Uszanuję decyzję świadka, ale jego odmowa nie spowoduje, że przestanę zajmować się tematem Przemysław Semczuk – dziennikarz i pisarz, autor książki „M jak morderca” o Karolu Kocie, który w latach 60. wywołał w Krakowie psychozę strachu Dlaczego Karol Kot zabijał? – Moim zdaniem był chory psychicznie. Nie miał mitycznego guza mózgu, o którym długo mówiono. Zespół biegłych z Krakowa stwierdził, że był chory psychicznie. Ale biegli z Grodziska Mazowieckiego, których opinia stała się wiążąca, uznali go za zdrowego, mogącego w pełni odpowiadać za popełnione czyny. – Nie do końca. Krakowscy biegli uznali, że pewne objawy wskazują na możliwość wystąpienia choroby. To zmieniało kwalifikację prawną. Jednak orzeczenie biegłych z Grodziska Mazowieckiego było wygodniejsze. Oni wtedy zawsze orzekali właściwie. To znaczy jak? – W pewnych sprawach wyrok nie zapadał w sądzie. Ale by zapadł właściwy, potrzebowano podkładki, żeby zachować pozory. Tak było w najbardziej znanej sprawie, wampira z Zagłębia, w której o kilkanaście morderstw oskarżono Zdzisława Marchwickiego. Ogromną rolę w tym procesie odegrali biegli z Grodziska. Choć kiedy czytam ich opinie, mam wątpliwości, czy psychiatrzy w ogóle powinni się wypowiadać. Ich orzeczenia są śmieszne. Biegli przepisywali zeznania świadków w taki sposób, jakby potwierdzali ich autentyczność. Własnych wniosków było niewiele. Na sto stron dokumentu dosłownie dwa akapity. Różnice w opiniach biegłych wynikały z koniunkturalizmu zespołu z Grodziska Mazowieckiego? – Biegli powołani do sprawy Kota pochodzili z dwóch różnych szkół psychiatrii. Psychiatria nie jest nauką ścisłą, zero-jedynkową. Obserwując zachowanie podejrzanego, jeden stwierdzi, że występuje u niego takie zaburzenie, a drugi, że inne, albo że go w ogóle nie widzi. Jeden z biegłych psychiatrów sam powiedział, że to, jak oni interpretują zachowania pacjentów, zależy od wcześniejszych doświadczeń zawodowych, od tego, z jakimi pacjentami pracowali, jakie przypadki badali. Nie uważasz, że biegli z Grodziska za bardzo ulegali naciskowi społeczeństwa, które chciało linczu? – Psychiatrzy raczej nie, dla nich to nie miało znaczenia. To sąd uległ presji społeczeństwa. Podczas „turnieju biegłych”, bo tak to nazwała prasa, chodziło o coś innego. Biegli z Grodziska nie byli pracownikami naukowymi. Zdzisława Truszczyńska miała doktorat, a Andrzej Różycki nie. Leczyli na oddziałach i byli jednocześnie biegłymi. W zespole krakowskim byli klinicyści ze szpitala uniwersyteckiego z ogromnym dorobkiem badawczym. To trochę tak, jakby mechanik samochodowy chciał się spierać z inżynierem projektującym silniki. Co ciebie najbardziej zastanowiło po przeczytaniu akt sprawy? – Nikt podczas procesu nie zwrócił uwagi na to, że Karol słyszał głosy, które mu coś kazały. To dosłownie kilka zdań, które padają na sali sądowej. W opiniach biegłych nie ma o tym ani słowa. Sędzia próbował dopytywać, ale Kot odmówił odpowiedzi. I nikt dalej tego wątku nie ciągnął. Powinien? – Co nam przychodzi na myśl, gdy się dowiadujemy, że oskarżony słyszał jakieś głosy? Schizofrenia. Biegli stwierdzili zaś, że nie jest schizofrenikiem. Rówieśnicy Kota już w szkole widzieli, że jest dziwny, agresywny. Kolekcjonował noże, opowiadał o fantazjach związanych z zadawaniem bólu. Może gdyby zareagowało środowisko – rówieśnicy, nauczyciele, rodzice – nie doszłoby do tragedii? – Nie sądzę. To był rzadki przypadek psychopaty. O to także spierali się biegli. Oczywiście Grodzisk twierdził, że Kot nie jest psychopatą, a Kraków, że wykazuje cechy typowe dla psychopatów i sadystów. Inną sprawą jest hobby. Dzisiaj kolekcjonowanie noży nie wydałoby się dziwne, ale w tamtych czasach może powinno. Jednak otoczenie musiało zauważyć, że to nie tylko pasja. To była niezdrowa fascynacja. Z akt śledztwa, które szeroko przytaczasz w książce, wynika, że matka Kota zachowywała się tak, jakby nie dopuszczała do siebie pewnych faktów. – Rodzice, zwłaszcza matki, w jakimś stopniu zawsze usprawiedliwiają swoje dzieci. Nie zauważają pewnych zachowań, a nawet im zaprzeczają. Tyle że Karol w domu się maskował. Owszem, nie krył się z kolekcjonowaniem noży, rzucał nimi namiętnie i tłumaczył rodzicom, że to część treningu, że wyrabia celność. A oni przyjmowali to bezkrytycznie. Przesłuchiwani przez śledczych koledzy Kota opowiadali, że w szkole był obiektem drwin. – Wszyscy zeznawali w ten sam sposób: „Koledzy przezywali…”, „Koledzy z niego się śmiali…”. Ale nie padają imiona ani nazwiska. Nie mówią też „my”. Jest ich 30 w klasie i każdy mówi









