Najbliższe amerykańskie wybory mogą przemeblować obie izby parlamentu. Od ich wyniku zależy, jak będą wyglądać dwa ostatnie lata prezydentury Busha Korespondencja z Waszyngtonu Nie jest to pytanie z jakiegoś obleśnego kawału, ale poważny dylemat zoopolityczny, jaki mają do rozwiązania Amerykanie w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, raz na cztery lata. W tym roku będzie to akurat data 7 listopada. W tej symbolice osioł jest symbolem Partii Demokratycznej, a słoń Partii Republikańskiej. Ponieważ zwierzę z trąbą panuje w Białym Domu, a jego koledzy w Senacie i Izbie Reprezentantów, pytanie, co reprezentanci długouchych mogą zrobić przy okazji wyborów, aby ten układ nieco się zmienił, jest niebanalne. Jest to także problem kolorystyczny, barwą demokratów jest bowiem błękit, a republikanie wybrali sobie kolor czerwony, co dla polskich skojarzeń estetycznych może być dolegliwe. No bo jak brzmi obiektywne po jankesku stwierdzenie: „Czerwoni trzymają Kapitol” w naszych uszach? Co jest, co będzie? Obecne wybory to typowa midterm election przypadająca w połowie kadencji prezydenckiej. Amerykanie pójdą wybierać całą 435-osobową Izbę Reprezentantów, jedną trzecią stuosobowego Senatu, 34 z 50 gubernatorów stanowych oraz liczne władze lokalne. Oczywiście najbardziej interesujące są szczyty władzy, czyli Kapitol. Wieloletnią regułą jest, że partia prezydencka w takim starciu traci. Stan posiadania Partii Republikańskiej to dziś 232 miejsca w Izbie Reprezentantów i 55 w Senacie. Ich rywale demokratyczni mają odpowiednio mniej: 202 kongresmanów i 44 senatorów. Stawkę dopełnia po jednym niezależnym w obu izbach. Nim zajmiemy się przyczynami, dla których to się zmieni, pozostańmy przy liczbach. Gra w te numerki cała Ameryka, na przelicznych blogach produkując swoje prognozy wyborcze i przyjmując zakłady jak na wyścigach konnych. Poza jakimiś fantasmagoriami, mówiącymi, że nagle niebieskim urośnie w Kongresie do 241, a w Senacie do 54, co dawałoby im utraconą w 1994 r. pełnię władzy parlamentarnej, w poważnych i realistycznych dyskusjach uważa się, że walka będzie wyrównana i do końca niebywale zacięta. Niezwykle popularna strona www.electionprojection.com, przeżuwająca codziennie mnóstwo danych ze wszystkich stanów, ze swym gwiazdorem „Blogującym Cezarem” uznawanym za jednego z najlepszych prognostyków, przewiduje, że Demokraci mogą osiągnąć 219 miejsc w Kongresie i 47 w Senacie. Z kolei prof. Gary Jacobson, zawodowy analityk sceny parlamentarnej w University of California w San Diego, prognozuje na odwrót, uważając, że czerwoni utrzymają w izbie niższej pięcio-, siedmioosobową przewagę. – Obwody wyborcze zostały tak wykrojone według partyjnego klucza za obecnej prezydentury, że tylko trzęsienie ziemi może pozbawić Republikanów większości – przekonuje. Uważa natomiast, że uzyskanie przez Demokratów 52-53 miejsc senackich jest możliwe i o wiele bardziej prawdopodobne. Oczywiście taki scenariusz byłby bardzo po myśli nowojorskiego senatora Chucka Schumera, który jest dowódcą Demokratów w bitwie o odzyskanie izby wyższej. Dzielnie wspomaga go w tym koleżanka senator z Nowego Jorku, Hillary Clinton, sama zresztą ubiegająca się o reelekcję. Po prześledzeniu 52 różnych prognoz wyborczych dostrzegłem tylko 14 dających na Kapitolu monopartyjną większość „słoniom” lub „osłom”. W dziewięciu przypadkach – Demokratom, w pięciu – Republikanom. W 38 przypadkach przewidywany jest podział władzy. W 20 miałaby to być nadal kongresowa dominacja czerwonych, ale już z niebieską przewagą senacką. W 18 Izba Reprezentantów miałaby trafić w ręce Demokratów, a Senat pozostałby republikański. Oczywiście scenariuszem koszmaru sennego byłoby dla George’a W. Busha zmaganie się do końca jego dni w Białym Domu z oboma izbami opozycyjnymi. A losem na loterii – zachowanie dzisiejszego status quo. Czynnik prezydencki Czytając aktualny „Newsweek”, prezydent nie ma chyba dobrego humoru, bo tygodnik przynosi wynik swego najnowszego sondażu – 55% ankietowanych odpowiada, że gdyby wybory były teraz, głosowałoby w swoich obwodach na kandydatów demokratycznych, a tylko 37% na Republikanów. Gdyby poczytał „Time”, dowiedziałby się z kolei, że tylko 38% elektoratu wciąż wierzy, że wszczynanie wojny w Iraku miało jakiś sens, a 61% uważa, że Bush nie ma dziś planu, dla którego wojnę tę podtrzymuje. Październik był najgorszym miesiącem irackiej batalii. Oficjalnie wymienia się liczbę co najmniej 105 poległych. W styczniu 2005 r. poległo co prawda 107, ale w ubiegłym miesiącu zaginęło też
Tagi:
Waldemar Piasecki









