Wywiady
Granie potwora zostawia ślad
Po pewnym czasie odczuwasz skutki swojej pracy jak bóle fantomowe
Hejt za rolę, czyli gdy fikcja boli za bardzo
Tomasz Schuchardt stworzył przekonujący portret oprawcy, tyrana swojej partnerki. Jego kreacja, autentyczna i oparta na sile, jest jednym z najmocniejszych elementów filmu. I właśnie dlatego aktor stał się celem mimowolnych ataków niektórych widzów.
Tuż po premierze zaczęły się pojawiać reakcje ludzi, którzy nie potrafili oddzielić fikcyjnej postaci filmowej od aktora. Schuchardt został mimowolnie odpowiedzialny za ekranowego Grześka i emocje kierowane w jego stronę. W mediach i nawet w świecie rzeczywistym zaczęły się mnożyć komentarze pełne niechęci i złości. Sam aktor przyznał, że ktoś podszedł do niego i nazwał „przemocowcem”. Tymczasem ataki, jeśli już, powinny być kierowane wyłącznie do fikcyjnego bohatera. Ale to Schuchardt jest obrzucany błotem. Obrywa za postać, której miał nadać wiarygodność. Za postać, którą budował tak realistycznie, by widz uwierzył w jej brutalność. To, co miało być dowodem jego profesjonalizmu, obróciło się przeciwko niemu.
Aktor nie popełnił żadnego błędu. Zderzył się tylko z efektem ubocznym trudnej i intensywnej roli. Teraz, zamiast wyrazów uznania, słyszy komentarze pełne oskarżeń i ocen, które dotyczą nie jego, ale granej przez niego postaci.
Weronika Mikusek
Tomasz Schuchardt – (ur. w 1986 r.) absolwent PWST w Krakowie. W latach 2010-2014 występował w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Później był związany z Teatrem Ateneum w Warszawie. Kreacja w filmie „Chrzest” przyniosła mu nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w Gdyni, a występ w „Jesteś Bogiem” – nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską na tym samym festiwalu. Za rolę w „Doppelgängerze. Sobowtórze” otrzymał Orła i nagrodę w Gdyni. Razem z Agatą Turkot odebrał na Warszawskim Festiwalu Filmowym Specjalną Nagrodę Jury za główne role w „Domu dobrym” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego.
Grasz w filmach i w serialach, w mniejszych projektach i w głośnych tytułach, u debiutantów i u bardzo doświadczonych twórców. Według jakiego klucza dobierasz kolejne role?
– Klucze zmieniały się w ciągu lat. Na samym początku decydował fakt, że ktoś w ogóle chciał mnie zaangażować. Nie otrzymywałem wielu propozycji, więc brałem prawie wszystko, co przychodziło. Kierowałem się tym, że trzeba grać. Taka zasada powinna zresztą obowiązywać podczas nauki aktorstwa, ponieważ rozwój aktora polega głównie na praktyce. Trzeba występować wszędzie, gdzie się da, aby mieć jak najwięcej zawodowych spotkań. Dobrze jest współpracować z kilkoma reżyserami, z różnymi aktorami, wybierać odmienne teksty. Zdobywać szlify w telewizji, na deskach teatralnych, w kinie albo w serialach. Oczywiście w ramach możliwości i nie za wszelką cenę.
Twoje podejście musiało później się zmienić.
– Klucz wyboru zmienił się, gdy doszedłem do takiego punktu, w którym miałem więcej propozycji niż czasu. Wtedy zacząłem się uczyć trudnej sztuki selekcji. Najważniejszy stał się dla mnie scenariusz, czyli rozważenie, czy coś mnie zainteresuje w tekście, czy rola, którą mam przygotować, jakoś mnie rozwinie.
Drugim decydującym czynnikiem jest oczywiście spotkanie, czyli to, z kim będę grał i kto będzie mnie reżyserował. Jestem też zwolennikiem brania udziału w projektach niskobudżetowych. Jeżeli komuś można pomóc na początku drogi, którą przecież każdy z nas przechodził, to chętnie się angażuję.
Zgodziłbyś się z tezą, że granie czarnych charakterów jest bardziej atrakcyjne dla aktorów?
– Nie. Dużo wdzięczniej pracuje się nad portretem bohatera, który ma jakieś charakterystyczności. Chodzi o ciekawostki fizyczne, które kogoś wyróżniają, o inną specyfikę mówienia. Tworząc kino biograficzne, dowiadujemy się np., że ktoś się jąkał lub kulał na prawą nogę. Albo reżyser wymaga od nas, żebyśmy mówili z litewskim akcentem, jak znana postać historyczna. Atrakcyjne są także sytuacje, w których podejmujemy się wyzwań dodatkowych – uczymy się jeździć konno, strzelać z broni, grać na instrumencie.
Co więcej, gdy dobrze się wykona charakterystyczną rolę, jest ona bardziej zauważana przez widza. Moje doświadczenia jednak podpowiadają, że takie role częściej pojawiają się na drugim planie. Miałem przyjemność grać bohaterów pierwszoplanowych i tych charakterystycznych z drugiego planu – to rzeczywiście trochę inny rodzaj pracy. Szerzej myśli się o postaci pierwszoplanowej, gdzie indziej rozkłada się akcenty. Trzeba precyzyjnie rozrysować, jak przedstawić bohatera, do czego on dąży i gdzie nastąpią momenty jego załamania. Z kolei niektóre sceny należy wręcz zostawić postaciom drugoplanowym, aby tworzyły bogatsze tło dla całej historii. Nie każda sekwencja musi należeć do protagonisty. Występując na drugim planie, zwykle próbujesz w kilku momentach zawrzeć esencję bohatera. Ostatnio zagrałem w jednym filmie tylko trzy sceny. Wtedy musisz zaznaczyć swoją obecność na tyle, żeby nadać postaci ważność, a jednocześnie nie przysłonić niczego z drogi głównego bohatera.
Może czarne charaktery gra się łatwiej?
– Nie jest tajemnicą, że każdy z nas, aktorów, ma do czegoś łatwiejszy dostęp. Niektórzy mają naturalną predyspozycję do ról komediowych. Pojawiają się i nieważne, co zrobią, już będzie śmieszniej. Nikt nie powie, że bycie zabawnym okupili tytaniczną pracą. W moim przypadku jest podobnie z byciem groźnym. Mam specyficzną twarz i jestem świadom swojej urody. Wiem z różnych rozmów, że ludzie widzą we mnie cwaniaka albo osobę mocno przekonaną do swoich racji. Do takich postaci mam na pewno łatwiejszy dostęp.
Z rolą Grześka w „Domu dobrym” chyba tak prosto nie było.
