Chałturnicy z tytułem profesora

Chałturnicy z tytułem profesora

W środowisku naukowym coraz więcej konformizmu, nepotyzmu, bylejakości i zgody na wątpliwe moralnie postępowanie Poglądy wyrażone przez pana Adama Pronia w artykule „Czy świat nauki oszalał?” (Przegląd, nr 48) są z pewnością ciekawe i – muszę przyznać – wyważone. Wydaje się jednak, że niektóre wymagają uściślenia, inne zaś – poszerzenia lub interpretacji. Trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że stan nauki polskiej stał się w 2004 r. przedmiotem najżywszego zainteresowania mediów. Tych kilka publikacji wiosny nie czyni. Ale ważniejsza od medialnego zgiełku jest odpowiedź na pytanie, co z tego zainteresowania wynika. Otóż nic. Gazety trochę popiszą i znów rzucą się na inny, świeży temat, w rodzaju kolejnej afery. Tymczasem nie prowadzi się żadnej rzeczowej dyskusji o sprawach dla kraju ważnych. A wśród najważniejszych są edukacja i nauka. Co więcej, decyzje w sprawie przyszłości tych obszarów życia społecznego są decyzjami stricte politycznymi, do których jednak nasza klasa – pożal się Boże – polityczna nie ma serca ani głowy. I nic tu nie pomogą żadne zmiany ustawy, zresztą kosmetyczne. Zaliczam się do tej grupy, która uważa, że bez głębokich zmian raczej się nie obejdzie. Być może, rację ma prof. Proń, iż z nauką nie jest tak źle, jak to można wyczytać z opinii tych w gorącej wodzie kąpanych. Ale nawet jeśli nie jest źle, mogłoby być znacznie lepiej. Bo, niestety, duża cześć nakładów na naukę jest po prostu marnowana i zbyt wiele pary idzie w gwizdek. Nie rozumiem też, dlaczego „zniesienie habilitacji w naukach ścisłych i przyrodniczych spowoduje obniżenie poziomu tych nauk”, gdyż „w wielu przypadkach o awansach naukowych decydowałyby opinie władz administracyjnych”. Proszę więc odpowiedzieć na pytanie, która z polskich habilitacji stanowiła (stanowi) kamień milowy w rozwoju nauki? W moim przekonaniu – żadna. Te niskonakładowe publikacje służą tylko i wyłącznie do pokonania kolejnej przeszkody na drodze kariery naukowej w Polsce. Czy świat nauki oszalał? Tak, panie profesorze – oszalał. Mój starszy kolega, profesor zresztą, mawiał: „No, napisać jeden dobry artykuł w ciągu roku, no, góra dwa, to możliwe, więcej – to już chałtura”. I chałturzymy na potęgę. Ilość nie przechodzi zaś w jakość, która w większości publikacji jest po prostu żadna. To prawda, że przyczyną jest presja liczby publikacji, ale to my sami daliśmy się zwariować i co gorsza, wygodnie nam z tym, bo liczba publikacji jest takim wygodnym i prostym wskaźnikiem. Być może, średni poziom doktoratów jest wyższy niż kilkanaście lat temu, ale przecież sam autor stwierdza, że średni poziom publikacji drastycznie się obniżył, a to one przede wszystkim stanowią o wartości nauki. Sytuacja taka pogarsza i tak już niski średni stan moralny środowiska naukowego. Inni tak robią, to i ja muszę. Bardzo przypomina mi to sytuację, gdy tłumaczę synowi: to, że inni oszukują i kradną, nie znaczy, że i my musimy. Coraz więcej w środowisku naukowym konformizmu, nepotyzmu, bylejakości i zgody na wątpliwe moralnie postępowanie. I niestety coraz mniej to komuś przeszkadza. Przypatrzmy się bliżej temu zjawisku na przykładzie nadmiernej chęci publikowania. Znam takich polskich „naukowców”, którzy chwalą się prawie setką publikacji w ciągu roku (z litości nie przytoczę nazwisk). To oczywista patologia, jednak normą jest kilkanaście, kilkadziesiąt publikacji rocznie. Jak to zrobić? Otóż są trzy sposoby. Wariacje na temat. Wybieramy dwa, trzy tematy i piszemy kilkanaście artykułów, które niewiele różnią się od siebie (czasem tylko tytułem). Zgłaszamy je na konferencje, na które nawet nie musimy jechać. A że wartość publikacji prawie zerowa? Nic nie szkodzi: my mamy publikacje, organizatorzy – pieniądze. Zabawę możemy powtarzać właściwie co roku. Wobec mnogości konferencji ryzyko wpadki jest prawie zerowe. Zresztą naprawdę rzadko się zdarza, by publikacje przed drukiem były porządnie recenzowane, bo albo brak ochoty, albo czasu, albo wyświadcza się grzeczność. Nawiasem mówiąc, system recenzji jest źle zorganizowany, i to nie tylko u nas. Recenzent nie powinien znać nazwisk ani miejsc pracy autora(ów) recenzowanej publikacji – może wtedy byłoby odrobinę lepiej. Spółdzielnie. Ze świecą szukać teraz artykułów podpisanych jednym nazwiskiem. Reguła to dwóch, trzech autorów (reguła, bo można napotkać publikacje i dziesięciu autorów). Mówi się, że to dlatego, iż skomplikowane tematy wymagają pracy zespołowej. W większości przypadków

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 51/2004

Kategorie: Opinie
Tagi: Adam Stawowy