Travolta po polsku

Travolta po polsku

Nie chcę marnować czasu w teatralnym bufecie Rozmowa z Konradem Imielą – absolwent wrocławskiej PWST, aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu – zagrał główne role w spektaklach muzycznych „Przygody Tomka Sawyera”, „Krwawe gody” i „Przygody Hucka Finna, czyli o czym dziś napisałby Mark Twain”. Ma też na koncie role filmowe: „Autoportret z kochanką”, „W pustyni i w puszczy”, „Quo vadis” oraz w Teatrze Telewizji: „Historia noża”, „Niech no tylko zakwitną jabłonie”. – W musicalu „Grease” granym w Teatrze Roma odniosłeś wielki sukces. To twoja pierwsza rola na stołecznej scenie. Do tej pory byłeś gwiazdą Teatru Polskiego we Wrocławiu. – Dziękuję za komplementy, ale nigdy nie byłem gwiazdą Teatru Polskiego. Moje najważniejsze dokonania artystyczne miały miejsce poza instytucjonalnym teatrem, na scenach offowych. Największe moje zadania aktorskie na deskach Teatru Polskiego to główne role w dwóch bardzo popularnych sztukach muzycznych dla młodych widzów, ale – nie umniejszając ich rangi – to nie musicale określają status aktora w teatrze dramatycznym. Zawsze lubiłem śpiewać, więc… – Czyżby decyzja o zmianie teatru i miasta była podyktowana niecierpliwością? Czy apetyt na karierę musi się w Polsce wiązać z wyjazdem do Warszawy? – Nie zamierzam przenosić się do Warszawy! Choć cieszę się, że mogę pracować w najlepszym polskim teatrze muzycznym. We Wrocławiu udało mi się zdobyć pewną popularność – byłem zawsze dość aktywny, a więc również widoczny. Ale chciałem zaistnieć w skali ogólnopolskiej. Warszawa jest bardzo egocentryczna. Z perspektywy stolicy bardzo rzadko zauważa się inne miasta. To wina scentralizowanych mediów. Krakowianie wiedzą, co się dzieje we Wrocławiu, w Warszawie, Gdańsku czy Legnicy. Podobnie poznaniacy, gdańszczanie, wrocławianie i mieszkańcy innych miast. Polska wie, co się dzieje w Polsce. Warszawa wie, co się dzieje w Warszawie. Kiedy zostałem zaproszony na przesłuchanie do „Grease”, uznałem, że nie ma powodu, by się obrażać na rzeczywistość, zwłaszcza że dyrektor Wojciech Kępczyński już kiedyś proponował mi współpracę przy „Crazy for you”. Udało się – dostałem rolę Danny’ego Zuko i zaczęło się rockandrollowe granie, tańczenie i śpiewanie. Świetny zespół, świetnie zarządzany teatr, znakomity repertuar. – Konkurencja była poważna. Do końca nie wiedziałeś, czy zagrasz w przedstawieniu premierowym. – Nie wiedziałem, bo Wojciech Kępczyński chciał podjąć decyzję w ostatnim momencie. A miałem poważnego „przeciwnika” do roli – bardzo popularnego Michała Milowicza. Ta cała sytuacja czteromiesięcznego konkursu kosztowała mnie sporo zdrowia, ale nie odpuściłem… Cieszę się, że mogłem zagrać premierę i cieszę się, że z Michałem mamy bardzo koleżeńskie, dobre stosunki. – Czy podobnie jak Milowicz uwielbiasz Elvisa i muzykę z tamtych czasów? – Nie jestem dzieckiem rock and rolla. To raczej muzyka moich rodziców. Ja częściej słuchałem dobrego jazzu, Ewy Demarczyk, a potem współczesnej awangardy, np. Toma Waitsa. Ale piosenki z filmowej wersji musicalu z Johnem Travoltą zawsze mi się bardzo podobały. Nie marzyłem, że to właśnie ja będę pierwszym wykonawcą ich polskich wersji. – Czy jako aktor dramatyczny nie odczuwasz niedosytu, stykając się z banalnym musicalowym tekstem? W końcu libretto to nie Szekspir, Witkacy ani Sarah Kane? – Na samym początku pracy miałem z tym nieco problemów. Zwykle na próbach czytanych poszukuje się sensów, wieloznaczności, treści ukrytych między wierszami. A tu wszystko jest bardzo proste. Nie ma sensu szukać drugiego dna, bo go po prostu nie ma. Walorem są za to znakomita muzyka, choreografia i widowiskowość. To po prostu zupełnie różne gatunki artystyczne. – Czy w Polsce mamy szansę na drugi Broodway lub West End? – To będzie bardzo trudne. Wcale nie z przyczyn artystycznych, bo jestem przekonany, że mamy już bardzo dobrych artystów teatru muzycznego. Problemem są ceny. Musical musi mieć odpowiednią oprawę, a to kosztuje. Rzadko zdarza się pozyskać sponsora zdolnego udźwignąć koszty potężnej produkcji musicalowej. Obecnie takiego teatru nie da się utrzymać tylko z wpływów z kasy. Wybitny znawca i producent musicali, właściciel praw do wielu przebojowych tytułów broadwayowskich (m.in. „Miss Saigon”), Cameron Mackintosch, zapytany w Warszawie, kiedy polscy aktorzy będą mieć gaże podobne do nowojorskich, odpowiedział ponoć, że wówczas, kiedy widzowie będą w stanie płacić 300 zł za bilet. 75 dolarów to średnia cena za obejrzenie takiego wieloobsadowego widowiska!

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2002, 2002

Kategorie: Kultura