– Rzeczywiście, mocno popracowałem sobie nad pewnymi rzeczami w moim bohaterze. Łatwość w graniu czarnych charakterów, o której wspomniałem, wystarczy na kilka scen, na epizod, w którym złoczyńca pojawia się z bronią albo grozi komuś spojrzeniem. My jednak rozmawiamy o bohaterze bardzo często obecnym na ekranie. Chociaż gram główną rolę męską, uważam, że jej funkcja jest służebna. Od początku wiedziałem, że to jest film Agaty Turkot, film o Gośce i innych kobietach, które doświadczyły przemocy domowej. Ja miałem stworzyć ścianę, o którą będą uderzać albo przez którą nie mogą się przebić. Postać Grześka reprezentuje jednak szerokie spektrum przemocy. Na początku filmu funkcję
W filharmonii jak w samolocie
Chcę, aby nowicjusz w Filharmonii Narodowej czuł się swobodnie
Zofia Zembrzuska – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego na kierunku kulturoznawstwo oraz Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie na kierunku zarządzanie projektami. Ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia im. Józefa Elsnera w Warszawie (klasa skrzypiec). Od 2012 r. była związana zawodowo z Instytutem Adama Mickiewicza – początkowo na stanowisku realizatora projektów, a od 2018 r. jako menedżer programu Polska Music. W 2021 r. objęła stanowisko kierownika Wydziału Projektów i Wydarzeń Artystycznych, w ramach którego realizowane były wszystkie projekty instytutu. Od września 2021 r. była zastępcą dyrektora Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia.
Od ponad dwóch miesięcy zasiada pani w fotelu dyrektora Filharmonii Narodowej, jako pierwsza kobieta na tym stanowisku. Jesteśmy świeżo po XIX Konkursie Chopinowskim, kiedy to gmach filharmonii był oblegany przez melomanów, gotowych nawet spędzić kilka godzin nocnych w śpiworach, aby rano otrzymać wejściówkę. Czy taki stan oblężenia może się powtórzyć w normalnym sezonie koncertowym?
– Przede wszystkim mamy szczęście, że nasza filharmonia cieszyła się wtedy tak wielkim zainteresowaniem. To dla instytucji muzycznych ogromna szansa i dowód, że można zainteresować muzyką klasyczną szeroką publiczność. Choć z pewnością była to szczególna grupa słuchaczy, wśród nich znaleźli się także ci, którzy o muzyce klasycznej niewiele wiedzą. Właśnie wyjątkowa atmosfera konkursu, swoistego turnieju pianistów, przyciągnęła ich do nas. To dla nas pewna wskazówka.
W podobnym duchu docierania do nowych słuchaczy uruchomiliśmy w tym sezonie nowy cykl – Koncerty Czwartkowe, których formuła może być nieco przystępniejsza dla osób dopiero rozpoczynających przygodę z muzyką klasyczną: koncerty są krótsze, nie mają przerwy, a poprzedza je wprowadzenie dostosowane do potrzeb odbiorców. Zaczęliśmy od twórczości Bacha w wykonaniu orkiestry Kore pod kierownictwem Aapo Häkkinena. Między utworami prowadzone były krótkie rozmowy z muzykami, przybliżające dane dzieła.
To był pewnego rodzaju eksperyment, myślę, że udany. Muzyka stała się bliższa słuchaczom, zwłaszcza tym, którzy dotąd wyczuwali pewną niewidzialną barierę przy wejściu do filharmonii, do „świątyni sztuki klasycznej”. Teraz mogli nieco lepiej zrozumieć, o co w tej muzyce chodzi. Dostrzegli, że pozorna trudność w odbiorze nie powinna nikogo wykluczać. Dla takich właśnie czwartkowych słuchaczy, a zwłaszcza tych, którzy przychodzą do nas po raz pierwszy, umieściliśmy na stronie internetowej rodzaj przewodnika objaśniającego pewne rytuały związane z klasyką muzyczną, choć one też nie powinny nikogo wykluczać.
Czytam na waszej stronie hasła z przewodnika „Pierwsza wizyta w Filharmonii”, gdzie wspomina się np. o ubiorze, dając do wyboru strój wieczorowy albo dowolny: „Wystawna elegancja nie jest żadnym przymusem – nie każdy przecież czuje się dobrze w krawacie albo szpilkach. Jeśli należysz do tej grupy, polecamy prosty, schludny ubiór – tak, aby to Tobie było wygodnie”. To bardzo przyjazne podejście.
– Na naszej stronie są również wskazówki odnośnie do napojów i jedzenia w sali, spóźnionych słuchaczy, a nawet oklasków i wstawania z foteli. A wszystko po to, by z jednej strony przełamać uczucie niepewności u debiutujących słuchaczy, a z drugiej, by nie robić niepotrzebnego hałasu przeszkadzającego w odbiorze muzyki.
Mowa o szeleszczeniu, stukaniu fotelami, nawet kasłaniu. I wreszcie sprawa nagminna, bo średnio na co drugim koncercie rozlega się sygnał telefonu komórkowego. Podczas Konkursu Chopinowskiego utworzono nawet specjalne stanowisko pomagające publiczności przestawić aparat na tryb samolotowy. Może przydałaby się jakaś elektroniczna zapora odcinająca połączenia komórkowe?
– Przed każdym koncertem nadajemy prośbę o wyłączenie telefonów i innych urządzeń elektronicznych, aby nie zakłócały odbioru muzyki. Koncertów jest wiele i liczymy, że wszyscy nasi goście będą przestrzegać tego wymogu.
Ktoś policzył, że te koncerty to w roku 10 tys. minut muzyki, ponad 140 spotkań w filharmonii. Czy osiągnęliście już maksimum możliwości?
– Chodzi nam nie o liczbę, lecz przede wszystkim o najwyższą jakość. Zaplanowaliśmy 61 koncertów symfonicznych i chóralnych oraz 16 kameralnych – w tym cztery recitale. Scena Muzyki Polskiej proponuje osiem koncertów, do tego siedem Koncertów Czwartkowych. Koncertów dla dzieci będzie 36 – 16 w Sali Koncertowej i 20 w Sali Kameralnej. Nowy cykl, o którym wspomniałam, przeznaczony jest generalnie dla grupy dotąd najskromniej reprezentowanej, czyli od 16 do 26 lat, a więc tych, którzy już podejmują samodzielne decyzje o spędzaniu czasu wolnego, a jeszcze nie zarabiają. Pomyśleliśmy zatem
Nasze krople drążą skały
Na naszych kongresach nie ma płaczu, dominuje poczucie, że mamy co pokazać i czym się pochwalić
Prof. Henryk Skarżyński – otochirurg, specjalista z dziedziny otorynolaryngologii, audiologii, foniatrii i otolaryngologii dziecięcej. Od 2003 r. kieruje stworzonym przez siebie Światowym Centrum Słuchu Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu, wiodącym światowym ośrodkiem implantów słuchowych. Inicjator i organizator kongresów Zdrowie Polaków oraz Nauka dla Społeczeństwa.
To już siódmy Kongres Zdrowia Polaków, który pan organizuje. Warto w to się angażować?
– Warto było i należy to kontynuować. Pierwszy kongres odbył się w 2019 r. i pokazał ogromny potencjał tkwiący w wielu ośrodkach medycznych oraz w wielu zespołach. Zaprezentowaliśmy prawdziwe, trwałe osiągnięcia oraz wysoki poziom polskiej nauki i medycyny. To miało budować zaufanie do zawodów medycznych, do tego, co możemy zaoferować pacjentom. W jednej z debat spotkali się ministrowie lub wiceministrowie wszystkich kierownictw resortu zdrowia od początku lat 90. Przedstawiciele każdej ekipy w resorcie mogli powiedzieć i pokazać, co im się udało, ile było słusznych decyzji, których czasem nie dostrzegamy. To był przykład realnego wzniesienia się ponad wszelkie podziały.
Początkowo wydawało się, że Kongresy Zdrowia Polaków będą kolejną „ścianą płaczu”. Przyjadą eksperci, uznani fachowcy, ponarzekają i się rozjadą. Tymczasem chyba jest inaczej.
