Tak dobrego festiwalu w Gdyni nie mieliśmy od dawna Kilka znakomitych filmów, takich jak zwycięska „Ida” Pawła Pawlikowskiego czy poruszające „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy, ale także wizyta Romana Polańskiego i pokaz niezwykłego „Kongresu” Ariego Folmana – tak dobrego festiwalu w Gdyni nie mieliśmy od dawna. Była to impreza pod wieloma względami wyjątkowa. Dawno o Złote Lwy nie rywalizowało tyle tak dobrych fabuł. W konkursie głównym znalazło się 14 filmów (ostatecznie wycofano będące ciągle w realizacji „Psie pole” w reżyserii Lecha Majewskiego). Zazwyczaj pojawiał się jeden cichy faworyt, może dwaj. Tym razem było inaczej. Ostatecznie w ocenie jurorów i w głosowaniu dziennikarzy zwyciężyła „Ida” Pawlikowskiego. – To obraz bardzo prosty, zrobiony chłodnym okiem, a przez to głęboko poruszający, wzruszający i bolesny – powiedział Janusz Głowacki, przewodniczący jury 38. Gdynia – Festiwalu Filmowego, którego w pracy wspomagali Urszula Antoniak, Agata Buzek, Kirsten Niehuus, Arthur Reinhart oraz Christopher Hampton i Agnieszka Holland. Nagrodzeni i przeoczeni Po prezentowanej w Polsce w zeszłym roku niezbyt udanej „Kobiecie z piątej dzielnicy” mieszkający od 1971 r. na stałe w Wielkiej Brytanii Pawlikowski przyjechał do Gdyni z filmem jakże innym, wysmakowanym artystycznie, dopracowanym w niemal każdym szczególe. Reżyser przenosi nas do Polski początku lat 60. Świadomie czarno-biała faktura dobrze odzwierciedla szarą rzeczywistość epoki gomułkowskiej (zachwycają oddające ducha tamtych czasów zdjęcia Łukasza Żala). W nieco przygnębiającej scenerii reżyser umieścił dramat dwóch kobiet: dziewczyny, która za kilka dni ma przyjąć święcenia zakonne (tytułowa Ida), oraz jej ciotki Wandy Gruz, która w czasach stalinowskich była zagorzałą komunistką i wydawała wyroki śmierci (nieprzypadkowe skojarzenia ze słynną prokurator Heleną Wolińską-Brus, którą reżyser poznał w Oksfordzie – chciał nawet nakręcić o niej dokument, ale się nie zgodziła). Teraz jest na bocznym torze i topi ból odrzucenia w alkoholu oraz w przygodnych związkach z mężczyznami. To dzięki niej Ida dowiaduje się, że jest Żydówką. Wyciszona i nieśmiała zostaje skonfrontowana z ekstrawertyczną, ale pełną wewnętrznego żalu i goryczy ciotką, którą fenomenalnie zagrała Agata Kulesza (zasłużona nagroda za pierwszoplanową rolę kobiecą). To kolejna wybitna kreacja tej aktorki, chyba nawet lepsza od tytułowej roli we wstrząsającym mazurskim dramacie „Róża” Wojciecha Smarzowskiego. Widzowie nie zobaczyliby jednak filmowej Idy, czyli debiutującej na dużym ekranie Agaty Trzebuchowskiej, gdyby nie Małgośka Szumowska. To ona, wiedząc, że Pawlikowski ma olbrzymi problem ze znalezieniem aktorki do tej roli (podobno obejrzał ponad 500 kandydatek), zadzwoniła do niego i powiedziała, że koło niej w kawiarni siedzi dziewczyna, której fizjonomia może mu odpowiadać. Zrobiła jej zdjęcie, przesłała reżyserowi i… trafiła w dziesiątkę. To niejedyny jej sukces na tegorocznym festiwalu. Zrealizowana przez nią w kameralnej scenerii mazurskiej wsi i pobliskich jezior opowieść o samotności i homoerotycznej miłości duchownego do podopiecznego zdobyła Srebrne Lwy oraz nagrodę za reżyserię. Mimo że Szumowska odbierała je sama, za każdym razem podkreślała, że pracuje zespołowo i bardzo przywiązuje się do współpracowników. W tym przypadku nie są to czcze słowa, bo na jej filmowe sukcesy od lat pracują również operator Michał Englert, montażysta Jacek Drosio oraz producentka Agnieszka Kurzydło. Jury doceniło „W imię…” także za niewątpliwie rzetelnie stworzoną kreację Andrzeja Chyry (ksiądz Adam). Czołowy polski aktor z powodzeniem zmierzył się z nośnym od kilku lat w polskich mediach tematem homoseksualizmu wśród księży. Ale czy to była jego najlepsza rola? Jedno jest pewne – takim werdyktem skrzywdzono murowanego kandydata do nagrody, Dawida Ogrodnika. Ten krakowski aktor stworzył uznawaną niemal powszechnie za wybitną rolę chłopaka chorego na porażenie mózgowe. Nie należy też zapominać o Kamilu Tkaczu, który z nie mniejszym zaangażowaniem wcielił się w postać Mateusza w dzieciństwie. Ale tak już bywa, że jurorzy dają prztyczka w nos faworytom. A „Chce się żyć” to film naprawdę niezwykły w polskiej kinematografii. Rzadko się ogląda tak kompletne obrazy, prezentujące, w dodatku z odrobiną humoru, dramatyczne losy niepełnosprawnego bohatera, który mimo ułomności cieszy się życiem. Takim, jakie ono jest – raz smutne, raz wesołe. Film Macieja Pieprzycy, nad którym reżyser pracował trzy lata, trafił do Gdyni w glorii zwycięzcy MFF w Montrealu. Od pierwszego pokazu zachwycił nadbałtycką









