Prezydent i sejmowa większość lekceważąca orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, łamiąca prawo powołują się na mandat społeczny. Tak, to prawda, PiS wygrało ostatnie wybory parlamentarne, ma w Sejmie i Senacie większość, utworzyło samodzielnie rząd i na dobrą sprawę nie potrzebuje nawet poparcia klubu Kukiza. Pomijam już to, że uwzględniając frekwencję w wyborach, faktycznie na PiS głosowało mniej niż 20% Polaków. W wyniku demokratycznych wyborów PiS objęło władzę i to jest fakt bezsprzeczny. Tyle że demokracja to nie samowola większości. Jak swego czasu przestrzegał brytyjski premier Attlee, „to nie jest po prostu prawo większości, lecz prawo większości szanujące jak należy prawo mniejszości”. Uplastycznił to Leszek Kołakowski, mówiąc, że gdy 51% chce zabić pozostałe 49%, nie ma to nic wspólnego z demokracją, choć to wola większości. Norman Davies wyjaśnia, że gdy na wyspie kanibali tamtejsi obywatele uchwalą (większością głosów, a jakże), że kanibalizm jest oficjalnie obowiązującym ustrojem, a po wyborach strona rządząca zje opozycję, nie mamy tu bynajmniej, mimo tej większości głosów, do czynienia z demokracją. Ten przykład pokazuje, mówi Norman Davies, że „kultura polityczna to nie dodatek do demokracji, lecz jej istota”. Większość głosów otrzymanych w ostatnich wyborach, a nawet niesłabnące poparcie społeczne nie pozwalają na wszystko. Amerykański historyk, ekonomista, a zarazem teoretyk polityki Murray Rothbard wyjaśniał: „Zbrodnia jest zbrodnią, agresja agresją, bez względu na to, jak wielu obywateli godzi się na takie praktyki. W pojęciu większości nie ma nic świętego. Tłum dokonujący samosądu stanowi przecież większość na swoim terenie”. Nie da się demokracji sprowadzić tylko do rządów większości. Demokracja to także trójpodział władz wzajemnie się kontrolujących i powstrzymujących, to państwo prawa, w którym prawo stoi ponad polityką i jest niezależnie od niej egzekwowane. To wreszcie konstytucja, która gwarantuje prawa i wolności obywatelskie, określa ustrój państwa i kompetencje najwyższych jego organów. To niezależne od władzy sądy i niezawiśli sędziowie. Na konstytucję przysięgał prezydent Andrzej Duda, dodając jeszcze do roty prezydenckiej przysięgi słowa „Tak mi dopomóż Bóg”. Wzywał samego Pana Boga do pomocy przy wykonywaniu swoich obowiązków, w tym obowiązku najświętszego: stania na straży konstytucji. Kryzys konstytucyjny, który wciąż mamy i który się pogłębia, a którego istota polega na tym, że prezydent i rządząca większość, łamiąc konstytucję, lekceważą orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, niebawem stanie się poważnym kryzysem politycznym o zupełnie nieobliczalnych skutkach dla państwa i jego obywateli. Przeciętny Polak nie bardzo wie, o co w tym konflikcie o Trybunał chodzi, ani na dobrą sprawę, do czego Trybunał Konstytucyjny służy. Nie jest zatem w stanie uzmysłowić sobie, jakie skutki, także dla niego, wynikają z paraliżu Trybunału, z niewykonywania jego orzeczeń, z ośmieszania go i obniżania jego autorytetu. Jaka jest zatem rola Trybunału Konstytucyjnego w demokratycznym państwie? Najogólniej rzecz ujmując, taka, że ocenia on, czy uchwalona przez sejmową większość ustawa jest zgodna z konstytucją. On także rozstrzyga spory kompetencyjne między najwyższymi organami państwowymi. Wracając do podanych wyżej przykładów, rolą Trybunału jest niedopuszczenie do tego, by większość rządziła bez ograniczeń, bez oglądania się na konstytucję i prawa mniejszości. Aby w państwie, gdzie 51-procentowa większość chce rozstrzelać albo zjeść 49-procentową mniejszość, zabronić jej tego, powiedzieć wyraźnie, że nie wolno jej czegoś takiego uchwalić ani tym bardziej zrealizować. Powie ktoś: to co z tego? Większość, nie oglądając się na orzeczenie Trybunału, może swoje zrobić. Może, ale już nie w majestacie prawa. Robiąc coś mimo protestu Trybunału, władza popełnia przestępstwo zwane deliktem konstytucyjnym. Żadna władza nie trwa wiecznie. Po kolejnych wyborach, po zmianie władzy za ten delikt powinna ponieść odpowiedzialność. Zarówno prezydent, jak i posłowie odpowiadają za takie delikty przed Trybunałem Stanu. Ale nawet gdyby groźba odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu nie była realna, lub choćby tylko nie wydawała się taką, gdyby prezydent odpowiadał jedynie – jak wedle konstytucji kwietniowej z 1935 r. – „przed Bogiem i historią”, samo wytknięcie przez Trybunał złamania konstytucji ma swoje znaczenie. Zło zostało nazwane złem. Prezydent złamał konstytucję, choć miał być jej strażnikiem i choć do pomocy w tym dziele wzywał publicznie Pana Boga. W swoim sumieniu niech się teraz z Panem Bogiem rozlicza. Do historii już przeszedł. Nie jako prezydent niezłomny, jak
Tagi:
Jan Widacki