– Na naszych kongresach nie ma płaczu, dominuje poczucie, że mamy co pokazać, czym się pochwalić w wymiarze lokalnym, krajowym, europejskim i światowym. Patrzymy szeroko na to, co można nazwać zdrowiem. Proszę zwrócić uwagę, że na kongresie rozmawiają nie tylko medycy, ale i przedstawiciele wydawałoby się trochę innych światów: kultury, sportu, gospodarki, humaniści i inżynierowie, przedstawiciele towarzystw naukowych oraz organizacji pacjentów, reprezentanci różnych środowisk i grup pokoleniowych. A potem, po każdej edycji kongresu, starannie opracowujemy rekomendacje dla decydentów wszystkich szczebli, dla samorządu i rządu.
Z jakim skutkiem?
– Nasze postulaty były prezentowane podczas specjalnych konferencji w Senacie RP. Potrafiliśmy doceniać siebie i innych, pokazując ich wkład oraz – co mnie najbardziej cieszy – systematyczne popychanie wielu spraw do przodu, zwłaszcza w edukowaniu społeczeństwa, w budowie postaw prozdrowotnych. Prezentując nasze rekomendacje, byliśmy słuchani. Czy zawsze szły za tym oczekiwane przez nas decyzje? Pewnie nie, ale nasze krople drążą skały.
Mówi pan, że wnioski i uwagi formułowane podczas kolejnych kongresów są uwzględniane i wdrażane.
– Przykładów można wymienić wiele, ale one są nie tylko naszą zasługą i nawet gdy wiem, że o czymś mówiliśmy jako pierwsi, czasem jedyni, nie upoważnia mnie to do przypisywania sukcesu tylko sobie. Zwykle jest on wypadkową wielu działań, w tym naszych.
Czyli?
– Pamiętam pierwsze debaty przedstawicieli samorządów różnych szczebli, którzy przedstawiali pojedyncze inicjatywy różnych akcji mających na celu upowszechnianie programów profilaktycznych. Dziś nie ma w Polsce samorządu na szczeblu gminy, powiatu czy województwa, który by nie wymienił całej palety przedsięwzięć prozdrowotnych. Czyja to zasługa? Na pewno nie tylko nasza… Ale to my stworzyliśmy forum wymiany poglądów czy upowszechniania dobrych praktyk, które zostały dostrzeżone, a następnie wdrożone w wielu miejscach. Te efekty to osiągnięcie zbiorowe. To cenne, gdy swój punkt widzenia, jak poprawić warunki w ochronie zdrowia, przedstawia rektor uniwersytetu, politechniki, wyższej szkoły psychologii społecznej, uczelni rolniczej, przyrodniczej, ekonomicznej oraz akademii sportu. Cieszy, że w debatach uczestniczą ministrowie zdrowia, obrony narodowej, nauki, edukacji i rolnictwa. Mamy poczucie, że jesteśmy słuchani i szanowani. I liczymy, że przyniesie to oczekiwane owoce – szybko lub w dalszej perspektywie. Jesteśmy pragmatyczni i cierpliwi. W zawodach medycznych to ważna cecha.
Przecież gdy pada określenie „system ochrony zdrowia”, każdy inaczej to sobie wyobraża. Wiadomo, to szeroki obszar, obejmujący działania państwa, środowiska i zwykłych ludzi, pacjentów. Da się to połączyć?
– Nie jest to proste, ale daje się łączyć. Przed dwoma laty głównym głównym hasłem kongresu było: „One health” – jedno zdrowie. Bo zdrowie to nie tylko choroba, lek, szczepionka, badanie tomograficzne itd. Zdrowie to jest to, gdzie i jak żyjemy, jak traktujemy nasze otoczenie, jak o nie dbamy, by zapewnić dobrostan zwierzętom, roślinom i następnym pokoleniom ludzi.
Zdrowie to jedno, choroba to drugie.
– Jednym z większych problemów mentalnych, głęboko w nas zakorzenionych, jest ciągłe odnoszenie się do choroby. Coraz lepiej, a czasem bardzo dobrze radzimy sobie z tym, jak zarządzać chorobą, ale nie radzimy sobie z zarządzaniem naszym zdrowiem. To drugie jest o wiele trudniejsze
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Skończmy z tym
To, co dzieje się na fermach futerkowych, trudno opisać słowami
Dlaczego my, ludzie, uważamy, że możemy trzymać zwierzęta w klatkach tylko po to, by robić z nich futra, bez których możemy spokojnie się obejść?
– Często o tym myślę i dochodzę do wniosku, że u wielu ludzi pokutuje przekonanie, że mamy władzę nad całą planetą, w tym nad zwierzętami. Najprostsza odpowiedź na to pytanie brzmi: bo możemy. Możemy, bo nikt nam nie zabronił i nikt nie zwrócił uwagi, że to nie w porządku, a jest tak, że dopóki ktoś czegoś prawnie nie zakaże, zawsze znajdą się ludzie, którzy będą czerpali z tego zysk.
Porozmawiajmy o przemyśle ferm futrzarskich w Polsce. Czy Stowarzyszenie Otwarte Klatki powstało z powodu tego, co działo się u nas jeszcze kilkanaście lat temu?
– Zakładając Otwarte Klatki w 2012 r., chcieliśmy się skupić na tych problemach i rozwiązaniach, które mogą pomóc jak największej liczbie zwierząt. Większość organizacji prozwierzęcych skupia się na zwierzętach towarzyszących, czyli psach i kotach. Zdecydowanie mniej organizacji zajmuje się zwierzętami gospodarskimi, których jest więcej i których skala cierpienia jest nieporównywalnie większa.
Na stronie internetowej piszecie: „Zabiegamy o lepszą ochronę zwierząt zamykanych na fermach, a także o prawo konsumentów do pełnej wiedzy na temat warunków ich życia”. Czego nie wiemy o fermach futerkowych?
– Pierwszą kampanią Stowarzyszenia Otwarte Klatki była ta na rzecz zakazu hodowli zwierząt na futro. W latach 2012-2013 był w Polsce bum na fermy futrzarskie. Wiązało się to z faktem, że w 2012 r. w Holandii wszedł zakaz hodowli zwierząt na futro i Holendrzy zaczęli fermy przenosić do nas, bo tu mieli korzystne warunki. Część polskich hodowców, którzy później stali się potentatami w branży, uczyła się od Holendrów.
Bum spowodował, że zaczęło się do nas zgłaszać coraz więcej mieszkańców wsi, którzy mieli problem z fermami. Wtedy też zaczęliśmy przeprowadzać pierwsze śledztwa. Dziś, po wielu akcjach i kampaniach, świadomość ludzi jest większa. Kilkanaście lat temu opinia publiczna nie zdawała sobie sprawy, w jaki sposób wytwarza się futro. Wiele osób twierdziło, że futro jest wyrobem związanym z łowiectwem, pochodzącym z upolowanych zwierząt. Dziś większość wie, że w Europie pochodzi ono z ferm, gdzie zwierzęta żyją w klatkach.
Jakie gatunki są trzymane na fermach w Polsce?
– W Polsce na futro hoduje się lisy, jenoty, szynszyle i przede wszystkim norki amerykańskie. Są to zwierzęta dzikie i drapieżne, które w naturze prowadzą samotniczy tryb życia i przemierzają ogromne tereny.
