Co z tym Machulskim?

Co z tym Machulskim?

To pytanie nęka polską publiczność filmową od przynajmniej 20 lat Najczęściej powtarzana hipoteza głosi: Machulskich musi być dwóch. Bo nie jest możliwe, żeby spod jednej ręki wyszły i „Seksmisja”, i „Ambassada”. Więc najpierw ten prawdziwy, klasyczny Machulski. Koło filmu kręcił się od zawsze. Jak jego tatuś, Jan, kleił się na pustej plaży do Ireny Laskowskiej na planie „Ostatniego dnia lata” (1958) u Konwickiego, to Julek się dziwił, że mama patrzy spokojnie i nie robi ojcu awantury. Kiedy załapał, jaka potęga tkwi w filmowej iluzji, to już matura w warszawskim Słowackim nie kręciła go wcale. Zresztą przez jeden miesiąc pobytu w Paryżu nauczył się więcej niż w ciągu pierwszych 15 lat życia w Polsce. Szkoła to tylko szczebel do łódzkiej Filmówki. Ale Filmówka nie chciała go wcale i skończyło się na polonistyce. Na razie. Co miało tę dobrą stronę, że Machulski poduczył się dramaturgii. Do tego stopnia, że na 19. urodziny oglądał w telewizji „Kobrę” własnego autorstwa. „Śmierć w najszczęśliwszym dniu” z tatą Machulskim jako inspektorem policji podpisał „Jerry McKee” i wszyscy dali się nabrać, że autor amerykański. Byłby dalej tłukł podobne historyjki, ale starzy wyjadacze od kryminałów odebrali to jako policzek: taki szczeniak pisze lepiej niż oni?! W dodatku nie gorzej od autorów amerykańskich?! Kolejnych „Kobr” Machulskiego (pod jakimkolwiek pseudonimem) nie było! Projekt Kwinto Ale Machulski przekonał się już, że nie święci garnki lepią. Kino moralnego niepokoju nie kręciło go kompletnie: „Szare gacie na ekranie”. O tych filmach mówił tak, jak jeden z jego bohaterów o winie owocowym: „Jak się wie, jak to jest robione, to pragnienie odchodzi”. Wolał kręcić kryminał, ale taki, w którym nie popisuje się żaden kapitan Sowa ani porucznik Borewicz. Padło więc na 20-lecie i komisarza Przygodę. I jeszcze jedno – Machulski miał zasadę: nie przesiadywać w SPATiF-ie i nie użalać się przy półlitrówce, jak to władza ludowa łamie mu karierę. Co działo się w czasach, gdy młodemu reżyserowi połowę artystycznej młodości zajmowało imprezowanie, a drugą połowę leczenie kaca. Obrazowo pokazał to znawca środowiska Jerzy Gruza w swoim „Gulczasie…”. Machulski replikował: „Kiedy przychodziła sobota, wolałem poczytać sztuki Becketta”. Podczas wakacji w Bułgarii (no bo gdzie?) napisał scenariusz filmowy o przedwojennym kasiarzu nazwiskiem Kwinto. Na tekturowej teczce dopisał: „projekt” i złożył u pewnej ważnej pani dyrektor od kinematografii. Ona, że to trzeba poprawić. On – że jak najbardziej, że natychmiast. Nie zrozumiał. Pani dyrektor chciała powiedzieć, że to nie projekt, lecz gotowy scenariusz. I świetny materiał na debiut. Scenariusz podrzucił Jerzemu Kawalerowiczowi, szefowi Kadru, dziennikarz Aleksander Wieczorkowski – jako polską replikę na „Żądło”. Kawalerowicz był jednak pewien, że 25-latek nie jest w stanie oddać atmosfery Polski międzywojennej, którą zna ze szkoły, a to gorzej, niż gdyby nie znał jej wcale. Tacy jak on – tłumaczył Kawalerowicz – „wtykają w kadr wszystko naraz: jak przedwojenna ulica, to i dama w futrze, żebrak, i hrabia w paltocie, i ulicznik, ostrzyciel noży i posłaniec w kaszkiecie, stare samochody i dorożka, uczennica w białych skarpetkach z tornistrem i student w czapce korporacji, mówię ci, będzie za dużo cufilu”. To taki zwrot branżowy (zu viel – po niemiecku właśnie za dużo). Kawalerowicz popluwał więc i prychał, jak to miał w zwyczaju, ale w końcu skierował rzecz do produkcji. Po premierze z miejsca 1,5 mln widzów. Nawet krwiożerczy wobec rodzimego kina Kałużyński pisał, że Machulski „okazał się z miejsca fachowcem i nie tylko, bo także najlepszym synem, jako że w roli głównej obsadził ojca, Jana Machulskiego, dając tacie zarobić, co jest wyczynem wyjątkowym nie mniej niż sam film, w czasach gdy młodzież tak dużo nas kosztuje”. Ale i tak w branży szeptano po kątach, że to niemożliwe, żeby taki szczyl samodzielnie nakręcił coś takiego jak „Vabank”. Na pewno całą robotę odwalił za niego tatuś… W bok od Hollywood Z „Seksmisją” szło już niestety jak po grudzie. No, bo też budżet! 70 mln ówczesnych złotych, czyli dokładnie tyle, ile kosztowałoby nakręcenie pięciu „Vabanków”. Na przykład szympansica, która pojawia się na chwilę w początkowej sekwencji, miała stawkę dzienną trzy razy wyższą niż Jerzy Stuhr. Cóż, musiała zarobić na siebie i na swoich treserów. Poza tym na planie panowała partanina, ale jakimś cudem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2016, 2016

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot