temu była głośna dyskusja o autorce, która promowała książkę zdjęciami w bieliźnie. Jedni mówili, że to skandal, drudzy, że każdy chwyta się tego, co ma.
– Nie będę tego oceniać. Jestem w trochę innym miejscu – także dzięki mojej muzycznej przygodzie – więc nie chciałbym recenzować młodszych koleżanek i kolegów. Ale wszystko już było. W latach 90. pewna poetka potrafiła czytać wiersze i w trakcie recytacji się rozbierać. Dziś jest nobliwą autorką nagradzaną w konkursach. Wiem jednak, że tamto działanie było mniej merkantylne, nie zawsze chodziło o pieniądze. A jeśli chodzi o sam rynek, rzeczywiście jest nadpodaż książek, ale przede wszystkim dlatego, że Polacy mało czytają. Czechy w podobnej sytuacji ekonomicznej mają dużo wyższy poziom czytelnictwa. U nas rynek się kurczy i każdy próbuje jakoś się przebić. Ja na szczęście nie muszę wszystkiego robić.

Masz już swoją markę. Kiedyś czytanie było przepustką do klasy inteligenckiej. A teraz? Mam wrażenie, że to już nie jest warunek, żeby być inteligentem.
– To kwestia wczesnej edukacji, często domowej. Za późnej PRL wszyscy czytali, bo też było mniej rozrywek, dziś masz tego nadmiar: filmy, gry, seriale. Oczywiście można przejść przez życie bez książek, jednak nawet ci biznesowi kołczowie czytają, może poradniki, ale zawsze. A ja, trochę anachronicznie, wciąż uważam literaturę piękną za jedno z największych osiągnięć ludzkości. Tylko że to jest jak sport: jeśli przegapisz kilka etapów treningu, nie wystartujesz na igrzyskach. Dlatego trzeba dbać o czytelnictwo od najmłodszych lat. Staram się moją 11-letnią córkę zainteresować książkami. W tym wieku byłem maniakalnym czytelnikiem – jak nie grałem w piłkę, to czytałem. Dzisiaj dzieci mają setki innych, szybszych i bardziej dopaminowych atrakcji.

Młodzi czytają, ale głównie tzw. literaturę Young Adult. Tyle że to produkty książkopodobne.
– Parę razy w księgarni zajrzałem do takich książek i rzeczywiście językowo bywa fatalnie, brak korekty, powtórzenia, brak sensu i logiki. Ale pamiętam dyskusję o harlequinach w latach 90. Wtedy, jako 17-latek, byłem radykałem, twierdziłem, że to ogłupia. A mój ojciec, związany z książkami, mówił: te kobiety czytające harlequiny w pociągu nie sięgną po „Ulissesa”. Ale może jedna na 100 tys. sięgnie po coś więcej. I to już coś. Bo najważniejsze jest wejście w sam rytm czytania – a nie ciągłego scrollowania telefonu. Jakość literatury gatunkowej bywa straszna, ale nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Ludzie wolą telenowelę niż Tarkowskiego – i jedno, i drugie ma prawo istnieć.

Kropka. Porozmawiajmy o twojej podwójnej tożsamości artystycznej. Pamiętam cię najpierw jako muzyka. Potem przeczytałem debiutanckie „Mikrotyki”. Mam wrażenie, że jako pisarz osiągnąłeś więcej: finały Nike, Nagroda Literacka Gdynia. Jak sam siebie postrzegasz – jesteś bardziej muzykiem czy pisarzem?
– Długo uważałem się przede wszystkim za muzyka, to mój zawód, z którego się utrzymuję. Gram koncerty – w życiu zagrałem ich pewnie ze 2 tys., od Stanów po Etiopię – nagrywam płyty, mam wierną grupę słuchaczy. Trudno byłoby udawać, że nie jestem muzykiem. Natomiast trudniej było mi się przyznać, że jestem pisarzem. Dla mnie pisarze to od dzieciństwa byli „najlepsi z ludzi” – mądrzy, wyjątkowi. Jak miałem siebie postawić obok Stasiuka? Ojciec powiedział mi po mojej drugiej książce: „Teraz jesteś pisarzem. Jedną może napisać każdy, kto umie składać zdania, ale dwie – to znaczy, że masz coś do powiedzenia”. I to mnie przekonało. Drukuje mnie „Twórczość”, inne periodyki, piszę naprawdę dużo.

W twoich tekstach znajduję rytm; gdy się czyta, czuje się melodię. Chyba to, że jesteś muzykiem, pomaga ci ładnie pisać.
– Na pewno nie przeszkadza. Już od pierwszych literackich zachwytów – gdy miałem 15-16 lat i czytałem Babla, Zamiatina, Schulza, Stryjkowskiego – zrozumiałem, że najpiękniejsze w literaturze jest coś, co trudno nazwać: melodia, rytm, fraza. Dla mnie literatura piękna powinna być przede wszystkim piękna. Nie lubię książek pisanych przezroczystym językiem, zdaniami, które ze sobą się nie łączą. Melodia jest dla mnie ważniejsza niż to, co w książce jest – nie w tym sensie, że piszę bzdury, byle miały ładny rytm, tylko że to musi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.