Jak ich życie wygląda na fermie futrzarskiej?
– Bardzo trudno wyobrazić sobie fermę, jeśli się jej nie zobaczy, ale spróbuję to opisać. Życie zwierzęcia zaczyna się wiosną, bo wiosną rodzą się młode. Zwierzę ląduje w klatce i poza opuszczaniem jej na procedury ważenia czy mierzenia spędza w niej cały czas. Klatki są niewiele większe od samych zwierząt. Przykładowo na dwa lisy przypada powierzchnia 1 m kw. Gdy w wyniku interwencji jakaś organizacja ratuje lisa z fermy futrzarskiej, musi mu w azylu zapewnić większą przestrzeń, niż miał na fermie. To pokazuje jasno, że klatka na fermie nie służy zapewnieniu dobrostanu, tu liczy się zysk hodowcy.
Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) potwierdził, że na fermach futrzarskich nie jest zapewniony ani fizyczny, ani psychiczny dobrostan zwierząt. Co to znaczy?
– Fizyczne problemy zwierząt przeznaczonych na futro to np. deformacje łap, które wpadają im między pręty klatek. Zwierzęta bardzo często mają infekcje oczu, uszu i dziąseł. Mają też często pogryzienia wynikające ze wzajemnej agresji. Zwierzęta są karmione w taki sposób, że papka mięsna jest nakładana na klatkę i po niej ścieka, prosto na zwierzęta, przez co one gryzą się nawzajem. W klatkach obserwujemy także autoagresję. Otwarte rany często nie są leczone. Na fermach dochodzi też do kanibalizmu. Nie da się tych problemów uniknąć, jeśli zamykamy dzikie zwierzęta w klatkach.
A co z problemami psychicznymi?
– Wynikają z faktu, że w tych warunkach zwierzęta nie są w stanie zaspokajać podstawowych potrzeb behawioralnych, takich jak chociażby ruch. Do tego dochodzi potrzeba eksploracji otoczenia, zabawy, węszenia i poszukiwania pożywienia. Nakładanie papki z mięsa na klatkę nie zaspokaja instynktu łowieckiego. Są również inne niezaspokojone potrzeby typowe dla danego gatunku, np. kopanie nor przez lisy czy spędzanie czasu w wodzie przez norki. Problemy psychiczne objawiają się apatią, nudą i stereotypią, czyli powtarzalnymi, bezcelowymi ruchami, jak kręcenie się w kółko, drapanie w pręty klatki czy odbijanie się od jej ścian.
Tak wygląda życie, a jak wygląda śmierć zwierząt na fermach futrzarskich?
– Życie zwierzęcia kończy się jesienią po sześciu-ośmiu miesiącach od urodzin, więc tak naprawdę mówimy o szczeniętach. Zwierzęta są siłą wyciągane z klatek, następnie gazowane (norki) albo zabijane przez porażenie prądem (lisy, jenoty, szynszyle). Wygląda to tak, że jedną elektrodę
Wspólnota daje ratunek
Wszyscy są bezradni w wielkiej strukturze Kościoła
Piotr Domalewski – (ur. w 1983 r.) zdobył dyplom aktora sztuki lalkarskiej w Białymstoku, na wydziale zamiejscowym Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, a potem ukończył aktorstwo na PWST w Krakowie. Jest absolwentem reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jego pełnometrażowy debiut „Cicha noc” wygrał Złote Lwy na FPFF w Gdyni oraz 10 Orłów. Film „Jak najdalej stąd” przyniósł mu nagrodę za scenariusz w Gdyni i Paszport „Polityki”.
Byłeś ministrantem?
– Przez 12 lat.
Jakie są twoje wspomnienia z tego okresu?
– Bycie ministrantem jest ciekawym doświadczeniem, zwłaszcza w tak długiej perspektywie. Od najmłodszych lat służyłem przy ołtarzu, więc kościelne formuły weszły mi głęboko do głowy. Poza tym ministranci znają sposób funkcjonowania Kościoła od zakrystii i coś na tym tracą. Przypomina to trochę oglądanie filmu z perspektywy reżysera. Trudno wejść w fabułę, bo rozpoznaje się metody kręcenia, twarze statystów itp. Nawet podczas gali otwarcia festiwalu wszystko będzie wyglądało pięknie na scenie, ale za kulisami trwa praca wielu osób, które mają dylematy i problemy. Sceniczna magia do końca nie działa, gdy się wie, co się dzieje z tyłu. To porównanie najlepiej oddaje doświadczenie bycia ministrantem przez 12 lat.
Na ile te przeżycia wpłynęły na pomysł realizacji „Ministrantów”?
– Na pewno dzięki zgromadzonym doświadczeniom z tamtego okresu mogłem wiarygodnie sportretować Kościół od tzw. zakrystii. Lubię opowiadać historie, z którymi mogę się utożsamić, lub takie, które mogę przedstawić w sposób autentyczny. „Ministranci” to właśnie ten przypadek. Sama fabuła nie ma jednak wiele wspólnego z moimi przeżyciami. Kiedy pisałem scenariusz, pomyślałem sobie, co by było, gdyby dzisiaj pojawiła się taka postać jak Jezus. I rozwinąłem ten pomysł w filmie. Główny bohater, Filip, młody człowiek wychowywany przez samotną matkę, nigdy nie poznał ojca. Odkrywa u siebie rodzaj powołania i będąc w nieustannym dialogu z siłą wyższą, postanawia poświęcić życie dla zmiany lokalnej społeczności. To współczesna adaptacja historii z Nowego Testamentu.
„Ministranci” są jednocześnie opowieścią zaangażowaną społecznie. Skąd bierze się u ciebie zacięcie do takiego kina?
– To chyba wynika z faktu, że muszę uwierzyć w swoich bohaterów, w to, że sytuacje, które pokazuję na ekranie, mogły komuś się przytrafić. Trudno o lepszy wzorzec niż wczesne filmy braci Dardenne czy kino Kena Loacha, którego bardzo cenię. A w co mogę uwierzyć ja jako dzieciak wychowany na blokowisku we wschodniej Polsce? Znam takie realia, dlatego wierzę w określone rzeczy. Ktoś z innym bagażem społecznym opowie zupełnie inne historie. Zawsze też podkreślam, że moim ulubionym filmem jest „Manchester by the Sea”. Pokazana tam społeczność wydaje się całkowicie realna i choć ekranowa opowieść nie wydarzyła się naprawdę, dzieje się codziennie w tysiącu miast. Bardzo bym chciał, żeby tak samo było z moimi filmami. Podsumowując, lubię kino, które omija publicystykę, ale wchodzi w dialog z bliską mi rzeczywistością. Pewnie dlatego nie robię filmów o potentatach branży modowej, bo ich świata po prostu nie znam.
W Polsce nie mamy jednak dobrego kina społecznego, bo filmy o ludziach nieuprzywilejowanych ekonomicznie najczęściej pokazują różne patologie. Brakuje im wyczucia.
– Robienie filmów o tematyce społecznej nie jest proste. Sytuacje ekstremalne znacznie łatwiej przebijają się do świadomości widzów, docierają szerzej, dlatego naturalnie ciągnie nas do opowiadania w ten sposób. Ja jednak staram się uprawiać kino społeczne po swojemu. Posłużę się przykładem wspomnianego giganta modowego. Może i dałbym radę zrobić o nim film, ale pod jednym warunkiem. W domu bohatera pracowaliby np. sprzątaczka lub ogrodnik. I to z ich punktu widzenia opowiadałbym o świecie wielkich pieniędzy i mody. Potrzebuję odpowiedniej perspektywy, którą daje mi spojrzenie ludzi z niższych szczebli drabiny społecznej.
