Marek Piwowski zapowiada nakręcenie drugiej części swego kultowego filmu. Ale nie tłumaczy, po co Średnio raz na dwa lata Marek Piwowski zabiera się do kręcenia „Rejsu II”. W tym roku też zapowiada, że latem ruszą zdjęcia z udziałem Stanisława Tyma, Janusza Głowackiego (scenarzysty pierwowzoru), a także Marka Kondrata i Wojciecha Manna. Mamy jednak nadzieję, że z projektu nic nie wyjdzie. Dlaczego? Bo „Rejs II” jest możliwy, ale pod warunkiem że Piwowski zapomni o wszystkim, co kojarzy się z „Rejsem” pierwszym. Bo „Rejs” pierwszy nie dlatego jest interesujący, że pokazali się w nim Tym czy Himilsbach w wesołych skeczach, lecz dlatego, że celnie punktował ówczesne „instytucje społecznego wychowania”. Dla młodego pokolenia to już głęboka archeologia. Młodzi inteligentni Polacy – owszem – potrzebują odreagowania głupoty. Ale głupoty własnych czasów. Co w ich „Rejsie” miałaby do roboty parada zgredów z innej epoki? PRL dla początkujących Sam „Rejs” będzie bowiem już za parę lat filmem historycznym – przed projekcją trzeba będzie wynajmować prelegenta, który wytłumaczy, dlaczego rodzice widzów w tym akurat miejscu się śmiali. Autor niniejszego tekstu wie, co pisze. Niedawno został poproszony przez grono ambitnej młodzieży akademickiej o zaprezentowanie filmu „Miś” – koniecznie z komentarzem uczestniczącym. Bo młodzież słyszała, że to bardzo śmieszna komedia, ale młodzież nie rozumie, z czego właściwie dorośli rechoczą. Projekcja wyglądała tak, że co chwila zatrzymywałem płytę i tłumaczyłem: „Ten pan chce wejść na lotnisko, by odprowadzić mamę, ale nie może bez okazania bodaj przeterminowanego biletu. Więc kupuje taki przeterminowany bilet i na niego może wejść. Bo tu nie chodzi o sam bilet, tylko o zaspokojenie żądań portiera, który pracuje na fikcyjnym stanowisku i egzekwuje fikcyjne bilety”. Nic z tej edukacji nie wyszło. Młodzież po prostu nie rozumiała. Ale żeby zrobić przyjemność prelegentowi, śmiała się – na chybił trafił. Kiedy na sali rozległ się śmiech po zupełnie neutralnej kwestii: „Zamknij za mną drzwi…”, prelegent się poddał i zaproponował: „To już może oglądajmy ten film ot tak, żywiołowo”. Zebranie bez końca Z „Rejsem” za chwilę będzie podobnie. Bo – na przykład – jedna z głośniejszych scen filmu to zebranie inicjujące wycieczkę statkiem po rzece. Dookoła „piękne okoliczności przyrody”, a w kajucie tępa nasiadówka. Uczestnicy zebrania męczą się i nudzą, ale właściwie nikt nie ma odwagi przerwać tej paranoi. Młodsi widzowie niewiele rozumieją z tej sceny. Nic dziwnego – im jest zupełnie nieznany ówczesny terror zebraniowy. Zarysujmy więc kontekst z epoki. „Zauważyłam, że na każdym zebraniu wielu obecnych zajmuje się jakąś mechaniczną czynnością. Obgryzają emalię z paznokci (kobiety) albo czyszczą sobie zapałką zęby (mężczyźni). Dają tym dowód, że kompletnie nie interesuje ich temat zebrania”, skarżyła się już we wczesnych latach 50. czytelniczka „Zielonego Sztandaru”. Tymczasem dłubanie w zębie było skromnym sposobem przeciwdziałania zebraniomanii. A ta była tylko skromną częścią ówczesnej obyczajowości wakacyjnej. W Ciechocinku za skandal uznano w 1953 r. fakt, że pewien „obywatel przyszedł na posiedzenie rady kuracjuszy w niedbale rozpiętej bluzie od piżamy”. Zresztą Ciechocinek przodował we wdrażaniu wakacyjnego bon tonu. Do czarnej legendy tego uzdrowiska przeszła „pielęgniarka Mazurek”, chłostana biczem krytyki prasowej za to, że „pogardliwym wzrokiem odprowadza pacjenta, który nie dał napiwku”. Niedługo uprawiała ten proceder. „Pielęgniarka Mazurek została zawieszona w czynnościach”, triumfowała „Przyjaciółka”. Mazurek odeszła, wątpliwości pozostały. „Czy pracownicy wypada siedzieć, rozmawiając z przewodniczącym Rady Narodowej?”, podjęła palący problem czytelniczka „Zielonego Sztandaru”. Dyskusji nie było końca. Akademia ku czci Inna sekwencja z „Rejsu” to przygotowanie uroczystej akademii. I znowu rzecz jest niezrozumiała bez zarysowania kontekstu. Tymczasem akcja filmu rozgrywa się w kraju, gdzie kwitła procedura świętowania. Jak nie z okazji państwowych, to przynajmniej drobnych, branżowych. Pogrzebmy w pożółkłych gazetach. Kolejarze – „ludzie żelaznych szlaków” – mogli na przykład w Białymstoku w 1972 r. z okazji swego święta obejrzeć w teatrze (!) eksponaty wypożyczone z muzeum kolejnictwa. Leśnicy – „ludzie dębowego liścia” – dowiadywali się w dniu swojego święta (pierwsza niedziela kwietnia) o przyznaniu im nowych barakowozów i „schronów do suszenia ubrań”. W Dniu Chemika ulicami Płocka defilowała młodzież z tamtejszego technikum chemicznego, niosąc zapalone lampy naftowe. Lokalni specjaliści od propagandy ciągle wymyślali
Tagi:
Wiesław Stanowski