Bohaterowie „Ministrantów”, Filip i jego przyjaciel Gustaw, mieszkają w małym mieście. Pochodzą jednak z bardzo różnych domów. Czujesz, że zbyt łatwo zapominamy o dzielących nas różnicach klasowych i ekonomicznych?
– Uważam, że jako
Literatura wciąż ma moc
Nawet jeśli czyta mniej ludzi, to czytają głębiej
Vincenzo Latronico – włoski pisarz, autor powieści „Do perfekcji”, która znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera
Twoja skromna rozmiarowo książka zdobywa uznanie na świecie, nagrody, nominacje, ale to nie jest typowa powieść: nie ma fabuły ani dialogów, właściwie sam opis.
– Przez lata próbowałem napisać coś o tym, jak technologia i internet przekształciły naszą codzienność. Na początku myślałem o klasycznej powieści z bohaterami, fabułą, konfliktem. Ale czułem, że taka konstrukcja nie odda prawdy o naszym świecie. Bo współczesność nie dzieje się w spektakularnych momentach, tylko w drobiazgach. W tym, jak parzymy kawę, jak urządzamy mieszkania, jak planujemy wakacje, jak mówimy o miłości. Te zmiany są zbyt subtelne, by z nich zbudować fabułę. Właściwie tworzą one coś w rodzaju „miliona małych historii” i o tym chciałem napisać. Forma musiała być inna: statyczna, obserwacyjna, bardziej eseistyczna niż narracyjna. Georges Perec w „Rzeczach” zrobił coś podobnego – opowiedział o społeczeństwie konsumpcyjnym poprzez katalog przedmiotów. Dla mnie punktem odniesienia była nie konsumpcja, ale cyfrowość. To ona stała się nowym powietrzem, którym oddychamy.
U Pereca wszystko jest materialne: meble, ubrania, samochody. Ty opisujesz rzeczy wirtualne: posty, stories, cyfrowe obrazy. Twoi bohaterowie żyją w świecie, który istnieje zarazem w telefonie i w głowie.
– Tak, choć paradoksalnie nie widzę tu wielkiej różnicy. Za każdym cyfrowym obrazem stoi coś fizycznego: filiżanka kawy, fotel, hotel. Myślimy, że jesteśmy inni niż nasi rodzice, bo nie kupujemy rzeczy, tylko przeżycia. Ale to wciąż ten sam mechanizm. Dziś sprzedaje się nie przedmiot, lecz ideę życia. Zamiast nowego samochodu – weekend w Toskanii, zamiast biżuterii – kurs jogi w Portugalii. I wszyscy mówimy: „Ja nie potrzebuję rzeczy, potrzebuję doświadczeń”. Tyle że doświadczenia też kosztują. Może nawet więcej, bo kupujemy nie tylko coś, czego możemy dotknąć, ale także narrację o sobie. To luksus XXI w. – kupić iluzję, że się nie kupuje.
Anna i Tom, twoi bohaterowie, są tego idealnym przykładem. Fotografują wszystko, aranżują sceny, w których ich życie wygląda lepiej. Rzeczywistość została podporządkowana obrazowi?
– Zdecydowanie tak. Kiedyś życie i reklama były oddzielone: reklama miała być ładniejsza niż produkt, a rzeczywistość była „prawdziwa”. Teraz ta granica się zatarła. Spójrz na restauracje – kiedyś były przyciemnione, intymne, romantyczne. Dziś są jasne i minimalistyczne, żeby jedzenie dobrze wyglądało na zdjęciach. Albo mieszkania – projektuje się je tak, by dobrze wychodziły na Instagramie, niekoniecznie by wygodnie się w nich żyło. Obraz stał się celem samym w sobie. Media społecznościowe wprowadziły do codzienności język reklamy. Żyjemy jak marki: budujemy własny wizerunek, opracowujemy strategie komunikacji. To nie znaczy, że jesteśmy fałszywi, po prostu tak dziś działa świat. Obraz jest walutą, a my wszyscy jesteśmy trochę influencerami.
Media społecznościowe są naszym lustrem?
– Tak, ale to lustro, które pokazuje tylko dobrze oświetlone fragmenty. Widzimy w nim siebie, jakimi chcemy być, a nie jakimi jesteśmy. Problem w tym, że z czasem zapominamy o tej różnicy. Dawniej fotografia była próbą zatrzymania chwili. Teraz jest próbą stworzenia jej od nowa, w lepszej wersji. To subtelna, ale fundamentalna zmiana. Nie dokumentujemy życia, tylko je aranżujemy. Właśnie dlatego w „Do perfekcji” nie ma fabuły, bo sugerowałaby, że istnieje jakaś ciągłość, sens, kierunek. Tymczasem nasze życie to raczej seria obrazów, niekończący się scroll.
Twoi bohaterowie są młodzi, mobilni, żyją z laptopa, podróżują. Nie mają korzeni ani dzieci. To portret pokolenia?
– Tak, choć nie chciałem pisać manifestu. Anna i Tom są typowymi przedstawicielami klasy kreatywnej: projektują strony internetowe, pracują zdalnie, mają gust, trochę pieniędzy, ale żadnej stabilności. Ich życie jest estetyczne, ale kruche. W świecie bez wspólnoty łatwo uwierzyć, że bliskość można
Zdanie musi mieć melodię
O książkach, muzyce i Warszawie
Paweł Sołtys – ps. Pablopavo, wokalista, muzyk, autor tekstów piosenek i opowiadań. Laureat Paszportu „Polityki” 2014 w kategorii muzyka popularna, w 2017 r. nominowany w kategorii literatura za zbiór opowiadań „Mikrotyki”. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Nagrody Literackiej Gdynia.
Nie lubisz udzielać wywiadów?
– Lubię, ale… bywa różnie. Czasem mam kłopot z tym, że przy kolejnej książce czy płycie zestaw pytań się powtarza i nie bardzo wiadomo, co odpowiadać. Człowiek nie chce mówić w kółko tego samego. A nie jestem Himilsbachem, żeby tak ładnie wszystko zmyślać na poczekaniu, więc bywa to trochę denerwujące. Ale to nie jest wina dziennikarzy, że się powtarzają – mam wśród nich przyjaciół, więc wiem, jak to działa. Po prostu pewne pytania nasuwają się same. Generalnie nie mam nic przeciwko wywiadom.
Ale promować się już nie lubisz?
– Tego rzeczywiście nie lubię. Zwłaszcza tego, co dzisiaj jest wymagane – żeby wrzucać coś na Facebooka, nagrywać rolki, zachęcać do głosowania na siebie czy na swoje książki. Wydaje mi się to trochę nie po dżentelmeńsku. Jak ktoś mnie pochwali – świetnie. Ale żeby samemu tak się wystawiać, to mnie irytuje. Oczywiście mam media społecznościowe i coś tam wrzucam, bo inaczej się nie da, ale staram się, żeby to było inteligentne i nienarcystyczne.
Duże wyzwanie. Tylko w Polsce rocznie wychodzi 20 tys. tytułów. Każdy próbuje się przebić. Kilka lat temu była głośna dyskusja o autorce, która promowała książkę zdjęciami w bieliźnie. Jedni mówili, że to skandal, drudzy, że każdy chwyta się tego, co ma.
– Nie będę tego oceniać. Jestem w trochę innym miejscu – także dzięki mojej muzycznej przygodzie – więc nie chciałbym recenzować młodszych koleżanek i kolegów. Ale wszystko już było. W latach 90. pewna poetka potrafiła czytać wiersze i w trakcie recytacji się rozbierać. Dziś jest nobliwą autorką nagradzaną w konkursach. Wiem jednak, że tamto działanie było mniej merkantylne, nie zawsze chodziło o pieniądze. A jeśli chodzi o sam rynek, rzeczywiście jest nadpodaż książek, ale przede wszystkim dlatego, że Polacy mało czytają. Czechy w podobnej sytuacji ekonomicznej mają dużo wyższy poziom czytelnictwa. U nas rynek się kurczy i każdy próbuje jakoś się przebić. Ja na szczęście nie muszę wszystkiego robić.
Masz już swoją markę. Kiedyś czytanie było przepustką do klasy inteligenckiej. A teraz? Mam wrażenie, że to już nie jest warunek, żeby być inteligentem.
– To kwestia wczesnej edukacji, często domowej. Za późnej PRL wszyscy czytali, bo też było mniej rozrywek, dziś masz tego nadmiar: filmy, gry, seriale. Oczywiście można przejść przez życie bez książek, jednak nawet ci biznesowi kołczowie czytają, może poradniki, ale zawsze. A ja, trochę anachronicznie, wciąż uważam literaturę piękną za jedno z największych osiągnięć ludzkości. Tylko że to jest jak sport: jeśli przegapisz kilka etapów treningu, nie wystartujesz na igrzyskach. Dlatego trzeba dbać o czytelnictwo od najmłodszych lat. Staram się moją 11-letnią córkę zainteresować książkami. W tym wieku byłem maniakalnym czytelnikiem – jak nie grałem w piłkę, to czytałem. Dzisiaj dzieci mają setki innych, szybszych i bardziej dopaminowych atrakcji.
Młodzi czytają, ale głównie tzw. literaturę Young Adult. Tyle że to produkty książkopodobne.
– Parę razy w księgarni zajrzałem do takich książek i rzeczywiście językowo bywa fatalnie, brak korekty, powtórzenia, brak sensu i logiki. Ale pamiętam dyskusję o harlequinach w latach 90. Wtedy, jako 17-latek, byłem radykałem, twierdziłem, że to ogłupia. A mój ojciec, związany z książkami, mówił: te kobiety czytające harlequiny w pociągu nie sięgną po „Ulissesa”. Ale może jedna na 100 tys. sięgnie po coś więcej. I to już coś. Bo najważniejsze jest wejście w sam rytm czytania – a nie ciągłego scrollowania telefonu. Jakość literatury gatunkowej bywa straszna, ale nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Ludzie wolą telenowelę niż Tarkowskiego – i jedno, i drugie ma prawo istnieć.
Kropka. Porozmawiajmy o twojej podwójnej tożsamości artystycznej. Pamiętam cię najpierw jako muzyka. Potem przeczytałem debiutanckie „Mikrotyki”. Mam wrażenie, że jako pisarz osiągnąłeś więcej: finały Nike, Nagroda Literacka Gdynia. Jak sam siebie postrzegasz – jesteś bardziej muzykiem czy pisarzem?
– Długo uważałem się przede wszystkim za muzyka, to mój zawód, z którego się utrzymuję. Gram koncerty – w życiu zagrałem ich pewnie ze 2 tys., od Stanów po Etiopię – nagrywam płyty, mam wierną grupę słuchaczy. Trudno byłoby udawać, że nie jestem muzykiem. Natomiast trudniej było mi się przyznać, że jestem pisarzem. Dla mnie pisarze to od dzieciństwa byli „najlepsi z ludzi” – mądrzy, wyjątkowi. Jak miałem siebie postawić obok Stasiuka? Ojciec powiedział mi po mojej drugiej książce: „Teraz jesteś pisarzem. Jedną może napisać każdy, kto umie składać zdania, ale dwie – to znaczy, że masz coś do powiedzenia”. I to mnie przekonało. Drukuje mnie „Twórczość”, inne periodyki, piszę naprawdę dużo.
W twoich tekstach znajduję rytm; gdy się czyta, czuje się melodię. Chyba to, że jesteś muzykiem, pomaga ci ładnie pisać.
– Na pewno nie przeszkadza. Już od pierwszych literackich zachwytów – gdy miałem 15-16 lat i czytałem Babla, Zamiatina, Schulza, Stryjkowskiego – zrozumiałem, że najpiękniejsze w literaturze jest coś, co trudno nazwać: melodia, rytm, fraza. Dla mnie literatura piękna powinna być przede wszystkim piękna. Nie lubię książek pisanych przezroczystym językiem, zdaniami, które ze sobą się nie łączą. Melodia jest dla mnie ważniejsza niż to, co w książce jest – nie w tym sensie, że piszę bzdury, byle miały ładny rytm, tylko że to musi
Co nam daje nostalgia?
Tęsknimy do czasów, gdy wszystko było prostsze
Julian Kutyła – socjolog, doktor nauk humanistycznych, specjalność filozofia; były redaktor naczelny kwartalnika „Krytyka Polityczna” i dyrektor Wydawnictwa KP, obecnie redaktor działu non-fiction w miesięczniku „Nowe Książki”, śledzi psychoanalityczne wątki w kulturze współczesnej.
Zdaje się, że nostalgia jest dziś jedną z najchętniej kapitalizowanych emocji. Dlaczego żerują na niej przemysł filmowy, muzyczny, rozrywkowy, design, a przede wszystkim marketing?
– Wszyscy kojarzymy piosenkę „Yesterday” Beatlesów. To też tytuł książki Tobiasa Beckera o nostalgii („Yesterday. A New History of Nostalgia”, 2023). Autor zaczyna od przyjrzenia się tekstowi tego przeboju. Trudno sobie wyobrazić, że zrobiłby podobną karierę, gdyby nie śpiewane przez McCartneya nostalgiczne słowa o czasach, gdy kłopoty wydawały się tak odległe. Becker proponuje prosty eksperyment: podstawmy sobie w zamian pierwszą wersję, którą śpiewał „na rybkę”: „Scrambled eggs / Oh my baby how I love your legs”. Już nie chwyta tak bardzo za serce, prawda?
Faktycznie. A czy zassanie nostalgii przez rynek zmieniło w jakiś sposób jej istotę?
– Oczywiście można powiedzieć, że dziś nostalgia – podobnie jak w zasadzie wszystko – została wprzęgnięta w funkcjonowanie kapitalizmu. Akurat jednak w jej przypadku zastanowiłbym się, czy nie jest z nim jakoś związana od samego początku. Samo słowo nostalgia składa się z dwóch greckich słów: nostos (powrót do domu) i algia (tęsknota), ale nie pochodzi ze starożytnej Grecji. Pojawia się dopiero w 1688 r. Wymyślił je szwajcarski lekarz Johannes Hofer w tytule rozprawy „Dissertatio Medica De Nostalgia, Oder Heimwehe”. To specyficzny moment w historii Europy, która po okresie wojen religijnych wchodzi w zupełnie nową epokę, czas wielkiego zamętu. Zmienia się wtedy percepcja świata i czasu, a przy okazji rodzi się przemysł i kapitalizm.
Nostalgię traktowano wtedy jako chorobę.
– Było to po prostu mające pozór uczoności określenie tęsknoty za domem. W czasach, gdy po całej Europie krążyły zaciężne armie, to był spory problem. Na tę przypadłość zalecano zresztą dość ciekawe lekarstwa, choćby wycieczkę w góry czy zażywanie opium. Czasem stosowano radykalniejsze metody leczenia. Szwajcarski filozof Jean Starobinski w studium pojęcia nostalgii przywołuje przypadek rosyjskich żołnierzy stacjonujących w Prusach, którzy zaczęli zdradzać jej symptomy. Dowódca dla przykładu rozstrzelał kilku chorych i reszta oddziału od razu ozdrowiała.
Obecnie postrzegamy nostalgię niekoniecznie jako tęsknotę za ojczyzną, raczej za minionymi czasami.
– To ciekawa sprawa, jak tęsknota za domem stała się dość szybko tęsknotą za wyimaginowaną bezpieczną przeszłością. Można powiedzieć, że łatwość, z jaką ta zmiana zaszła w XIX w., była pierwszym przeczuciem tego, co później wymyślił Albert Einstein – że czas i przestrzeń są w zasadzie tylko innymi wymiarami jednej czasoprzestrzeni.
Dlaczego tęsknimy za bezpieczną przeszłością?
– Połączenie nostalgii z poczuciem bezpieczeństwa umieszczonym gdzieś w przeszłości wiązałbym z czymś, co niemiecki badacz Reinhart Koselleck nazwał kiedyś upadkiem toposu „historia nauczycielką życia”. W słynnym eseju na ten temat przywołuje on epizod z 1811 r. Prusy rozważały dodrukowanie dużych ilości pieniędzy, żeby spłacić długi. Doradca w tamtejszym ministerstwie finansów za wszelką cenę próbował odwieść ministerstwo od tego pomysłu. Wreszcie użył ostatecznej broni, czyli… argumentu ze starożytności, a konkretnie przykładu Tukidydesa, który rzekomo opowiadał o niedogodnościach, jakie pojawiły się w Grecji w związku z nadmiarem papierowego pieniądza. I dopiero to przekonało rozmówcę. Tymczasem Alexis de Tocqueville w „O demokracji w Ameryce” nie zauważa w historii niczego, co może dostarczyć jakichkolwiek wskazówek do działania dziś czy jutro.
Historia zaczyna tracić na znaczeniu?
– Można powiedzieć, że radykalne przyśpieszenie historii – przemysł, handel, kapitalizm – sprawiło, że przestajemy ją postrzegać jako skarbnicę mądrości, w tak szybkich czasach przestaje być przydatna. Przestaje być zasobem narzędzi do radzenia sobie ze współczesnością, a staje się miejscem ucieczki przed jej problemami. Do tego dochodzi cała przenikająca XIX w. ideologia postępu. Badaczka nostalgii, zwłaszcza w obszarze postsowieckim, Svetlana Boym, uważa wręcz, że nostalgia i postęp są jak dr Jekyll i pan Hyde – to dwie strony tej samej monety.
W nostalgię nieodzownie wpisane jest zakłamywanie rzeczywistości?
– To zasadniczo fantazja na temat przeszłości. Gdyby z punktu widzenia psychoanalizy zastanowić się nad taką fantazją, podstawowe pytanie brzmi: jakie pęknięcie w teraźniejszości ma ona zakryć? Kiedy postrzegamy świat wokół nas jako chaotyczny i niezrozumiały, szukamy bezpiecznej przystani. To poczucie, że przecież kiedyś świat był bardziej zrozumiały i czuliśmy się w nim bardziej bezpiecznie, jest oczywiście starsze niż pojęcie nostalgii. Jednak w XX w. staje się w zasadzie przezroczyste, jesteśmy odtąd jak Molierowski pan Jourdain, który ze zdumieniem dowiaduje się
Nowotwory hematologiczne – choroby niezawinione
Apeluję: badajmy się regularnie, nie lekceważmy objawów, współpracujmy z lekarzami
Prof. Ewa Lech-Marańda – konsultant krajowa w dziedzinie hematologii, dyrektor Instytutu Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Hematologów i Transfuzjologów
Czym zajmuje się hematologia?
– Wbrew pozorom nie tylko leczeniem nowotworów hematologicznych, ale również chorobami nienowotworowymi, które występują nawet częściej niż te nowotworowe. Mam tu na myśli m.in. niedokrwistości, małopłytkowości, leukopenie, różnego rodzaju zaburzenia krzepnięcia – zarówno wrodzone, jak i nabyte. Pod względem częstości dopiero na drugim miejscu plasuje się zróżnicowana grupa nowotworów hematologicznych, czyli chorób, które potocznie nazywamy „nowotworami krwi”. Określenie to nie jest do końca precyzyjne, ponieważ w rzeczywistości wyróżniamy nowotwory mieloidalne – wywodzące się z układu krwiotwórczego, oraz limfoidalne – mające źródło w układzie chłonnym.
Skąd biorą się te choroby?
– To jedno z najczęstszych pytań pacjentów i ich rodzin. Niestety, w przypadku większości nowotworów hematologicznych nie potrafimy wskazać jednej konkretnej przyczyny. Mówimy wówczas o chorobach idiopatycznych, czyli takich, których źródło pozostaje nieznane. Wiadomo jednak, że istnieją pewne czynniki ryzyka zachorowania na nowotwory hematologiczne. Należą do nich m.in.: promieniowanie jonizujące, narażenie zawodowe na substancje chemiczne, m.in. benzen, środki ochrony roślin, pestycydy czy herbicydy. Zwiększone ryzyko obserwuje się również u osób, które przeszły chemioterapię lub radioterapię z powodu innych nowotworów.
Co jeszcze może wpływać na rozwój tych nowotworów?
– Bardzo ważnym czynnikiem są infekcje wirusowe i bakteryjne. Wiadomo, że np. zakażenie wirusem zapalenia wątroby typu C może prowadzić do rozwoju chłoniaka strefy brzeżnej śledziony, a zakażenie wirusem Epsteina-Barr zwiększa ryzyko chłoniaka Hodgkina. Z kolei zakażenie HIV – przez to, że prowadzi do wtórnego niedoboru odporności – znacząco podnosi ryzyko rozwoju nowotworów układu chłonnego.
Czy można też mówić o predyspozycjach genetycznych?
– Tak, choć trzeba podkreślić, że nowotwory hematologiczne nie są typowo dziedzicznymi chorobami w takim znaczeniu, jak np. hemofilia. Jednak w ostatnich latach odkryto, że mutacje w niektórych genach zarodkowych mogą predysponować do powstawania białaczek. To z kolei przekłada się na większe ryzyko zachorowania w rodzinach. Zdarza się ponadto, że przewlekła białaczka limfocytowa, chłoniak Hodgkina czy niektóre chłoniaki nie-Hodgkina obserwuje się częściej wśród krewnych pierwszego stopnia.
W takim razie – czy istnieje profilaktyka tych chorób?
– Niestety, nie mamy skutecznej profilaktyki pierwotnej. Dlatego nowotwory hematologiczne możemy nazywać „chorobami niezawinionymi”. Nie wynikają one bowiem z nieodpowiednich nawyków, niezdrowego stylu życia czy diety pacjenta – w przeciwieństwie do wielu nowotworów litych, gdzie np. palenie papierosów czy otyłość odgrywają kluczową rolę. W przypadku nowotworów krwi nie ma takiej prostej zależności. Możemy natomiast prowadzić profilaktykę wtórną, czyli postawić na wczesne ich wykrywanie. I tu, w części nowotworów, podstawową rolę odgrywa morfologia krwi.
Jak często należy wykonywać to badanie?
– Zalecamy, by osoby po 60. roku życia wykonywały to badanie raz w roku, ponieważ w tej grupie wiekowej ryzyko zachorowania na nowotwory hematologiczne dynamicznie rośnie. U młodszych osób można rozważyć rzadsze wykonywanie morfologii krwi, choć zawsze, gdy pojawiają się niepokojące objawy, należy ją wykonać bezzwłocznie.
Co powinno wzbudzić naszą czujność?
– Objawy nowotworów hematologicznych są różne i zależą od rodzaju choroby. Jeśli nowotwór nacieka szpik, dochodzi do wyparcia prawidłowego krwiotworzenia. Pojawia się wówczas niedokrwistość, skutkująca osłabieniem, szybkim męczeniem się, spadkiem tolerancji wysiłku. Po drugie, może wystąpić
Autoryzowany wywiad prasowy przygotowany przez Stowarzyszenie Dziennikarze dla Zdrowia w związku z warsztatami naukowo-edukacyjnymi pt. „Pacjenci hematoonkologiczni – wyzwania i nadzieje”. Jesień 2025.
Jesteśmy jak żaby w gotującej się wodzie
Teatr nie powinien być obojętny. Jest tak samo zanurzony w świecie jak całe społeczeństwo
Maja Kleczewska – reżyserka teatralna, dyrektorka Teatru Powszechnego w Warszawie
Debiutowała pani w roku 2000, inaugurując XXI w., ale pani nazwisko stało się gorące po premierze „Makbeta” w Opolu na przełomie 2004 i 2005 r. Nie bacząc na mrozy i śniegi, dotarłem na miejsce, w pokoju gościnnym też panował ziąb, w pobliskiej kawiarni kawa była przepalona, ale spektakl wyrównywał te niedogodności. Nie wiem, czy to był jakiś spisek, ale w ciągu jednego roku zdarzyły się w Polsce cztery premiery „szkockiej sztuki”, jak wymijająco nazywa się w teatrze to dzieło Szekspira, podobno przeklęte. Nie tylko pani sięgnęła wówczas po „Makbeta”, także Andrzej Wajda, Piotr Kruszczyński, a niedługo potem Grzegorz Jarzyna. Co się działo akurat w tym roku, że przyszedł czas na „Makbeta”?
– Tak rzeczywiście było. W tym roku będzie chyba czas „Hamleta”. Przeglądałam plany repertuarowe teatrów. Robert Talarczyk ma wystawiać „Hamleta” po śląsku. Zastanawiałam się wielokrotnie nad tym zjawiskiem. Wykluczam takie wyjaśnienie, że to dlatego, że ktoś komuś powiedział.
To musi być coś poważniejszego.
– Dużo poważniejszego. Coś jest w powietrzu, jakieś przeczucie, że tylko przez tę sztukę można wyrazić coś z obszaru niewypowiedzianego, że po prostu istnieje napięcie, które szuka ujścia.
Pozostaje do wyjaśnienia pani związek z „Makbetem”, bo problem z tą tragedią polega na tym, że w teatrze prawie nigdy się nie udaje. A pani się udało.
– Zadzwonił do mnie Bartosz Zaczykiewicz, który był wówczas dyrektorem w Opolu. A myśmy razem studiowali i wspólnie tego „Makbeta”, tę przeklętą szkocką sztukę, przerabialiśmy na zajęciach z naszym dziekanem w PWST, Janem Kulczyńskim. Czytaliśmy wszystkie tłumaczenia i zajmowaliśmy się tym przez dwa lata.
To musiało wejść pod skórę.
– Mało tego, jak przyszłam do Krakowa, bo z powodu rozmaitych perypetii życiowych musiałam kontynuować studia w Krakowie, ówczesny dziekan Jan Maciejowski zapowiedział, że będziemy analizować „Makbeta”. To również trwało dwa lata. Wprost niewiarygodne – już nie dwa lata, ale cztery lata zajmowałam się „Makbetem”.
Nie było wyjścia, musiała pani wystawić tę sztukę.
– Co najmniej dwie godziny w tygodniu albo i więcej obcowałam z „Makbetem”, tak więc znałam bardzo dobrze tę sztukę, ale kiedy Zaczykiewicz zapowiedział, że ten mój „Makbet” ma być grany na dużej scenie, trochę mnie to przeraziło.
Nie dziwię się, to scena potworna, największa w polskim teatrze.
– Tu nie ma żartów, to naprawdę gigantyczna scena. A ja wcześniej na takich wielkich scenach nic nie robiłam, reżyserowałam w Wałbrzychu, w Jeleniej Górze, ale to nie były sceny tak wielkie i nie takie duże tytuły. Pomyślałam jednak, że to wspaniałe wyzwanie.
Po tej pamiętnej serii „Makbetów” doszedłem do wniosku, że najważniejsze jest to, kim są w tej sztuce wiedźmy.
– To prawda, to determinuje interpretację.
U pani to były drag queen. Jak pamiętam, wtedy to było dość szokujące. Zresztą spektakl był wywrotowy.
– 20 lat temu było łatwiej o wywrotowe spektakle.
Dziś trudno sobie wyobrazić, co trzeba by wywrócić. Ale wtedy to był szok, poza tym to były jednak wiedźmy maski. Nie było wiadomo, co się kryje pod makijażem. W tym samym czasie Wojciech Smarzowski szykował się do realizacji „Domu złego”. Pani „Makbet” to był dom zły, tyle że Szekspirem opowiedziany. Nie było w nim dobrych bohaterów ani krzepiących rozwiązań.
– Chyba będę robić „Makbeta” jeszcze raz. W Ukrainie.
Tymczasem minęło ćwierć wieku od pani debiutu teatralnego – w roku 2000 wyreżyserowała pani mocny wymową monodram „Jordan” w Teatrze Słowackiego z Dominiką Bednarczyk w roli dzieciobójczyni i ofiary przemocy domowej. Niemal równo 25 lat później obejmuje pani dyrekcję Teatru Powszechnego w Warszawie. Pani unikała etatów. Wytrwała pani, zdaje się, zaledwie trzy lata w Opolu.
– Tak, ale tam miałam zaledwie symboliczne ćwierć etatu.
Nie lubiła pani być przytroczona do jednego miejsca.
– Zostałam jednak przytroczona na wiele lat do Akademii Teatralnej.
To jeszcze jedna strona pani zawodowej aktywności: pedagogika, ale mam na myśli reżyserię – widać wyraźnie, że wolała pani swobodę wyboru od związku z jednym teatrem. Teraz to się zmieni?
– Teraz? Wciąż trudno powiedzieć, bo dyrektorką jestem od miesiąca, bardzo krótko. Tak naprawdę będę umiała na to pytanie odpowiedzieć może za rok: jak to ze sobą połączyć, jak być dyrektorką i reżyserką i jak się zaopiekować artystami, których zapraszam do współpracy, żeby









